MÓJ KĄCIK: W świecie zdjęć przemysłowych
Czując, jak stopy obmywają mi coraz silniejsze fale zadumy, wziąłem do ręki cudny albumik dedykowany Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Węgorzewie, oprawiony w pomarańczowe płócienko
Sztuka opowiadania jest pokrewna sztuce wojennej, gdzie coraz doskonalsze uzbrojenie wymusza nowe środki obrony, a te znów lepsze środki ofensywne i tak w kółko. Autorzy opowieści próbują rozproszyć narastające znudzenie słuchaczy za pomocą coraz bardziej atrakcyjnych historii, które szybko powszednieją i wciąż trzeba znajdować tematy ciekawsze i bardziej ekstrawaganckie. Pewien znajomy, którego ambicją jest błyszczeć w towarzystwie, chętnie rozgłaszał na forum, że w Japonii są automaty podobne do biletomatów, z których wylatują majtki uczennic, bardzo tam ponoć cenione. Zapytałem, jaka jest gwarancja, że w automacie nie siedzi na przykład Turek i nie ściąga z siebie majtek, na co znajomy, aby uprzedzić dalsze wątpliwości, opowiedział inną historię – że w Japonii są specjalne foremki, które, gdy je wsadzić w odpowiednie miejsce, dają stolec w kształcie gwiazdek, rombów, a nawet prostych scenek rodzajowych. Uważam takie podbijanie pałeczki za niegodne, ponieważ ów znajomy zamyka możliwości innym, którzy także chcieliby zabłysnąć. Nie chcąc zbyt szybko pozbywać się sreber rodowych, pewne tematy trzymałem w zanadrzu do czasu, gdy nagłośnienie ich będzie konieczne i pożądane. Wobec rewelacji wspomnianego znajomego chciałbym pokazać, że w pogoni za popularnością nie trzeba sięgać po treści tak skrajne, i zaproponować temat pomniejszy, który zadowoli każdego, kto jest choć trochę wrażliwy. Mam na myśli kolekcjonowanie zdjęć przedstawiających mężczyzn wspinających się na słupy elektryczne, testujących wózki akumulatorowe oraz zbieranie albumów jubileuszowych wręczanych dyrektorom przedsiębiorstw.
Kaliskie Zakłady Przemysłowe Elektryfikacji Rolnictwa. Autor: prawdopodobnie Wirgiliusz Woźniak
Widuje się mężczyzn potocznie zwanych sztygarami z racji niesłychanego uporu, z jakim drążą palcem wskazującym kanały w uszach, następnie sięgają do zębów, by za chwilę oglądać pod światło zdobyte tak wielkim staraniem trofeum. Nie od dziś wiadomo, że najlepsze jest to, co „z własnej pasieki”, podobnie jest z myślami, najchętniej hołubimy te, które już dobrze zagnieździły się nam w głowie. Wiele lat temu pewien warszawski marszand, a zarazem kolekcjoner natchnął mnie zbieraniem starych pocztówek przedstawiających bloki, później to zarzuciłem, ale nie umiałem przestać myśleć o tych małych fotograficznych cudach i wyrodziła się z tego nowa, pokrewna pasja.
Kaliskie Zakłady Przemysłowe Elektryfikacji Rolnictwa. Autor: prawdopodobnie Wirgiliusz Woźniak
Spacer po czarodziejskim ogrodzie chciałbym zacząć od prezentacji własnoręcznie wykonanego albumu. Nie jestem „niedzielnym turystą”, który wchodzi do oceanu zagadnień, jakim są stare zdjęcia przemysłowe jedynie z podkasanymi spodniami. Kupiłem u dziadów wielkie albumy, by za pomocą specjalnych, większych niż przeciętne, rożków, wklejać do nich moje zbiory. Pierwszy cykl, poświęcony elektryfikacji rolnictwa, kupiłem chyba przez nieporozumienie, ponieważ sprzedawca za jedno zdjęcie żądał dwanaście złotych, a za dziesięć zdjęć dwadzieścia. Mniejsza o to, już sama ta skromna kolekcja, przedstawiająca robotników uwijających się pośród słupów, na słupach, pod słupami i obok słupów, rozpościera przed nami wspaniałą panoramę typów ludzkich, gdzie jedni są kierownikami w czystych butach i kapeluszach mocno osadzonych pośród wietrznych pól, a inni robotnikami z poświęceniem wykonującymi swoje zadania. Ową małą elektryfikacyjną epopeję można z pewnymi zastrzeżeniami porównać do „Godzinek księcia de Berry”, XV-wiecznego iluminowanego modlitewnika, na którego kartach przedstawiono sceny z życia codziennego tamtych czasów. Zdjęcia, o których mowa, cechuje realizm i jedynie z rzadka dochodzą do głosu ambicje artystyczne zakładowego dokumentalisty, który pośród niesłychanej nędzy swego położenia starał się przelać na nie resztki ambicji, co wyrażało się na poły abstrakcyjnymi przedstawieniami słupów i kratownic. Być może nawet zdjęcia, które wpadły mi w ręce, zostały odrzucone z powodu naleciałości formalistycznych i dlatego nie trafiły do oficjalnego albumu dokumentującego pracę przedsiębiorstwa.
