Słomiana makatka

Słomiana makatka

Iwona Kurz

Wyszłam z kina z żalem – myśląc, jak świetny mógłby to być film. „Fotograf” ugrzązł jednak w miejscu, które jest największą słabością filmów Waldemara Krzystka: mimo kilku dobrych scen, brak w nim precyzji narracji i gęstości tła obyczajowego

Jeszcze 2 minuty czytania

Nad łóżkiem małego Koli wisi słomiana makatka. Wiele osób urodzonych w Polsce w latach 60. czy 70. ubiegłego wieku pamięta ten element wystroju wnętrz – prekursorski wobec tablic korkowych i tapetowania ścian plakatami – który służył do przypinania pocztówek, zdjęć, ale też opakowań od „zagranicznej” czekolady i papierosów. U Koli wiszą jakieś widoczki i proporczyki; oficjalna strona życia w demoludzie. Po drugiej stronie słomianki, od ściany, chłopiec przypina jednak inne obrazki. To zdjęcia wykradane z akt, które rodzice – jeden z komendantów sowieckiego garnizonu w Legnicy i prokurator wojskowa – przynoszą do domu, najczęściej po to, by zniszczyć niewygodne dowody, które nie pasują do „właściwej” linii śledztwa. To zdjęcia z miejsc śmierci i zbrodni, jak fotografia żołnierza, który zastrzelił się z karabinu na oczach mieszkańców miasta. To zdjęcia, do których bohater będzie wracał.

Kola, który w wieku siedmiu lat trafia do psychuszki, objawi się wiele lat później pod policyjną przezwą Fotograf, jako seryjny zabójca, który swoje ofiary obstawia numerkami, dokładnie jak na zdjęciach policyjnych. Współprowadząca śledztwo Natasza interpretuje to jako akt przywracania porządku, włączania i ofiary, i zbrodni w system prawa. Sama stała się częścią zespołu, ponieważ morderca puścił ją wolno, po dłuższej rozmowie, którą ona wzięła za rutynowe przesłuchanie psychologiczne. Dostrzegł w niej rys podobieństwa, być może podobny stosunek do świata – choć wyrażający się w innej postawie i działaniach.

Fotograf występuje przeciwko kłamstwu zdjęć oficjalnych, za prawdą, którą kryją fotografie dowodowe – o ile pozwoli się im mówić. On sam nie przemówił własnym głosem ani razu, skutecznie naśladując głos ludzi wokół, a z czasem przejmując również tożsamość swoich ofiar. Bohater funkcjonuje niczym ekran projekcyjny, puste miejsce, które zdradza fundamentalny brak rosyjskiej tożsamości – prawdę o przeszłości wymazaną pod wpływem strachu i oportunizmu. Policyjne śledztwo przyśpiesza (a także przybywa ofiar), kiedy Fotograf przypadkowo dowiaduje się, że mógł mieć siostrę. Czy jest ona podobnym do niego „mutantem”?

Waldemar Krzystek od jakiegoś już czasu krąży wokół tematu przeszłości Legnicy – przed „Małą Moskwą” była jeszcze telewizyjna adaptacja „Ballady o Zakaczawiu”, eksplorującej powojenną historię „złej” dzielnicy miasta. To dla twórcy historia osobista, nie tylko dlatego, że wykorzystuje w niej własne wspomnienia, jak przywołana już scena samobójstwa żołnierza, ale przede wszystkim dlatego, że te wspomnienia są niejednoznaczne – i jakoś bolesne. Reżyser bezustannie próbuje oddać złożony charakter miasta współżyjącego z garnizonem obcych wojsk, pod szczególnym nadzorem wojska, tajnych służb i strachu. To szczególne miejsce wejrzenia i w historię PRL, i w relacje ze Związkiem Radzieckim. „Mała Moskwa”, choć oparta na sentymencie, podszyta była przecież grozą; „Fotograf” tym mocniej odsłania miejsca ciemne i zapomniane. Świetne są w filmie mikrosceny czy fragmenty dialogów odkrywające wzajemne uprzedzenia, dziś i wtedy, a także wzajemną pogardę, z rosyjskiej strony opartą na sile, z polskiej – na poczuciu kulturowej wyższości. Są też wspólne interesy (handel ropą); najmniej wzajemnej sympatii. Jednocześnie nie ma w tym niechęci do Rosjan, raczej ciężar wspólnej właśnie, chcąc nie chcąc, przeszłości. Reżyser wyraźnie sugeruje, że również społeczeństwo polskie zostało skażone. U nas też przeszłość została zakopana, u nas też być może trwają, nawet w formie utajonej, przetrwalnikowej, „obce” owady, dzieci poprzedniego systemu. Wyraźnie to polemiczne z różnymi formami nostalgizacji Polski Ludowej.

