SNOBIZMY:  Auschwitz jako przedmiot aspiracji
Lego. Obóz koncentracyjny, 1996, fotografia studyjna, dzięki uprzejmości galerii Raster

SNOBIZMY:
Auschwitz jako przedmiot aspiracji

Iwona Kurz

O zagrożeniu problematyki Zagłady trywializacją pisano wielokrotnie, jednak zbyt często umyka z oczu jej swoisty snobizm. Oto mamy podmiot cierpiący z powodu tematu, którym się zajmuje

Jeszcze 4 minuty czytania

Moja racja jest najmojsza

W lipcu 2010 roku portale społecznościowe oraz strony gazet na całym świecie zaatakował wirus „Dancing Auschwitz”, zdjęty potem z You Tube z powodu naruszenia praw autorskich właścicieli ścieżki dźwiękowej, ale dostępny nadal dzięki wielokrotnemu powieleniu przez licznych użytkowników sieci. Klip przedstawia starszego pana, w pewnym momencie ubranego w białą koszulkę z napisem „survivor”, który z czwórką swoich prawnuków tańczy w rytm przeboju Glorii Gaynor „I Will Survive” – bliskiego sercu każdej kobiety, która przeżyła rozstanie – na tle rozmaitych budowli Zagłady, w tym bramy KL Auschwitz z napisem „Arbeit macht frei”.

Autorka projektu – Jane Korman – mieszka w Australii, a mężczyzna występujący w tym wideo to jej blisko dziewięćdziesięcioletni ojciec Adolek Kohn. Nakaz usunięcia radosnych dźwięków „I Will Survive” jest charakterystyczny dla działania wielkich korporacji wszędzie tam, gdzie mogłyby zostać skojarzone z jakąkolwiek kontrowersją. Spory dotyczyły postawy artystki („artyści zawsze wymyślą coś, żeby zwrócić na siebie uwagę”) i oczywiście niestosowności. Tym razem jednak artystka miała alibi w postaci rodzonego ojca i prawdziwego „przeżywca” (jak mówią pracownicy Muzeum KL Auschwitz). Ocalałym wolno się śmiać, choć nieocalałych czasem dziwi, że śmiech nie zamiera im na ustach.



Nie będąc przeżywcem, trzeba się bardzo nadąć, żeby powiedzieć coś ważnego i wartościowego; trzeba spojrzeć na rzeczy z wysiłkiem, z wytrzeszczem i z westchnieniem. O zagrożeniu trywializacją problematyki Zagłady – którą tutaj pseudonimuję i metaforyzuję jako „Auschwitz” – pisano wielokrotnie, jednak zbyt często umyka z oczu inna strona znaczenia i popularności tego tematu: swoisty snobizm właśnie. Jeśli hipokryzja to hołd składany przez występek cnocie, to snobizm jest ukłonem wobec „lepszości”. Czy będzie to styl życia, czy tzw. wartości, czy sfera ducha, czy ciała, snob chce uszlachcenia swych potrzeb, aspiruje do odmienności, nobilitującego odróżnienia do masy „gorszych”. Postawa aspiracyjna ma niewątpliwe zalety i doszukać się w niej można napędu rozwojowego kultury. Bywa jednak, że snob w istocie już czuje się lepszy, potrzebuje jedynie dla swej wyższości wyrazu. Jednym słowem – grzeszy pychą.

W tym przypadku wywyższenie polega na uznaniu, że w tych niepoważnych czasach sięgnąć trzeba po temat najważniejszy z ważnych – Auschwitz i tylko Auschwitz – i to koniecznie z odpowiednią powagą. Konieczny jest gest pokazujący głęboki namysł, świadomy wybór środków, więc oczywiście aparat fotograficzny pod niespotykanym kątem, filtry, niedoostrzenia i przeostrzenia, w sztuce słowa – zawsze rozmach, nawet jeśli forma pozornie prosta i naiwna. Powaga w tym kontekście wiąże się także z tym, że mówiąc o Auschwitz, mówić trzeba o wszystkim – więc musi być, jak na przykład w „Fabryce muchołapek” Andrzeja Barta, i baba, i chłop, i Arendt, i Kafka, i diabeł, i wódka, albo, jak w „Naszej klasie” Tadeusza Słobodzianka, i wódka, i diabeł, i szybki przemarsz przez dekady dziejów, i chłop, i baba, i Mit o czasach, w których ludziom nie przeszkadzała jeszcze Historia. Czytelnik/widz otrzymuje też wyraźne sygnały, że żart i ironia to tylko forma, znak świadomości, ale tu naprawdę drąży się ostrym nożem w samym sercu cywilizacji (polskiej, czyli uniwersalnej). Trudno nie ulec „mściwej fantazji”, jak pisała na łamach dwutygodnik.com Joanna Tokarska-Bakir, by podobnych autorów skazać „na dozgonne studiowanie powodów, dla których Platon zamierzał wygnać poetów z państwa”.

