Jeszcze 3 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK: Słoneczne wspomnienie

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Każdy, kto pokroił jabłko nożem służącym wcześniej do krojenia kiełbasy pamięta jedyną w swoim rodzaju mieszaninę smaków. Dziwniejsze jeszcze uczucia towarzyszą odludkowi, który  nagle znalazł się na tarasie statku wycieczkowego

Ktoś powie, że szkoda czasu na czytanie czyichś wynurzeń, zwłaszcza nieaktualnych wakacyjnych opowieści. Przyznam, że z ogłoszeniem „Słonecznego wspomnienia” czekałem do tej pory, by wszyscy, którym dokuczą mroźne i posępne dni, mogli pokrzepić się opisem letniego popołudnia. Gdy słyszymy słowa „dom rodzinny”, powraca obraz mężczyzny w rozciągniętych slipach, który macza chleb w zupie, zima kojarzy się z choinką i suto zastawionym stołem, a wakacje z podróżami. Latem, gdy dni są długie i słońce stoi wysoko, użyczając nam swego ciepła, tęsknie wyglądamy zza biurka i marzymy o wycieczce, która choćby na krótko rozproszyłaby trudy życia. Mniej więcej w połowie lipca o godzinie czternastej wszedłem na statek wycieczkowy „Wars”, który dość regularne kursuje od Mostu Poniatowskiego, do ujęcia wody zwanego „grubą Kaśką” i z powrotem. Kapitan gwizdkiem okrętowym dał sygnał do odpłynięcia, wciągnięto trap i odbiliśmy od brzegu. Pasażerowie, a było ich ze dwudziestu, rozsiedli się na górnym „słonecznym” pokładzie, który był osłonięty czymś w rodzaju altany. „Wars” to jeden z dwudziestu statków wycieczkowych typu „SP 150” zbudowanych w latach 1958-1963 roku wg projektu Jerzego Stanisławskiego i Andrzeja Żylicza z Biura Konstrukcyjnego Taboru Rzecznego we Wrocławiu. Ma długość 29,48 m, czyli więcej niż pięć samochodów osobowych ustawionych jeden za drugim. Pływa z prędkością 12 kilometrów na godzinę, a pod prąd o połowę wolniej.

Każdy, kto pokroił jabłko nożem służącym wcześniej do krojenia kiełbasy zapewne pamięta jedyną w swoim rodzaju mieszaninę smaków. Dziwniejsze jeszcze uczucia towarzyszą odludkowi, który dotąd wiódł życie niemal ascety i nagle znalazł się na tarasie statku wycieczkowego. Był to dla mnie zupełnie nowy sposób podróżowania, inny od na przykład jazdy koleją, gdzie uwięzieni w maleńkich przedziałach wdychamy sztuczne aromaty mające przykryć brud. Tu pasażerów owiewała łagodna bryza. Pod wpływem wibracji pracujących maszyn doświadczałem czegoś w rodzaju masażu i czułem, że schodzą ze mnie kwasy, którymi nasiąkłem przez wiele miesięcy twardego, nerwowego życia, toksyczne złogi rozpadają się, a molekuły wskakują na swoje miejsca.

Pasażerowie najpierw siedzieli nieruchomo na ławach, a o ich stanie ducha świadczyły co najwyżej lekkie uśmiechy, potem atmosfera stała się mniej formalna i powstaliśmy z miejsc, aby spacerować po pokładzie, robić zakupy w bufecie oraz zaglądać do kajuty kapitana. Korzystając ze swobody, stanąłem na dziobie i patrzyłem, jak statek odkłada na boki skiby wody. Przed oczami przesuwały mi się sceny z książek opiewających morskie przygody, „Dziewiczej podróży” Goeffreya Markusa, „Statku Śmierci” Bruno Travena oraz filmów, ze słynnym „Titanicem” Wernera Klinglera na czele, poprzez „Tragedię Posejdona”, a skończywszy na „Bitanicu” z Brentem Crossem i Sharon Kane, którego fabuła luźno nawiązuje do historii legendarnego liniowca.

