Jeszcze 3 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Im dalej na zachód, tym bliżej do wojny

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Jaka jest różnica między przemocą, której logiki nie da się pojąć, a przemocą, do której dochodzi wskutek zboczonej i ubogiej logiki, wyrosłej w czyjejś wypełnionej toksycznymi fantazjami starczej głowie?


Podróż do Paryża to tylko jeden z wielu irracjonalnych dzisiaj uczynków. Zaproszenie miałam, ale brakowało poważnych powodów, żeby tam jechać. Kto mógłby się oszukiwać możliwością, że opowie światu coś więcej o tej wojnie?

„Trochę się odprężysz” – mówili mi. Ale ja wcale nie chciałam się odprężać. W ogóle nie czułam takiej potrzeby. Kiedy wiadomo, że za dwa dni wróci się do swojego kraju, w którym rozlew krwi i zniszczenia tylko narastają, dla pozostania przy zdrowych zmysłach bezpieczniej jest nie przesadzać z odprężaniem.

Inni mówili, że oni sami nie umieliby ot tak, wziąć i gdzieś pojechać: bo ich poziom lęku tylko by od tego wzrósł – bo co, jeśli w międzyczasie, kiedy ich nie będzie, zdarzy się coś nieodwracalnego?

Wyglądało na to, że mój pobyt w Paryżu będzie krótszy niż czas spędzony w drodze – jeszcze przed początkiem wojny z Ukrainy przestały latać samoloty – i tego pobytu było zbyt mało zarówno dla wyjaśnienia, dlaczego Ukraińcy wciąż nie złożyli broni, jak i dla porządnego odprężenia. Zapewne z górką wystarczyłoby tego czasu na wydarzenie się czegoś nieodwracalnego, ale nie sądzę, żeby to mogło mieć jakiś związek z moją nieobecnością czy też obecnością na miejscu.

Zgodziłam się, bo ta podróż naprawdę wydawała mi się z pewnego powodu ważna – chociaż nie był to powód racjonalny. Paryż migotał w mojej świadomości już od drugiego dnia wojny, 25 lutego, kiedy dowiedziałam się o śmierci Iry.

Irę poznałam kilka lat temu w Paryżu, też podczas Salon du Livre. Im dłużej na nią patrzyłam, im więcej się o niej dowiadywałam, tym lepiej rozumiałam, jak trudno ją opisać, jak niewiarygodna będzie się zdawała opowieść o niej. Niczym wymyślona przez pisarza, składała się z samych symboli.

Na Salon Książki Ira przyjechała jako autorka kilku tekstów do antologii o wojnie w Donbasie. Wszyscy autorzy byli weteranami wojennymi, jeszcze z 2014 roku, i w eseistycznej formie opowiadali o swoich doświadczeniach. Ira ruszyła na front zaraz po Rewolucji Godności, w której też uczestniczyła, ucieczce Janukowycza i zaanektowaniu Krymu przez Rosję. Opowiadała mi, że nie wahała się ani przez moment. Przeciwnie: Ira nie rozumiała, dlaczego tak mało ludzi się tym przejmuje.

Wyglądała na kruchą i delikatną, ale jej twarz, wyraz oczu niepokoiły innych. Ira patrzyła na rozmówcę nieprzerwanie, nie mrugając, nie odwracając wzroku, odrzucała łagodzące gesty, które zwykle pomagają istotom ludzkim wytrzymywać ze sobą nawzajem. Ira nie dbała o to, czy komuś jest łatwo wytrzymać jej powagę, jej otwartość. Przeżyła rzeczy, po których niczego już złagodzić się nie da.

Jej sposób doświadczania Paryża budził równocześnie zazdrość i pobłażliwość. Tak jakby była całkowicie pozbawiona skóry – i dzięki temu piękno bez przeszkód docierało do niej i w nią przenikało. Nieustannie powtarzała, że nie może w to uwierzyć, że Paryż był marzeniem jej życia – takim właśnie marzeniem, które nigdy nie może się ziścić. Wciąż i wciąż fotografując swoim starusieńkim cyfrowym canonem widoki, uliczki, wieżyce i korony kwitnących drzew, nagle zaczynała wpatrywać się nieprzerwanie w dal albo wprost w zaniepokojone wnętrze rozmówcy i opisywała rany szarpane, jęki, zapachy, niespokojną ciszę nocy, ziemię na dnie okopów, szybkość, z jaką stygnie i sztywnieje ciało człowieka, który jeszcze kilka godzin wcześniej przyrządzał kawę.