Gdy uporałem się z porządkowaniem cyklu elektryfikacyjnego, sięgnąłem po teczkę zawierającą plik kruchych, pożółkłych kartek numerowanych ołówkiem, do których przyklejono zdjęcia przedstawiające dwóch mężczyzn testujących wózek akumulatorowy. Zastanawiałem się, czy nie oderwać ich od karteluszek, będących kiedyś zapewne częścią zakładowego albumu. Wreszcie postanowiłem wkleić zdjęcia wraz z karteluszkami za pomocą znakomitej niemieckiej taśmy do renowacji książek. Powstałem z westchnieniem, mając w perspektywie wielogodzinne poszukiwanie owej taśmy, ale jakież było moje zdziwienie, gdy wyciągnąwszy rękę po pierwsze z brzegu pudełeczko, znalazłem w nim pożądaną taśmę. Poczułem wstrętny posmak, podobnie jak wówczas, gdy jednym haustem wypijemy kwas ogórkowy, spodziewając się herbatki różanej słodzonej miodem. Zbyt łatwe znalezienie taśmy przyprawiło organizm, nienawykły do tak łatwych rozwiązań, o coś w rodzaju wstrząsu anafilaktycznego.
Przyszedł czas, że cykl z mężczyzną na wózku znalazł się w albumie. Wodząc koniuszkiem palca po twarzy człowieka z fotografii, szepnąłem: „Kim jesteś? I dokąd jedziesz swym wózkiem, samotny bardziej niż inni, w skromnym paltociku…”. Być może mężczyzna ów, na co dzień mało znaczący i wyszydzany przez kolegów, na pytanie „Kto wypróbuje nowy wózek akumulatorowy w naszym zakładzie?”, zacisnął usta, rozgarnął kolegów, którzy dotąd, ponieważ nie pił i nie przeklinał, brali go za safandułę, po czym z gorzkim uśmiechem przełączył wajchę z napisem „cała naprzód”. Byłoby doprawdy dziwnym zrządzeniem losu, gdyby któregoś dnia zadzwonił obcy człowiek i oznajmił: „Jestem synem mężczyzny, który jechał na tym wózku. Dzwonię, żeby podziękować panu za ten tekst i za to, że pielęgnuje pan pamięć ojca”. Nie jestem sentymentalny, ale podobne wyznanie przeorientowałoby moje myślenie o rzekomej bezduszności obecnego świata.
Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska w Węgorzewie. Autor nieznany
Czując, jak stopy obmywają mi coraz silniejsze fale zadumy, wziąłem do ręki cudny albumik dedykowany Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Węgorzewie, oprawiony w pomarańczowe płócienko. „Wiesz, że już prawie całkiem o tobie zapomniałem, mój mały?” – szepnąłem, przewracając stroniczki niewiele większe od dłoni dziecięcej. Zaraz też ukazała mi się kobiecina i ja sam wręczający jej parę złotych na nędznym bazarku. Pamiętam, że miałem z tego przyjemność nie większą niż przy okazaniu biletu w pociągu, gdy konduktor odchodzi, mówiąc „dziękuję”. Zważywszy na skromność samej spółdzielni mleczarskiej, czyjaś inwencja nadała albumowi pozór klejnotu, bo zdjęcia, wklejone z wielką starannością i zwyczajowo przełożone bibułką, były pięknie pokolorowane tuszem. Nie wątpię, że ile razy usłyszę słowa: „Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska w Węgorzewie”, moje myśli zawsze będą wędrować w stronę tego pięknego drobiazgu.