Koleżanka miała babunię, którą wspomina jako cudowną, choć dawniej nie mogła znieść jej wścibstwa i pustego gadania. W obawie, że obecna podróż zwietrzeje albo wypaczy się jak obraz babuni, patrzyłem uważnie, chcąc swoje wrażenia zamarynować w pamięci, by po latach przywołać je tak świeże, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj. Niestety, mam zbyt wiele cech Południowca, bo cieszę się równie łatwo jak smucę, a dobra pamięć przeplata się z najbardziej jaskrawymi przykładami zapominania. Trzeba ją ćwiczyć zawczasu poprzez grę w szachy lub rozwiązywanie zagadek matematycznych, żeby zapachy przeszłości układały się, niczym ryzy grubego, wykrochmalonego płótna. Przydaje się to zwłaszcza w drugiej połowie życia, gdy człowiek zapomina niektóre szczegóły, zwłaszcza te, które uczyniły go szczęśliwym.

Wiadomo, że obwąchując rękę, kot czyta jakby księgę, w której zapisano, co jego opiekun jadł, z kim się spotykał i jaki wiatr go chłostał. Wyraz twarzy również może być księgą, na przykład uśmiechy bywają radosne, powątpiewające i bolesne. Ludzie, których dla porządku nazwę Piętralami, uśmiechają się tak wieloznaczne i głębinowo, że trudno rozpoznać ich myśli. Niewątpliwie takim Piętralem był mężczyzna stojący sztywno na środku pokładu z uśmiechem tak szczerym, a zarazem głupkowatym, że wziąłem go za opóźnionego w rozwoju. Gdy odruchowo szukałem wzrokiem jego opiekuna, który zapewne opuścił go, aby nakupić słodkości w pokładowym bufecie, z oddali doszedł mnie płacz dziecka. Równolegle do statku, który płynął około czterdzieści metrów od brzegu, bulwarem szła kobieta z wózkiem. Mężczyzna przyoblekł się wyrazem wielkiego wzruszenia i spojrzał na mnie oczami, w których można było wyczytać „Słyszy pan, tam płacze dzidziuś! Ta pani ma dzidziusia!”. Po namyśle dopowiedziałem sobie historię tego człowieka. Otóż kiedyś był poetą lub artystą sztuk wizualnych, o czym świadczył kolorowy szalik zawiązany na sposób cygański, uwalany obecnie kaszkami i przecierami. Ten świeży ojciec, który pod nieobecność pracującej żony przejął obowiązki opiekuna, całkiem wyjałowił się w ogniu niewinności.

Młoda kobieta wstała, aby strząsnąć okruchy z siedzenia. Byłem w tak znakomitym nastroju, że z trudem powstrzymałem się, aby nie powiedzieć „Przepraszam, ale został do strząśnięcia jeszcze jeden okruszek”. Nazwałem ją od niechcenia i na swój użytek „Monstrum Urody”, bo rzeczywiście trudno znaleźć inne określenie dla tej piękności, której miejsce, zdawało się, jest bardziej na lepszym świecie. Myślałem, że za wielką urodą nie może iść dobry charakter, do czasu, gdy przemówiła głosem niespodziewanie łagodnym i szczerym. Jej mąż musiał być niewątpliwie szczęśliwym człowiekiem. Wkrótce też pojawił się mężczyzna o powierzchowności Węgra, ale niewątpliwie Polak, w towarzystwie mniej więcej dwuletniego chłopca. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że był dorodny i wysoki jak oset, który rośnie przy ruchliwej, i zasmrodzonej ulicy, dając tym wyraz wielkiej krzepy. „Węgier” objął żonę ramieniem i z wielkim oddaniem patrzyli, jak dziecko biega po pokładzie na niewprawnych nóżkach. Jakiś czas napawałem się ich beztroskim wdziękiem, a potem udałem się na dziób, żeby sprawdzić, czy widać już „Grubą Kaśkę”. Byliśmy właśnie na wysokości przepompowni. Stojący w nurcie rzeki okrągły budynek otaczają perforowane rury, zasysające wodę, która odprowadzana jest do stacji uzdatniania wody. Od tego miejsca zaczęła się podróż powrotna. Na dziobie stało kilka osób, między innymi pani, która patrzyła, jak mi się zdawało, na moją rękę. Było na niej trochę zaschniętego ciasta naleśnikowego. Miałem katar i kobieta mogła pomyśleć, że używam ręki jako chusteczki, co istotnie zdarza mi się niekiedy. Z cichym westchnieniem zdrapałem zaschnięte ciasto. Być może z początku wydałem jej się interesujący, ale zainteresowanie malało w miarę, jak dostrzegała na moich rękach, nosie i kącikach ust coraz więcej ciasta.

