Jeszcze 3 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Tragedia, ale nie znak

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Kiedy wszystkie punkty orientacyjne tracą sens, kiedy spod nóg usuwa się twardy grunt i niczego nie można już być pewnym – znaki i symbole, palcem na wodzie pisane, stają się wskazówkami i drogowskazami


To miejsce miało niezwykłą atmosferę. A może tylko mi się tak zdawało tuż po przebudzeniu. Wrażenie pogłębiał oczywiście nocny mrok. I światła autobusu, które wyrwały z niebytu okrągły fragment przestrzeni, przydając mu realności. Cienkie drzewa tworzyły zwarty gąszcz, ich pnie tonęły w wysokich trawach. W lewo, ku sercu zieleni ciężkiej od mroku, prowadziła gruntowa droga. Odchodziła od lśniącej nawierzchni szosy, na której fluorescencyjnie lśniły pasy przejścia dla pieszych.

Towarzyszka podróży szarpnęła mnie za rękę i z przerażeniem poinformowała: „Na drodze leży martwy człowiek”. A więc dlatego nasz autobus, który zaledwie godzinę temu wydostał się wreszcie z granicy, znów stanął na środku drogi pomiędzy dwiema ukraińskimi wsiami. Ten człowiek leżał tu już nie wiadomo jak długo. Wszystkie wcześniejsze pojazdy, łącznie z samochodem zabójcy, minęły bez zatrzymania jego nienaturalnie rozciągnięte wzdłuż przejścia ciało.

„To niedobrze, to niedobrze – ze łzami w głosie wykrzyknęła moja towarzyszka. – To bardzo zły znak. Ja przecież wracam do domu”.

Kiedy wszystkie zwykłe punkty orientacyjne tracą sens, kiedy spod nóg usuwa się twardy grunt i niczego nie można już być pewnym – znaki i symbole, palcem na wodzie pisane, stają się wskazówkami i drogowskazami. Rzeczywistość zatraca kontury, przeistacza się w substancję o nieznanej konsystencji. Nie da się przewidzieć biegu wydarzeń, nikt nie obieca, że właśnie w twoje miasto i właśnie w twój dom jutro albo za miesiąc nie trafi rakieta, i dlatego możesz wreszcie wrócić do domu. Ta kobieta opowiada, jak co tydzień, przez sześć miesięcy, postanawiała wrócić, gdy tylko pojawi się cień nadziei, ale za każdym razem górę brało przerażenie i trwoga, sprowokowane najnowszymi wiadomościami o śmierciach i kalectwach, katastrofach centrów handlowych, szpitalach wypełnionych rannymi. Jak można było odważyć się na powrót do tego wszystkiego?

Dlatego trzeba było zwracać uwagę nie na wiadomości i prognozy analityków, nawet nie na opowieści krewnych i sąsiadów, którzy zostali w rodzinnym mieście. Najbardziej wiarygodnym sposobem stały się znaki: pewnego dnia w Gironie, gdzie pomagała w centrum socjalnym, spotkała trzy białe koty z czarnymi łatkami na czołach; innym razem niedaleko rzeki Lemmenjoki w fińskim rezerwacie zobaczyła białą sowę; w Zaandam w Niderlandach, gdzie ponad dwa miesiące mieszkała w jednym mieszkaniu z najgościnniejszymi na świecie Holendrami, tak się złożyło, że musiała ugotować barszcz, a nie pomidorową zupę krem; a w cypryjskiej Larnace – gdzie już, już się wydawało, że wreszcie zaczęła pracować w zawodzie i dobrze zarabiać – zemdlała w supermarkecie. „I to była ostatnia kropla”, powiedziała. „Zrozumiałam, że się duszę. Że pora wracać”.

Usiadła koło mnie w autobusie i od razu zaczęła mówić. Mówiła przez sześć godzin, aż zachrypła, aż zaczęły na nas psykać kobiety i dziewczyny, które nie mogły zasnąć. „Nigdy się tak nie zachowuję” – powiedziała mi. „Sama siebie nie poznaję. Jestem zamknięta w sobie, trudno mi nawiązać kontakt. Po prostu od sześciu miesięcy nie byłam w domu. A teraz wracam”.