„A teraz – Paryż? Jak to możliwe?” – pytała.

Ira przed pójściem na front hodowała kwiaty. Na tym polegał jeden z sensów jej życia. Zamierzała otworzyć małą firemkę florystyczną – dekoracje na wesela i inne święta, wyjątkowe bukiety na różne okazje i bez nich. Ira mieszkała pod Kijowem, w Borodiance, i tam uprawiała swój ogród z setką odmian róż.

Kiedy zaczęła się wojna, marzenia o firmie trzeba było porzucić. Ira tęskniła za swoim zaniedbanym ogrodem i zaczęła robić ozdoby z motywami kwiatowymi: filcowe gardenie i fiołki, niezapominajki i bratki w żywicy epoksydowej.

Na froncie miała pseudonim Linza – Soczewka. A jej prawdziwe nazwisko brzmiało – Cwiła, czyli Kwitła.

Na jej fejsbukowym profilu jest wszystko, co kwitnie i rozkwita, kwiaty fotografowane i malowane, kwiaty prawdziwe i kwiatowe ozdoby, i zdjęcia samej Iry, często w mundurze, z karabinem.

Zginęła pierwszego dnia wojny, broniąc Kijowa przed Rosjanami.

W autobusie z Iwano-Frankiwska do Krakowa usłyszałam, jak chłopiec w wieku przedszkolnym spytał mamę, dlaczego tak wielu Ukraińców dokądś wyjeżdża. „Bo u nas jest wojna – odpowiedziała mama. – Moskale napadli na Ukrainę i zabijają naszych ludzi. Moskale są źli”.

Nie należy tak mówić, myślałam, patrząc w okno i podążając w kierunku Europy Zachodniej. (Lasy wzdłuż drogi były zasłane dywanami wiosennych śnieżyczek).

Nie należy tak mówić, ale na ile to jest nieprawda?

Przepełnione współczuciem spojrzenie polskiego celnika okazało się trudne do zniesienia. Miałam ochotę powiedzieć mu, że to pomyłka: przecież ja na całe dwa dni jadę do Paryża. Ale nawet nie to jest najważniejsze: potem wracam do domu.

W Krakowie oszołomiła mnie gęsta i powszechna obecność Ukraińców. Większość z tych, których spotykałam w okolicy dworca, niosła ze sobą przytłaczający powiew niepewności, nadszczerbionej bezdomności. Im rzeczywiście było czego współczuć.

Taksówkarz, który odbierał mnie z lotniska de Gaulle’a, zapomniał, gdzie zaparkował samochód. Biegał w tę i z powrotem po wielkim parkingu, rozpaczliwie wymachując rękami i od czasu do czasu łapiąc się za głowę. A ja biegałam za nim.

Później, już w samochodzie, zapytał, skąd jestem. „Ale tam przecież wojna!” – zawołał łamaną angielszczyzną, łapiąc się za głowę i na chwilę puszczając kierownicę.

Wypytywał mnie o wybuchy i zniszczenia, i o to, jak się żyje w Ukrainie. „A pan urodził się we Francji?” – spytałam. „Nie – odpowiedział. – Urodziłem się w Kambodży. Akurat wtedy, kiedy władzę przejęli Czerwoni Khmerzy. Miałem zaledwie kilka miesięcy, kiedy moi rodzice zostali zabici. W ogóle ich nie pamiętam. Żadnych wspomnień. Za mały byłem”.

„O Boże – powiedziałam. – Tylko o tym czytałam”.

„Uratowali mnie ciotka i wujek. Udało im się wyjechać do Francji, zabrali mnie ze sobą. Dopiero kiedy skończyłem dwadzieścia lat, powiedzieli mi, że nie są moimi prawdziwymi rodzicami”.

„Jak ma pan na imię?” – spytałam.

„Jules Henri” – odpowiedział.