Krzystek opowiada sprawnie, Moskwę gra Moskwa, Rosjan – Rosjanie, którzy nawet mówią po rosyjsku i wydają się żywi, nie ma za to bałabanowszczyzny, choć diagnoza moralna wcale nieodległa od „Ładunku 200”. Ten jeden szczegół – słomianka z obrazkami – dowodzi, że reżyser dobrze czuje historyczny detal; sceny legnickie są przekonujące i choć, siłą rzeczy, skrótowe, plastycznie ukazują złożone życie miasta pod specjalnym nadzorem. Jako film gatunkowy „Fotograf” jednak zawodzi, również dlatego, że z kolei obraz współczesności, zwłaszcza w scenach, które rozgrywają się w Polsce, nadto ciąży w stronę grepsu. Jednocześnie intryga miejscami zbytnio się komplikuje, trup ściele się gęsto – i w zasadzie poza kadrem, sytuując działania bohatera w polu niewidzialnej potworności. Rozwiązanie tej opowieści – a ściślej niemożność rozwiązania – właściwie narzuca się od początku. Historia Koli z czasem nabiera barw, staje się bogatsza w szczegóły, ale nie zmienia to zasadniczego rozpoznania związanego z komunistyczną przeszłością. Trudno nawet czekać na jakieś zakończenie, niejako z góry wiadomo, że nie może go być, ponieważ nie ma możliwości, by w jednej policyjnej akcji zamknąć kwestię prawdy o przeszłości.

„Fotograf”, reż. Waldemar Krzystek.
Polska 2014, w kinach od 9 stycznia 2015
W tym sensie film staje się niejako zakładnikiem metafory, na której się opiera. Jest ona sugestywna: Rosja zostaje wcielona w niemego, mówiącego cudzymi głosami chłopca. Z jednej strony jego postawa to mimikra, z drugiej – budzące grozę powtórzenie, gdy malec rzuca w twarz dorosłym ich własne słowa i czyny. Strategia naśladownictwa okazuje się nieskuteczna, w istocie bohater przestaje być podobny do innych, staje się raczej lustrem, w którym widzą swoją niezbyt przyjemną twarz. Także widz ma kłopot – nie może się identyfikować z bohaterem, nie tylko dlatego, że to potwór, ale też dlatego, że jako dorosły istnieje on jedynie poza kadrem. Jednocześnie nieprecyzyjne jest tło zaburzenia Koli; nie powstało ono przecież w efekcie zderzenia z rzeczywistością, lecz jak się wyraźnie sugeruje, jest swoistą mutacją genetyczną. Może nie jest to najbardziej istotne, ale widzę w tym pewną słabość, która diagnozę z poziomu historii i okrucieństwa systemu przenosi w rzeczywistość kina science fiction.

W pewnym sensie wyszłam z kina z żalem – myśląc, jak świetny mógłby to być film. Ugrzązł jednak w miejscu, które wydaje mi się największą słabością kina Waldemara Krzystka: mimo kilku dobrych scen, brak w nim precyzji narracji i gęstości tła obyczajowego – z tego mogłaby się dopiero wyłonić przekonująca metafora. Choć w „Fotografie” jesteśmy lata świetlne od „Polskiej śmierci” (1995), filmu opartego na podobnej strukturze, a dotyczącego okresu tzw. transformacji, to nadal metafora właśnie podporządkowuje sobie filmową rzeczywistość.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.