Miała rozszerzone źrenice i nienaturalnie błyszczące oczy. Rzadko pamiętamy, jak silnym narkotykiem mogą być sytuacje, jak rzeczywistość potrafi zmieniać naszą świadomość i sprawiać, że nie do końca będziemy sobą.

„Przepraszam, po raz pierwszy rozmawiam dzisiaj po ukraińsku. Kiepsko mi idzie. Ale zawsze, kiedy próbowałam, udawało się rozwiązać jakiś problem”. I opowiada, jak na lotnisku Schiphol prawie spóźniła się na samolot, bo nie zna żadnego obcego języka, i jak próbowała znaleźć kogoś, kto wyjaśniłby jej po rosyjsku, i jak ostatnia dziewczyna, do której podeszła, pokręciła głową i odwróciła się plecami, a wtedy moja rozmówczyni zapytała niepewnie: „A po ukraińsku?” – i dziewczyna natychmiast się odwróciła i szeroko uśmiechnęła w odpowiedzi.

A potem w ogóle wydarzył się mały cud. W nerwach zapomniała, ona, mistrzyni manikiuru, oddać na bagaż swoje najcenniejsze rzeczy – kuferek z narzędziami: pilniczki i trymery, cążki i nożyczki, obcinaczki i kopytka. „Wszystkie pieniądze na to wydałam – to przecież moja praca, to przecież ja. I już się z nimi w myślach pożegnałam. Co oni z nimi zrobią – wyrzucą do śmieci? Czy aresztują mnie, nie wpuszczą do samolotu i w końcu nie wrócę do domu?”

Obsługa wezwała kilku uzbrojonych specjalistów, którzy długo przeglądali zawartość kuferka. „Nail master!” – tłumaczyła im kobieta. – „Nail master!” Jeden z mężczyzn zapytał: „Nail master Ukraine?”. I oczywiście natychmiast wpuszczono ją na pokład razem z cążkami i pilniczkami, no problem.

Nie nauczyła się ukraińskiego, powiedziała, bo jest córką radzieckiego oficera. Często się przeprowadzali, mieszkali w Czechosłowacji i w Niemczech. Ojciec często zabierał ją do Galerii Drezdeńskiej. Po ojcu odziedziczyła zamiłowanie do sztuki i historii, tylko teraz trochę inaczej to wszystko rozumie, niż rozumiał jej ojciec, radziecki oficer. Nawet byłemu mężowi musiała sporo wytłumaczyć – ale nawet on, „ten gliniarz i przemocowiec”, w końcu się z nią zgodził.

I opowiada o ojcu swojego męża, którego w 1946 roku wysłali z oddziałem na Zapadienszczynę („W porządku, że tak mówię na zachodnią Ukrainę?”), żeby wyłapywali po lasach „upowskie bydlęta”. Jej mąż jako dziecko często słyszał od ojca taką opowiastkę, to była jego historyjka na dobranoc: zdarzyło się, że on i jeszcze jeden żołnierz odeszli od swoich („czy to na siku, czy to ryby łowić”), a kiedy wrócili, to wszystkich znaleźli martwych. „Ale teraz sam pomyśl – powiedziała do męża. – Wyobraź sobie tych facetów z Zachodniej Ukrainy z owcami, którzy żyli wcześniej w zupełnie innym imperium – myślisz, że mieli ochotę oddawać te owce i ziemię, i jeszcze iść do kołchozów? A przypomnij sobie jeszcze swoją babcię, która ledwo wyżyła podczas Wielkiego Głodu na Dniepropietrowszczyznie”.