Wziąłem do ręki oprawiony w brązowe tworzywo album będący czymś w rodzaju rękodzielnego katalogu skromnej, nieznanej spółdzielni rzemieślniczej. Oglądając zdjęcia przedstawiające „Kinkiet 2 – płomienny”, którego ramiona opisane są jako „wężowe gięte”, lub skromne żarówki choinkowe w kształcie grzybków, zacząłem sobie wyrzucać, że tak niewiele mam do powiedzenia na jego temat. Nie umiem umiejscowić w czasie ani miejscu okoliczności kupna tego cudeńka, nie znam też żadnej anegdoty z nim związanej. Wstyd mi, że tyle lat szukałem albumów i zdjęć przemysłowych, wstawałem o świcie, by walczyć o nie z podobnymi sobie maniakami, a teraz stać mnie ledwie na kilka zdawkowych zachwytów. I przypomniało mi się, jak niektórzy mówili, że człowiek z wiekiem staje się jak zdrewniała łodyga, pozbawiony zdolności do zachwytu. Ów album, choć niewątpliwie może być obiektem pożądań dla smakoszy dawnego wzornictwa, nie wzbudza we mnie żadnych uczuć i nie umiem z jego pomocą wydobyć prawdy ogólnej o sobie i otaczającym mnie świecie, więc odkładam go, nie przypisując mu szczególnej wagi.
Album z okazji wizyty w Polsce delegacji radzieckiej. Autor nieznany
Nie jest to wiedza powszechna, ale w 1974 roku miała miejsce wizyta delegacji radzieckiej z udziałem ministra przemysłu lotniczego – towarzysza P.W. Dementiewa, i ministra lotnictwa cywilnego – towarzysza B.W. Bugajewa. Album, który ją upamiętnia, jest prawdopodobnie najcenniejszy w mojej kolekcji z uwagi na liczne unikatowe zdjęcia odrzutowego dwupłatowca rolniczego M-15, zwanego z racji swojej brzydoty „Belphegorem”. Owa konstrukcja, otoczona czcią przez pasjonatów latających kuriozów, zajęła poczesne miejsce w moim sercu i wyobraźni, stąd niesłychana radość, gdy zimą, na pewnym dziadowskim bazarze kupiłem ów album za pięćdziesiąt złotych. Później udało mi się jeszcze zdobyć proporczyk przedstawiający M-15 oraz małą lakierowaną tabliczkę z „Belphegorem”. Napisawszy te słowa, rzuciłem się zaraz do poszukiwania tabliczki, lecz mimo wielkich starań nie udało się jej odnaleźć. Powinienem kupić więcej takich tabliczek, ale w tym jedynym wypadku było to niemożliwe ze względu na jej rzadkość. Tu wspomnę, że wszystko ginęło w moim mieszkaniu do czasu, gdy kupiłem sześć par nożyczek, tyleż noży, linijek, ołówków, gumek i wszystkich innych rzeczy. Odtąd moje otoczenie jest tak nasycone, że każdy przedmiot, który ma skłonność do znikania, jest natychmiast zastępowany przez swoich współbraci.
Dyrektorowi mgr. inż. Władysławowi Terleckiemu na pamiątkę. Autor nieznany
Palmę pierwszeństwa ze względu na artyzm wykonania dzierży niewątpliwie album, który w 1967 roku został ofiarowany dyrektorowi mgr. inż. Władysławowi Terleckiemu przez Członków Kolegium Zjednoczenia Przedsiębiorstw Budowy Elektrowni i Przemysłu. Gdy go oglądam, moje myśli wędrują ku tysiącom skrzętnych plastyków, upchanych po niezliczonych państwowych instytucjach, którzy wykonywali żmudną, nikomu niepotrzebną pracę. Dzieła ich rąk zostały przeważnie utracone, kiedy to w czasach nastałych po upadku PRL zwalano buldożerami do gliniastych dołów niezliczone okolicznościowe pamiątki, w tym proporczyki, puchary i misternie wykonane albumy dedykowane dyrektorom przedsiębiorstw. Ten, który trzymałem w rękach, wykonany był wyjątkowo starannie, najpierw anonimowy artysta lub pewniej artystka kolorowym tuszem wykreśliła z pomocą cyrkla liczne kręgi, które następnie wypełniła kolorem, aby było bardziej z duchem czasu, na podobieństwo zasłon z lat 50. i 60. Owe charakterystyczne geometryczne wzory z pewnością są nieobce smakoszom wzornictwa, którzy obecnie toczą boje o tkaniny, figurki i talerzyki, nazywane umownie „pikasiakami”.
