Jeszcze 3 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Simplicity

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Trzy dni i trzy noce jadę autobusem przez calutką Europę – z jej najdalej na zachód wysuniętego punktu na wschód. Podróż, środki transportu, dworce, przydrożne knajpki – to miejsca, gdzie nie da się teraz nie spotkać Ukraińców. Są rozpoznawalni na pierwszy rzut oka


Pierwsze, na co trafiamy w Lizbonie, to wiec wsparcia dla żołnierzy batalionu Azow, wziętych w niewolę przez rosjan. Ludzie schodzą się na Praça do Comércio, pod kamiennego króla Józefa I na koniu, który kopytami tratuje smoka. Ze słabych głośniczków leci w kółko cztery czy pięć piosenek („Czerwona kalina” w interpretacji Andrija Chływniuka, coś zespołu Okean Elzy, oda dla Mariupola i kilka innych patriotycznych kompozycji nieznanych wykonawców), ale z powodu problemów ze sprzętem, prądem czy może internetem każda z nich rozbrzmiewa przez jakieś pół minuty, zacina się – i ustępuje miejsca kolejnej. Ludzie przychodzą nieprzerwanie. Ci, którzy zostają, to Ukraińcy, owinięci niebiesko-żółtymi flagami, ubrani w wyszywane koszule albo trzymający przed sobą plakaty z fotografiami azowców. Miejscowi mieszkańcy i turyści z innych krajów przystają z zainteresowaniem, czytają teksty na plakatach, słuchają muzyki – i w końcu odchodzą w swoją stronę.

„Pani co, z Ukrainy?” – pyta mnie potężny mężczyzna. „Co pani tu robi?” – próbuje kontynuować znajomość. I w tej samej chwili, w porywie zrozumienia, macha w moją stronę ręką, w której trzyma zawiniętą w kilka serwetek wielką kanapkę ze smażonymi sardynkami, i mruży oczy: „Mały biznesik?”.

Ostatecznie okazuje się, że to on sam już od kilku lat prowadzi w Lizbonie małą firmę. Ostatecznie nie przyzna się wprawdzie, jaką właściwie. Rozmowa bardzo szybko schodzi na wojnę. „Będę wracać do Ukrainy za parę dni” – informuje, niecierpliwie szukając w moich oczach reakcji na jego słowa. „Chociaż tak naprawdę nie wiem, co mam robić. Przecież mogę dostać wezwanie do wojska, rozumie pani?”. Mówię, że rozumiem. Mężczyzna milczy przez chwilę. Potem ciągnie dalej: „Pewnie sam bym poszedł na komisję. Pewnie pójdę, jak tylko wrócę do domu. Ale trochę strach”. Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiają się, a same oczy zyskują niepewny dziecięcy wyraz. „Rozumie pani? – pyta, patrząc mi prosto w twarz. – Mogą mnie posłać nie wiadomo gdzie, a tam może coś przylecieć. Skąd mam wiedzieć, co się może stać? Rozumie pani? Boję się. Ale już za kilka dni pojadę. Może jutro. Powie mi pani, co mam robić? Jechać? Czy nie?” – pyta mnie obcy mężczyzna, wymachując kanapką z sardynkami na placu Targowym w Lizbonie. Wprost przed nami na wilgotnych kamieniach wesoło tarza się brodaty terier ukraińskiej nastolatki. „Nie mogę panu tego powiedzieć – przepraszam mężczyznę. – Ta decyzja należy tylko do pana”.

Poza wszystkim innym, co nieustannie przynosi nam ta wojna, zaczynamy być coraz mocniej oplątani siecią dylematów moralnych. Zyskują one na wyrazistości, kiedy przekroczy się ukraińską granicę i ruszy na zachód – w kontraście z normalnym, barwnym życiem zachodnich Europejczyków.

Można odnieść wrażenie, że cała wędrówka po Europie jest tak naprawdę podróżą po rozlanej poza swoimi wyszczerbionymi i zniszczonymi brzegami Ukrainie, czy może po ukraińskiej substancji, która wyciekła ze swojej rozdartej skórki i rozprzestrzeniła się po całym świecie. Teraz wędruje się przede wszystkim przez pytania bez odpowiedzi, wyrzuty sumienia, wahania i rozterki, nieskończone możliwości wyboru, gdzie każda jest gorsza od poprzedniej. Wędruje się tam, gdzie niezliczeni rodacy tułają się, zagubieni i rozdarci, pozbawieni jakiegokolwiek punktu zaczepienia. I to właśnie się widzi, a nie przepięknej urody kafle na muszlach lizbońskich domów, nie kolor oceanu przy Cabo da Roca – najdalej na zachód wysuniętym punkcie Europy, i nie siłę wiatru znad Atlantyku, nie kwitnienie żółtych lilii wodnych na rzece Guadianie, nie młyny i kamienne zameczki Hiszpanii, nie osły gdzieś przed Chambray-lès-Tours i nie rodzinę dzików pod lasem koło Jeleniej Góry.