W eseju „Kambodża” Eliot Weinberger pisze:

„Rzeź” Czerwonych Khmerów – powiedział w 1977 roku Noam Chomsky – to wynalazek „New York Timesa”. Jako ideolog nie miał racji. Ale jako lingwista?… Bo czym jest Kambodża dla nas, ludzi z zewnątrz, jeśli nie wynalazkiem „New York Timesa”, jeśli nie stosem raportów ONZ, jeśli nie dokumentami na mikrofilmach, które przeleciały przed moimi oczami w bibliotecznej piwnicy, jeśli nie opowieściami świadków wybranych według ideologicznego klucza, jeśli nie sekcjami zwłok i interpretacjami dziennikarzy, „ekspertów” i osób politycznie zaangażowanych. Kambodża jest dla nas niczym, to tylko garść słów i kilka zdjęć: stosy czaszek, mapa kraju – właśnie dostępna na wystawie – wykonana z ludzkich kości i włosów, regulamin bezpieczeństwa z więzienia Tuol Sleng, teraz przetłumaczony dla zwiedzających…

I za każdym razem to samo. Z tą wojną, która teraz trwa, też.

Co oznaczają te wiadomości o piętnastoletniej dziewczynie, postrzelonej w nogi, która usiadła za kierownicą i pod ostrzałem, omijając miny, wywiozła z Popasnej czworo śmiertelnie rannych dorosłych? Co to za historia o dwunastoletnim dziecku, które zaszło w ciążę w wyniku gwałtu zbiorowego, a rodzice nie zgodzili się na aborcję, bo inaczej nigdy więcej nie będzie mogło zajść w ciążę? Co to za trzystumetrowe wykopy na obrzeżach Mariupola, do których wrzucono tysiące ludzkich ciał? Celowo zbombardowane muzeum ukraińskiego osiemnastowiecznego filozofa Hryhorija Skoworody? Przechwycona rozmowa Rosjanina z matką i jej zachwyt, i zazdrość dotyczące możliwości katowania ludzi?

A teraz – Paryż? Jak to możliwe?

I jaka tak naprawdę jest różnica między przemocą, której logiki nie da się pojąć – jak pisze o Kambodży Eliot Weinberger – a przemocą, do której dochodzi wskutek zboczonej i ubogiej logiki, wyrosłej w czyjejś chorej, wypełnionej toksycznymi fantazjami starczej głowie (i w głowach wielu milionów jej poddanych)?

„Czy taką historię kiedykolwiek uda się zrozumieć? Jakie słowa mogłyby ją opowiedzieć?”, zastanawia się Weinberger.

Wracam tak samo przez Kraków i na dworcu autobusowym, późną nocą, jakiś mężczyzna prosi mnie, żebym zawiozła do Iwano-Frankiwska specjalną nasadkę do karabinu.

Wyszliśmy z lasu i usiedliśmy przy porzuconej, zniszczonej chacie. Z każdym rokiem rozpada się coraz bardziej. Ale stary zdziczały sad owocowy wokół niej wciąż żyje i właśnie zaczyna kwitnąć. Z tego miejsca otwiera się widok na karpacką wieś, na chaty rozrzucone to tu, to tam pośród lasu, na zboczach gór. Jesteśmy wysoko pod niebem, wokół nas – przestrzeń, światło słońca i cisza, której nie niweczy wszechobecny ptasi świergot.

Pamiętam ostatnie spotkanie z Irą w Kijowie – wtedy też kwitły drzewa, Ira podarowała mi spinkę do włosów w kształcie egzotycznego kwiatu plumerii. Wiedziałyśmy, że raczej się już nie spotkamy, bo Ira czuła, że nie przemawia do mnie jej oburzenie na zrelaksowanych ludzi przy stolikach kawiarni i restauracji, na całe to spokojne życie, które płynie sobie tak, jakby obok nie było żadnej wojny. „Nie mogę się doczekać – powiedziała – aż ta wojna pójdzie dalej, aż przyjdzie tutaj, na te ulice, i ruszy dalej, na zachód. Bo tak naprawdę ona już tu jest, ona jest już wszędzie”.

Patrząc w dół, na spokojną karpacką wieś, na zarysy górskich grzbietów, myślałam o tym, że nie należało tak mówić. Ale na ile była to nieprawda?

Nad nami, na wietrze, z nieruchomo rozłożonymi skrzydłami, krążył sokół. Z oddali, zza ściany starodrzewu, nagle doleciały rozproszone dźwięki orkiestry. Od dziecka nie słyszałam orkiestry pogrzebowej.

„Żołnierza chowają” – wyjaśnił nam zgięty wpół miejscowy starzec schodzący ścieżką do wsi.

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, a także Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – instytucji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego – które zawiesiło konkursy na dofinansowanie projektów polsko-rosyjskich, a przeznaczone na nie fundusze przekazuje obecnie na wsparcie projektów związanych z Ukrainą.

logo