Córka mojej towarzyszki, szesnastoletnia judoczka, najpierw wyjechała za granicę z mamą, ale po dwóch miesiącach oznajmiła, że wraca do domu. Bo ma treningi. I przygotowania do zawodów. I po co było trzy doby, na mrozie, pod mokrym śniegiem stać na granicy w zwartym, niewypuszczającym ze swoich trzewi tłumie uchodźców, ciągnąć na szyi kota w torbie od laptopa, dzielić się z kimś połową kanapki, żeby tamten podzielił się z kimś jeszcze jej ćwiartką, patrzeć, jak u ludzi po lewej umiera chomik w klatce, a mężczyzna po prawej od czasu do czasu pochyla się, by ucałować twarzyczkę niemowlęcia, z którym musi się rozstać, oddać żonie tuż przed kontrolą paszportową? Po co było jechać autobusami i pociągami na wskroś przez Europę, zbierając wciąż nowych i nowych uchodźców, aż wreszcie całe to towarzystwo wypełniło wagon, dzielić między wszystkich jedną puszkę mięsnej konserwy i jeść ją jedną łyżką, popijając prosecco, które komuś z nich wcisnęła w ręce jakaś kobieta na dworcu w Berlinie? Po co było spać na brudnym asfalcie przed paryskim dworcem Saint-Lazare („Co oni zrobili z Paryżem?! Po co pozwolili tam żyć tym wszystkim niekulturnym przybłędom z krajów Trzeciego Świata? A ja tak marzyłam o Paryżu i jego muzeach! Wspominałam ojca i nasze wyjścia do Galerii Drezdeńskiej, i tak chciałam to powtórzyć…”). I po co było płakać razem z młodymi Ukrainkami, które w biegu wyskoczyły z samochodów udawanych wolontariuszy, bo zabrali ich paszporty i zamierzali zrobić z nimi coś strasznego? Po co było przez to wszystko przechodzić – naprawdę tylko po to, żeby znowu wrócić do domu?

Moja towarzyszka – „nail master Ukraine” – opowiada, jak już za kilka dni znów otworzy swój gabinet. „Ale teraz połowy moich klientów nie będę już przyjmować – mówi. – Wcześniej z różnymi wytrzymywałam. A teraz mam to w nosie, pieniądze czy nie, nie dotknę ludzi, którzy mnie drażnią”.

Wciąż nie może się uspokoić z powodu potrąconego mężczyzny. „A co, jeśli to był błąd – mówi. – Może jeszcze za wcześnie. Chociaż, z drugiej strony, dlaczego biała sowa? Dlaczego koty z łatkami? Dlaczego zemdlałam w markecie w Larnace?”.

Bezskutecznie staram się przekonać ją, że śmierć mężczyzny na nocnej szosie to tragedia, ale nie znak. Takie rzeczy się zdarzają, bo życie jest utkane z tragedii, i chociaż to reguła, to każda z nich stanowi tylko przypadkowe zdarzenie, w żaden sposób z tą regułą niezwiązane. Latarnie są wyłączane, bo obowiązuje godzina policyjna, kierowca pędził za szybko, bo wreszcie przekroczył granicę (wracał do domu?), a kiedy zabił człowieka, zbiegł z miejsca wypadku. Ta historia świadczy tylko o tym, że zabity mógł być pod wpływem alkoholu i dlatego nie uważał. A kierowca, który go potrącił, tchórzliwie zniknął. Natomiast kierowcy naszego autobusu zatrzymali się, powodowani wątłą nadzieją, że będą jeszcze mogli pomóc. A ona sama wśród tych wszystkich, a także innych okoliczności po prostu wraca do domu. Wraca, gdy tyle wszystkiego utraciła, przeszła przez tyle krajów, mrozy Finlandii i upały Cypru, wędrowała przez rozdarte ziemie, tracąc grunt pod nogami, ale niezmiennie z perfekcyjnym manikiurem. Wraca z tak wielką ilością nowej wiedzy – ale nadal nieświadoma całego mnóstwa ważnych rzeczy. Zmieniona nie do poznania – ale wciąż zdolna do rozpaczy z powodu śmierci obcego mężczyzny pośród mroku nocy.

Wraca do siebie. 

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego oraz Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego.

logo