Jak muchy na lep

Na przełomie sierpnia i września tego roku odbyła się na łamach „Gazety Wyborczej” wymiana opinii między Tomaszem Łubieńskim a Jackiem Leociakiem. Pierwszy napisał artykuł „Czarna nuta, czarna rozpacz”, poruszający liczne nuty, nie tylko czarne, i pełen rozmaitych złośliwości (jak przypomnienie, że przyjęcie Jezusa Chrystusa na króla Polski musiałoby ostatecznie potwierdzić tezę, że Żydzi rządzą Polską). Podstawowa teza artykułu przeciwstawiała, w utrwalonej już zbitce, patriotyzm łez i krwi patriotyzmowi higieny dnia codziennego, zgodnemu z polityką hydrauliczną obecnego premiera (lub też Głównego Anestezjologa, jak chce Cezary Michalski), który obiecuje ciepłą wodę w kranach i ogólną równowagę ciśnień. Oto żyją sobie w Polsce – a mogliby gdzie indziej – zwykli ludzie, otwarci, dobrze zarabiający, ale też ciężko pracujący w korporacjach, a w wolnych chwilach uprawiający sporty, zwłaszcza wspinaczkę wysokogórską, która z definicji czyni człowieka lepszym. Prawdziwi patrioci (choć trochę snoby). Niestety, „nie brak pomysłów, żeby trudne, ciekawe życie nad Wisłą obrzydzić”. W przestrzeni publicznej dominuje „hałaśliwie samolansująca się, jako jedynie i prawdziwie polska, zaczepno-odporna wersja patriotyzmu, katalog fobii i resentymentów”. Do tego stanu przyczyniają się również ci badacze, którzy – na wzór Jana Tomasza Grossa – buszując na obrzeżach Zagłady i znajdując tam zdradę, chciwość i przemoc, przenoszą swoje rozpoznania z marginesów (zwykłego ludzkiego zła) w samo centrum kultury „nad Wisłą” (jako szczególną przypadłość polską), ulegając, być może nieświadomie „nieuchronnemu podtruciu toksycznym materiałem, z jakim mają do czynienia”.

Polemikę z Łubieńskim podjął Jacek Leociak, niejako w imieniu tych właśnie badaczy (w tym konkretnym przypadku skupionych wokół Centrum Badań nad Zagładą Żydów), którzy jakoby ulegli nowej jednostce klinicznej, czyli „chorobie Grossa”. O ile krytyka Łubieńskiego nie do końca wydaje się trafiona, a wspomniani naukowcy raczej nie są winni temu, że „Złote żniwa” stały się tak głośne i tak „centralne” dla toczącej się w Polsce dyskusji, o tyle uwagi Jacka Leociaka wydają się mimowiednie symptomatyczne dla szerszych postaw w obrębie dyskursu o Auschwitz.

Oburza się on między innymi na postawienie ich w jednym szeregu z twórcami „zaczepno-obronnej wersji patriotyzmu”: „Czyżby Łubieński chciał przez to powiedzieć, że Engelking czy Grabowski produkują takie same bzdety, co nawiedzeni lustratorzy z IPN-u?”. Auć. Wiele złego powiedziano o Instytucie Pamięci Narodowej, i wiele słusznie; tu jednak wyraźnie tematy podejmowane przez jego pracowników (może z wyłączeniem „Białej Księgi Jedwabnego”?) wskazane są jako „zastępcze” wobec tych, które naprawdę należy podejmować. To dokładnie to, co wyżej wskazałam – snobistycznie, dla głębi, odwołując się do języka katolickiego – jako grzech pierworodny Holo-snoba: poznawcza pycha, maskowana nakazem powagi.