Wszystko to – i o wiele więcej – udaje mi się zobaczyć dzięki prezydentowi Nowej Gwinei, którego samolot ulega wypadkowi przy lądowaniu na lizbońskim lotnisku akurat wtedy, kiedy miałam z niego odlecieć. Dziesiątki rejsów zostają odwołane, bo pas został uszkodzony, i nieznana mi Ukrainka z Odessy zgadza się przygarnąć mnie u siebie w domu, gdzie i tak już mieszkają jej mama, córka i pies. Oto kolejny odruch, który w krótkim czasie stał się naturalny jak oddychanie dla tak wielu ludzi na świecie: bez długich rozważań zrobić coś dla innego człowieka. Nie marnując czasu na analizy, wątpliwości i rozkoszowanie się własną życzliwością: nieznany człowieku, nie masz gdzie przenocować? Zanocuj u nas, w kuchni jest jeszcze miejsce, mamy wygodną amerykankę.

Następnego dnia moja gospodyni Marija zabiera mnie na wieczorne spotkanie w strefie przemysłowej Lizbony, prawie nad rzeką Tag. Entuzjastycznie nastawieni hipsterzy opowiadają, jak dzielą się z miastem zgromadzoną przez siebie energią słoneczną, i pokazują gościom swoją największą dumę: trzy rodzaje bazylii, którą hodują na ogromnych białych stołach wyścielonych matami z wiórów kokosowych. Oprowadzający chłopak czule demonstruje kropelki, którymi ich najekologiczniejszy z możliwych systemów nawadniających poi młode rośliny. Goście mogą skosztować kanapek z bazyliowym pesto, pizzy ze świeżymi pomidorami i bazylią, liści bazylii z zawiniętymi w nie kawałeczkami pitangi i papai, koktajlu z białego rumu i wody bazyliowej, a także dwóch rodzajów kombuchy z bazylią. Wszystkie te ekstrawagancje zdają się tak szlachetnie właściwym sposobem spędzania czasu: czuję się, jakbym oszalała i we własnej wyobraźni trafiła do Raju, gdzie ludzie nie mają już nic innego do roboty oprócz rozróżniania po smaku gatunków bazylii.

Łapię się na tym, że jeszcze częściej niż zwykle sprawdzam wiadomości z Ukrainy, a jeśli nie zdążają się aktualizować, wciąż na nowo czytam te same informacje.

Ludzka świadomość to zjawisko plastyczne i wytrzymałe, ale tam, gdzie przychodzi jej łączyć rozpacz spowodowaną śmiercią ludzi w centrum handlowym w Krzemieńczuku, pośród płomieni, dymu, pod fragmentami żelbetowych konstrukcji – ze śnieżnobiałymi stołami, na których w ciszy i spokoju rośnie bazylia, zaczyna się ona deformować, jakby zżerała ją zjadliwa, śmiercionośna substancja.

Czy te zdeformowane fragmenty świadomości są przegrodami, wyrastającymi między człowiekiem i otaczającym go światem, czy przeciwnie, są one szkłem powiększającym albo narzędziem dającym dostęp do samego sedna najniedostępniejszych warstw istnienia, czy może stają się jedynym możliwym sposobem dotarcia do niezgłębionego inaczej i zamkniętego, równoległego świata drugiego człowieka?

Trzy dni i trzy noce jadę autobusem przez calutką Europę – z jej najdalej na zachód wysuniętego punktu na wschód. Podróż, środki transportu, dworce, przydrożne knajpki – to miejsca, gdzie nie da się teraz nie spotkać Ukraińców. Są rozpoznawalni na pierwszy rzut oka. Zresztą, do głowy im nawet nie przychodzi, żeby się maskować.

Są wzruszający, bezbronni, zdezorientowani i przestraszeni. Ale bywają też brudni, nieuprzejmi, głośni i bezceremonialni. Chciałoby się ich obronić, przygarnąć, objąć, chciałoby się im pomóc. Ale równocześnie bywają oni odstręczający, wywołują uczucie wstydu i oburzenie. To ludzie z twojego kraju, to twoi ludzie – i w nieunikniony sposób kojarzysz z nimi siebie. Nie raz małodusznie kulisz się i odwracasz wzrok, zadziwiona, jak miejscowi mieszkańcy wciąż mogą być tak cierpliwi i tolerancyjni. Czy oni, ci uciekający przed wojną Ukraińcy, mogliby być inni? Wiesz doskonale, że jest ogromnie dużo takich innych, ale właśnie ci, ekspansywni i niejednoznaczni, najmocniej zwracają na siebie uwagę. Co takiego przyszło im przeżyć? Czy to wojna tak ich zmieniła?

