Rosół z sójki

Rafał Wawrzyńczyk

Zbiór udanych, donoszonych wierszy nie byłby zdolny obmapować karkołomnych krzywizn stanu, w którym znajduje się podmiotka Bargielskiej

Rosół z sójki

Jeszcze 2 minuty czytania

Rosół z sójki

W stand-upie, jeśli się dobrze orientuję, chodzi o to, że ktoś opowiada zmyślone historyjki, a dużo zebranych ludzi – jest ich zwykle chyba cała piwnica – z tych historyjek się śmieje. Jednak stand-up Bargielskiej to inna okazja: w historyjki, które na nim słyszymy, wierzymy, śmiechu natomiast nie słychać w ogóle. No chyba że miałby to być śmiech, jaki dobiega z offu w „Rabbits” Lyncha, czyli taki, od którego robi się jeszcze bardziej strasznie; wtedy tak, wtedy można sobie wyobrazić, że tego rodzaju entuzjazm towarzyszy temu, co się w „Wyborze stand-upów” dzieje. Ale anegdoty, które opowiada Bargielska, przyjmujemy raczej w milczącym zakłopotaniu – trochę jak zdrewniałe żarty na prawdziwym stand-upie, trochę jak wyznania kogoś, kogo średnio znamy, a kto otwiera się przed nami i donosi o tym, co widać na jego najnowszej recepcie. A trochę jak szarże kogoś, komu chcielibyśmy współczuć, a kto mołojeckim humorkiem przeszkadza nam robić to w sposób, jaki byłby dla nas najwygodniejszy.

Nowa książka warszawskiej poetki to oczywiście nie tylko anegdoty z lekarzem w roli głównej i SOR-em jako miejscem akcji. Jest ich w niej zaledwie kilka. Niezmiennie wysoki poziom artystyczny wszystkiego, co Bargielska kiedykolwiek wydała wcześniej, każe jednak wpatrywać się w te dziwne, krótkie zapisy jak sroka w gnat i pytać samego siebie: co one tu robią? Czemu się na nie zdecydowała? Dlaczego „Dziecko z darów” było jednolicie piękną książką, a „Wybór” nie jest jednolicie piękną książką? Pośpiech? Może. A może taka, jaka jest, mówi ta książka więcej, niż mówiłaby, gdyby była książką piękną jednolicie? Może.

Justyna Bargielska, „Wybór stand-upów”. Biuro Literackie, 40 stron, w księgarniach od listopada 2023

Może też być, że zbiór udanych, donoszonych wierszy nie byłby po prostu zdolny obmapować (cf. Białoszewski) karkołomnych krzywizn stanu, w którym podmiotka Bargielskiej się znajduje. W kadrze A widzimy ją, jak czeka na połączenie z przychodnią i fantazjuje o chłoście czekającej spóźniającego się lekarza. W kadrze B, który właściwie jest filmem i trwa tydzień, wypowiada ledwie kilkanaście słów, bo tak się składa, że nie ma do kogo. W kadrze C znowu fantazjuje, ale nie o rózgach na lekarskim grzbiecie, tylko o dniu, w którym „zacznie w myśli oddychać”. To znaczy: już tylko w myśli. Śmierć, która w poezji Bargielskiej od zawsze była nieprzekraczalną, niemożliwą do odmalowania w języku otchłanią, po raz pierwszy – ale może się mylę? – jawi się jako oczekiwane z wytęsknieniem „wyjście”: przerwanie łańcuchów codziennych niemożliwości i ucieczka za horyzont immanencji, w miejsce, „gdzie jest tak cicho, że sły[chać] tylko tlen z powietrza” („Do kogo właściwie należy ten promień słońca”).

W nowych wierszach mniej jest niż zwykle u tej autorki Pana Boga i jego świty, mniej jest dzieci. Ich obecność, podobnie jak obecność mężczyzny (mężczyzn?), z trudem przebija przez arcygruby filtr depresji („[r]ano się modliłam, żeby dzieci wyszły”); jeżeli przed naszymi oczami rozgrywa się już coś wyrazistego, z dużym prawdopodobieństwem dzieje się to we śnie („Wszystko dzieje się we śnie”, „Pestka”, „Brothers in arms”, „Październik”). „Katatonia” i „[w]ahadło, wahadełko” pojawiające się w tytułach wierszy deprymująco trafnie opisują to, co dzieje się w języku na poziomie figuralnym i składniowym. Drezyna, którą matka przedstawia dzieciom jako środek ucieczki, jeździ „pół metra w tył / i drugie pół do przodu”, słońce, które schowało się za chmury, wychodzi zza nich, po czym znów się chowa („Pestka”), jedno ciało – jak przekonuje we śnie patolożka – można „zastąpić” drugim. Bargielska jak dawniej jest mistrzynią pierwszego zdania (napisać coś takiego jak „Powstań i lśnij, a tu masz rosół z sójki” umieją może z trzy osoby w kraju), ale zaczynające się wspaniale wiersze hamują w wahadłowej, tautologicznej składni („tam się zachmurzyło, gdzie zaświtać miało, / gdzie zaświtać miało, tam się zachmurzyło”) lub kończą się jakimś bezradnym gestem („nie wiem, na czym stanęło”, „tak nie było do końca, a nawet w ogóle”). Naprawdę nieliczne są sytuacje, kiedy tekst kształtnie się poetce domyka, a w ręku zostaje jej (i czytelniczce) „pestka”, signum zmaterializowanej niejako tajemnicy, tyleż niejednoznaczne, co zaświadczające o poznawczym sukcesie pisarskiego (i czytelniczego) aktu.

Kiedy jednak się to dzieje – jak choćby w „Pestce” właśnie, noszącej wszelkie znamiona poetyckiego instant classic – sukces ten jest wielki, a poczucie obdarowania nas czymś doniosłym niezaprzeczalne. Bargielska jest poetką zbyt dobrą, by być po prostu poetką konfesyjną; to, co najistotniejsze w „Wyborze”, artykułowane jest poniekąd na marginesie standupowych, obliczonych na wstrząśnięcie publicznością, wystąpień. To ten sam, znany z poprzednich tomów, głos o przebogatym spektrum, ten sam syntetyczny impuls, dążący do zagarnięcia jak największych obszarów doświadczenia. Najbardziej poruszające wydaje się w tej książce nie to, że przychodzi na ten głos zagłada, ale to, że wciąż może on tę zagładę przetrwać. A przynajmniej taka szansa się zarysowuje – to co, że explicite dopiero w ostatnim wierszu, że brzmi jak odegrana w przedszkolu na dziecięcych dzwonkach, że opiera się na tym, że dwoje ludzi łączy smak do marchewki, w tym do tej z rosołu.