Za tym idzie jednak często grzech drugi: pycha moralna, czarny kwiat narcyzmu. Kiedy Leociak pisze o złu, wobec którego Łubieński „wydaje się bezradny” (jak się zdaje, autor „Bić się czy nie bić” sporo pisał o złu – co prawda niezwiązanym z Auschwitz), odsłania tę kwestię jako egzystencjalną – dotyczącą jego własnej egzystencji: „Zło nas obezwładnia i czyni nas bezradnymi. Staramy się tę bezradność albo zagłuszyć, albo przezwyciężyć na różne sposoby, ale pozostaje ona traumatycznym doświadczeniem egzystencji. My naprawdę nie ekscytujemy się złem, okrucieństwem, podłością. [...] Pisanie książek jest sposobem na radzenie sobie z bezradnością wobec zła, które – proszę mi wierzyć, Panie Tomaszu – jest dla nas bolesnym doświadczeniem”. Oto mamy zatem podmiot cierpiący z powodu tematu, którym się zajmuje, a nie może się nie zajmować, bo to temat jedyny warty tego, by się nim zająć.
 

Turyści w Auschwitz / źródło: internet

Nie piszę tego jako zewnętrzna obserwatorka. Kilkanaście razy w ostatnich latach byłam w Muzeum KL Auschwitz z grupami studentów lub znajomymi, którzy chcieli pojechać z kimś, kto „lepiej” zna to miejsce. Każdy z tych wyjazdów był gęsty od znaczeń, wielowymiarowy, także emocjonalnie. Ale nad każdym unosiła się szczególna aura wtajemniczenia („spałaś w pokoju Hössa”?!) i metaliczny posmak fascynacji makabrą. Świadczyły o tym nasze przyciszone głosy, gdy ktoś dzwonił, i satysfakcja, gdy na pełne skrępowania „Jestem w Auschwitz”, głos rozmówcy milknął w słuchawce; potwierdzały to powtarzające się dialogi: „Jedziesz do Auschwitz? Ja bym nie mogła/mógł”. Cóż, ja mogę – choć cierpię. Czy to nie wyjątkowe?

Tak jak w pierwszej przywołanej odmianie snobizmu odtrutką może być niepowaga i śmiech, tak tu dobrym antidotum wydaje się to wszystko, co przypomina o banalności naszego doświadczenia, jak choćby skrzyp butów postaci idących od dworca w Oświęcimiu do bramy Muzeum – w opowiadaniu „Wycieczka do muzeum” Tadeusza Różewicza. Także to wszystko, co wskazuje właściwe ramy naszej własnej egzystencji, o których warto pamiętać wobec naznaczonej złem egzystencji innych. W końcu żyjemy w świecie, w którym, parafrazując znane powiedzenie, być może „choruje się na Auschwitz, ale nie umiera”. Eva Hoffman w swoich książkach – przede wszystkim „Zagubione w przekładzie” (pol. 1995) i „After Such Knowledge: Memory, History and the Legacy of the Holocaust” (2004) – pokazuje bolesne konsekwencje realnego życia w cieniu Auschwitz. Jako córka ocaleńców nauczyła się, że nic, co ją w życiu spotyka, żadne depresje, rozwody, porażki, nie może się równać z doświadczeniem jej rodziców. „W końcu to nie Auschwitz”, myślała, albo czuła się zmuszona myśleć.

W cudzych butach

Pycha każąca Holo-snobowi podążać za elitarną fascynacją i narcystycznie zachwycać się sobą jako podmiotem prawdziwego przeżycia, ma także odmianę łatwą, w której do narcyzmu dochodzi jeszcze intelektualne lenistwo. Najwięcej przykładów w tej dziedzinie dostarczają sztuki wizualne.