Dyrektorowi mgr. inż. Władysławowi Terleckiemu na pamiątkę. Autor nieznany
Album Dezynsekcji wydany w 1973 roku przez Wojskowy Instytut Higieny i Epidemiologii jest może najbliższy mojemu sercu. Wypełniają go reprodukcje tablic i plansz poświęconych walce z robactwem. Owe tablice, które przedstawiają wszystkie możliwe sposoby odpluskwiania i odkaraluszania, na jakie stać ludzką istotę, w oryginale wykonane były ręcznie, o czym świadczą kreślone starannie, a zarazem mozolnie literki oraz akwarelowe przedstawienia zapluskwionych miejsc. Przyznam, że Album Dezynsekcji zaspokaja wszystkie moje roszczenia i wymogi względem albumów i tym samym zamyka drogę do dalszego poszerzania kolekcji. Pomyślałem nawet, że gdy będą mnie składać do grobu, niech złożą mnie z rękami skrzyżowanymi na tym albumie, prędko jednak przypomniałem sobie, jaki żal miałem do żony sąsiada, gdy pochowała go ściskającego w strupieszałych dłoniach jego ulubiony, niesłychanie rzadki komiks i jak nieraz przyłapywałem się na mimowolnym rozważaniu sposobów jego odzyskania.
Na koniec wyjąłem kopertę, o której zapomniałem, a w której tkwiło ostatnie zdjęcie. Przedstawiało malownicze złomowisko, widok tak pożądany przez amatorów bezludnych, posępnych pejzaży. Ale gdy je dobyłem z koperty, aby usiąść z zadumanym uśmiechem, okazało się, że jest blade i dość nędzne, przez co moja zaduma nie była tak głębinowa i szczera, jak bym sobie życzył. Mimo to przypomniała mi się scena, kiedy niemiecki minister propagandy Goebbels wobec zbliżającej się Armii Czerwonej, paląc u kresu życia swoje pamiątki, podniósł zdjęcie swojej miłości Lidy Baarovej ze słowami: „…a tu mamy zdjęcie pięknej kobiety…”, po czym rzucił je do ognia. Uczciwszy wstrętny charakter i nieprawości, jakie były udziałem tego człowieka, scena ta utkwiła mi w pamięci i wydaje się dziwnie korespondować z tą improwizowaną wędrówką po kolekcji zdjęć przemysłowych.
Odkładam moje albumy, które, odkąd zostały uporządkowane i opisane, będą kolejnym zawalidrogą w moim domu, niczym kaleka, którego jedynie bolesny uśmiech i majestat niedoli powstrzymują nas przed posadzeniem go tyłkiem w mrowisku. Mam nadzieję, że niniejsza opowieść będzie odtrutką na „przebodźcowanie”, o którym mówi się, że jest skutkiem nadmiaru agresywnych, hałaśliwych treści. Wierzę też, że poruszyłem serca choć kilku marzycieli targanych żywiołem zachceń i tęsknot ku przedmiotom, w których zawarty jest potencjał zadumy. Skądinąd wiem, że wrażliwych ludzi pozostało niewielu i nieraz trudno rozpoznać ich w tłumie, a ci, co mienią się „Wrażliwymi”, mają na myśli jedynie pewną drażliwość, gdy coś idzie nie po ich myśli. W tym miejscu może warto dać probierz wrażliwości, dzięki czemu łatwiej się będzie rozeznać w tej delikatnej materii. Jeśli spytamy kogoś, która liczba spośród dziesięciu wyzwala się z wieku młodzieńczego liczb wczesnych, jak jedynka, dwójka lub trójka, i jest zwiastunem dziesiątki, człowiek gruboskórny odburknie zawsze, że ósemka lub nawet dziewiątka, podczas gdy ten wrażliwy odpowie bez wahania, że zwiastunem dziesiątki jest już siódemka lub nawet szóstka.