Oto młoda kobieta, którą słychać już dobre sto metrów od autobusu. Gestykuluje jak wiatrak, a kiedy wsiada, wypełnia sobą cały pojazd, niezdolna do spojrzenia na siebie z boku, do utrzymania emocji, myśli i odruchów w granicach własnej osoby. Nasz autobus jedzie akurat przez terytorium Niemiec, ale kobieta zwraca się do każdego pasażera po rosyjsku, nadrabiając brak znajomości jakichkolwiek słów w innych językach donośnością, barwą głosu i spojrzeniami wyrazistych oczu. Ten, kto rozumie jej język, natychmiast dowiaduje się, że właśnie po raz pierwszy w swoim 36-letnim życiu przyszło jej opuścić granice wioski na południowym wschodzie Ukrainy. Oni zawsze dobrze żyli z Rosjanami, a teraz proszę, co to się dzieje, nie wiadomo co i po co, obłęd i głupota, i nigdy nie było do tego żadnych powodów. Kobieta opisuje zbombardowaną szkołę i jedenastoletnią dziewczynkę z sąsiedztwa, która zginęła pod gruzami własnego domu. Kobieta gęsto przetyka swoje monologi okrzykami „ja pierdolę” (a jednak umie coś w obcym języku), a kiedy w końcu widzi polskie napisy na sklepach, wpada w niebezpieczną ekstazę. Rzuca się całować kobietę w okularach, której przypadło sąsiednie miejsce. „Rozumiem! – krzyczy ochrypłym, doszczętnie naderwanym głosem. – Umiem czytać po polsku! Sama nie wiedziałam, że nauczyłam się czytać! Rozumiem! O, Boże! Polska! Nasi, swoi!”.

Jej radosna histeria staje się punktem wyjścia do mojej dalszej rozmowy z kobietą siedzącą koło mnie. Ostrożnie i z lekkim przestrachem spoglądamy na siebie, niepewne, czy nasza egzaltowana towarzyszka podróży nie potrzebuje pomocy. Moja rozmówczyni wyjechała z Dnipra i razem z córką przez jakiś czas była w Szwajcarii. Ale córka bardzo szybko miała dość: „To nie jest życie” – powiedziała mamie i wróciła do domu, do męża wolontariusza. „Dzisiaj z nią rozmawiałam” – mówi kobieta. „Od rana już cztery naloty. Najpierw siedzieli w przedpokoju, ale teraz wyszli na spacer, bo nie da się żyć takim wiecznie skulonym”. Po jakimś czasie skarży się jeszcze na straszliwą samotność, która jej teraz dokucza. „Nie ma dnia, żebym nie myślała, jakie mieliśmy wcześniej wspaniałe życie – wzdycha gorzko. – Wcześniej też dużo podróżowałam. I zawsze wiedziałam, że chcę mieszkać tylko w Ukrainie”.

Pośród nocy, na ukraińsko-polskiej granicy, słyszę rozmowę dwóch niewidocznych w mroku kobiet. „A pani skąd wraca?” – pyta jedna z nich po rosyjsku. „Z Włoch” – odpowiada druga, galicyjską ukraińszczyzną. „Kto tam was przyjął?” – wypytuje pierwsza. „Nie, po prostu pojechaliśmy z dzieckiem na urlop. Wycieczki różne…” – peszy się druga. Pierwsza jest zaskoczona. Milczy przez chwilę. A potem, bez jakiegokolwiek przejścia, zaczyna burzliwą opowieść o akademiku, w którym zakwaterowano ją w Polsce, i o tym, jak jej wstyd było za niewychowane i niewdzięczne ukraińskie dzieci, które wszystko niszczą i rozbijają, śmieją się i psują. „Dzieci są różne” – próbuje coś powiedzieć jej rozmówczyni. „Nie – kategorycznie zaprzecza pierwsza kobieta. – Wszystkie takie same. I ci rodzice wszyscy tacy sami. Sumienia nie mają. I nic ich nie obchodzi. Ja nie wiem, jak ci ludzie to znoszą, ci, którzy nas przyjmują”.

O świcie okazuje się, że nasz autobus jedzie pod nieskończonymi sznurami mlecznoróżowych chmur, łagodnie rozciągniętych aż po niezmierzony horyzont. Młoda studentka, która siedzi przede mną, marzycielsko przywarła czołem do szyby. Wczoraj streszczała mamie wykłady ulubionego profesora z historii Europy, tłumaczyła zawiłości konfliktu izraelsko-palestyńskiego i pokazywała film dokumentalny o przyjaźni pewnego nurka i ośmiornicy. Czytała wiersze angielskojęzycznego poety, tłumacząc dla mamy wersy, które najmocniej ją poruszały. „A kiedy przejdę najbrudniejsze próby, kiedy zjem cały wstyd własnej niezgrabności, kiedy utracę to, czego nawet nie miałem, osiągnę taką pełnię prostoty, jakbym nigdy nawet nie istniał – i wtedy właśnie powstanę”. „Prostoty?” – z niedowierzaniem pyta mama. Dziewczyna się waha: „No, to jest po angielsku. Różnie można przetłumaczyć. Ale tak w ogóle simplicity to prostota”.

Jedziemy wreszcie przez terytorium Ukrainy i cnotliwe światło poranka ujawnia całą oszałamiającą urodę i delikatność dziewczyny. Studentka ziewa i ufnie zwierza się mamie: „Tam, w lesie, zrozumiałam, że bardzo lubię moje życie”.

przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, a także Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – instytucji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego – które zawiesiło konkursy na dofinansowanie projektów polsko-rosyjskich, a przeznaczone na nie fundusze przekazuje obecnie na wsparcie projektów związanych z Ukrainą.

logo