Narzucającym się komentarzem do tego wątku jest oczywiście utwór Oskara Dawickiego „Nigdy nie zrobiłem pracy o Holocauście” (2009). To nie jest chyba tak, że akurat Holocaust boli artystę najbardziej, ale wśród licznych dyskursów, które mogą człowieka „przelecieć”, jak mawia Dawicki, i zamknąć w pułapce, ten należy do najbardziej pancernych. Przywołują ten kontekst i ten kompleks Łukasz Gorczyca i Łukasz Ronduda w poświęconej Dawickiemu łże-powieści „W połowie puste”. Występuje tam też fikcyjna postać Lady Orez, wcielającej różne artystki (pominę tutaj miejscami nadto „męski” ton tej zabawnej skądinąd książki), przedstawicielki „Sztuki za Wszelką Cenę” (choć równie dobrze mogłaby być nazwana „Sztuką, w której Wszystko za Pięć Złotych”). Tę polską artystkę kurator Biennale w Wenecji zaprosił, by wystawiła jedną pracę jednocześnie w Pawilonie Izraelskim, Niemieckim i Polskim. Zgodnie z jej scenariuszem Pawilon Izraelski codziennie wypełniano największą możliwą liczbą osób, w Niemieckim przebywała ekipa ratująca przed zadeptaniem zwiedzających Pawilon Izraelski, w Polskim natomiast gromadzono przedmioty pozostawione przez turystów ewakuowanych z Pawilonu Izraleskiego. W istocie przedmioty te pochodziły z second handów Oświęcimia, a ich zbiór Lady Orez nazwała „Grzebalnią”.

Ten parodystyczny opis działania „Auschwitz wannabe” świetnie demonstruje łatwiznę rozmaitych chwytów stosowanych w sztuce „holocaustowej”. Często gra ona na prostych skojarzeniach z rzeczami, torami, selekcją, bramami, blokami itp. itd., oraz na jeszcze prostszych przesunięciach i odwróceniach ich znaczeń.

Oskar Dawicki, „Nigdy nie zrobiłem pracy
o holokauście”
, 2009, dzięki uprzejmości Kolekcji PB i 
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Książka Rondudy i Gorczycy ukazała się mniej więcej wówczas, gdy Polskę reprezentowała w Wenecji izraelska artystka Yael Bartana ze swoim projektem „...i zadziwi się Europa”, przedstawiającym (czy postulującym) działalność Ruchu Żydowskiego Odrodzenia w Polsce. Trzyczęściowy film Bartany, a właściwie rolę, jaką w jego powstaniu i promocji pełnili Artur Żmijewski i Sławomir Sierakowski, zgryźliwie skomentował Piotr Paziński: „oto my, polski artycha i lider nowej polskiej lewicy, postanawiamy, niczym Kazimierz Wielki, zaprosić Żydów do Polski, niech się tu osiedlają, niechaj nas ubogacą, niech rozproszą naszą poholokaustową monotonię” (szczególnie mi się podoba użycie w tym fragmencie czasownika „ubogacić” – w sam raz dla porządnego snoba).

Paziński celnie wskazał tę odmianę pychy, która pozwala gładko wchodzić w nie swoje buty, zwłaszcza jeśli te buty nie uwierają („na Auschwitz się nie umiera”). Tu można też umieścić projekt „Tęsknię za Tobą Żydzie” Rafała Betlejewskiego, który z bezpiecznego dystansu zabezpieczonego przez straż pożarną przygląda się płonącej stodole, czy „pasiakową” akcję Pawła Althamera z ubiegłorocznego kontr-Marszu Niepodległości (ciekawe, co wymyślą w tym roku). Została ona zaatakowana za niestosowność i z lewa, i z prawa. Broniła jej (słusznie, bo przed donosami do władz szkoły, w której artysta przygotował akcję) redakcja „Krytyki Politycznej”, między innymi wpisując ją w „strategię emancypacyjnej polityki historycznej”. Niezależnie od kłopotliwych okoliczności, w których naprawdę można było dostać w zęby, jest to jednak działanie kogoś, kto był już i Indianinem, i złotym człowiekiem. Przebieranka w pasiak, definiowana jako „mocny gest”, niebezpiecznie blisko jest utożsamienia z ofiarami. Łatwego wejścia w rolę, która nie boli, a jeszcze daje satysfakcję występowania w imieniu wyższych racji i wyższej moralności.

Kiedy zatem czytam w jednym z felietonów Tokarskiej-Bakir, że z listy lektur egzaminacyjnych na studia magisterskie w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW wykreślono książkę „Nowoczesność i Zagłada”, ponieważ „z dotychczasowych doświadczeń wynika, że pozycja Baumana niemal zupełnie nie jest wybierana przez kandydatów”, to myślę, że może to nie tak źle. W końcu obie księgarnie po obu stronach Krakowskiego Przedmieścia oferują bogaty wybór literatury na ten temat. I zawsze można wrócić do Borowskiego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.