Kiedy wróciłem na miejsce, kątem oka dostrzegłem coś, co z wziąłem za pochyloną, usianą złotymi kędziorkami główkę dziecka, ale było to kolano potężnego mężczyzny. W naturalny sposób narzucała się myśl, że z takiego uda, na którym spoczęła równie masywna dłoń, można by wykroić niezłą golonkę. Widocznie pośród ogólnego rozgwaru udzieliło mu się moje milczenie, a może z natury wolał powściągliwość niż zbytnią afirmację. Mężczyzna zmarszczył czoło i zacisnął usta, jakby rozważał, czy życie nie jest wprawdzie cudownym, ale tylko snem, a śmierć przebudzeniem. Pomyślałem, że to dziwaczne i niestosowne, podczas wakacyjnej wycieczki myśleć o sprawach tak poważnych. W ogóle wyraz zadumy był na statku bardziej powszechny, niż to się z początku zdawało. Przyjrzawszy się pasażerom uważniej odkryłem bogactwo uczuć, które można przyrównać do odbłysków brokatu na twarzy panny młodej. Po niektórych znać było, że rozpamiętują najbliższych, ale nie brakowało tajemnic, które, sądząc po mętnych i posępnych spojrzeniach, w każdej chwili mogły wybić jak szambo. Oto wsparty o burtę mężczyzna, mamrocząc pod nosem, obracał w myślach jakieś wspomnienie, niczym pusty młynek modlitewny. Z początku wziąłem to za nuconą półgębkiem piosenkę. Miałem znajomego, który lubił sobie zaśpiewać „Hej, przeleciał ptaszek” i podczas dość częstych spotkań folgował tej pasji bez skrępowania, aż wreszcie spytałem, czy mógłby przestać. Aby uszanować mój spokój, wymykał się odtąd ze słowami „Wyjdę na chwilę i zaśpiewam sobie «Hej, przeleciał ptaszek»”, a po kwadransie wracał i swobodnie włączał się w nurt rozmowy. Wspartego o burtę mężczyznę również wziąłem za amatora śpiewu, ale gdy nadstawiłem ucha, doszły mnie słowa „Matka odradziła”. Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem było, że przed laty chciał rozstać się z narzeczoną, ale odradziła mu to matka i teraz siedzi z kupą dzieci, goły jak święty turecki, a rozszalała kobieta, sama nieszczęśliwa i uboga, strasznym głosem złorzeczy mu w izbie dusznej od kapuścianych wyziewów.

Jest legenda, że pięćset lat temu w Syrii rybacy spotkali mnicha idącego brzegiem morza. Stąpał powoli, od czasu do czasu przystając i podnosząc z ziemi muszlę, bądź kamień. Pewien czas później widziano innego mnicha, który z namysłem przyglądał się niebu, jakby oczekując zmiany pogody. Nie minęło wiele dni, a uwagę rybaków naprawiających sieci przykuła kolejna postać w habicie, dostojnie krocząca brzegiem morza. Wreszcie widok spacerującego, bądź zadumanego mnicha stał się tak powszedni, że przestano zwracać na to uwagę. Dobrze, że rzeczy cudowne są z natury ulotne i krótkotrwałe, bo by spowszedniały, jak ów niezwykły mnich. Nasz statek dobił do brzegu i schodziliśmy poważni, zadumani, w majestacie zakończonej podróży. Na ciche „do widzenia” kapitan „Warsa” przytykał nieznacznie dwa palce do marynarskiej czapki. Ale koszyk z czarodziejstwami nie wyczerpał się jeszcze, bo na brzegu przystanęliśmy zaskoczeni wyglądem nowych pasażerów, którzy posłusznie, choć z widoczną niecierpliwością czekali, aż opuścimy statek. Była to wycieczka Japończyków, ale Japończyków jakby wyjętych ze sztuki Fredry lub „Strasznego dworu”. Obcokrajowcy rozkochani w Chopinie przejęli niektóre elementy naszego obyczaju i tak powstała subkultura, którą Azjaci nazywają Poledo. Na ulicach większych miast japońskich nie brak mężczyzn w futrzanych czapach z kitami i w kontuszach, spod których przezierają haftowane żupany przewiązane szerokim pasem. Kobiety japońskie chętnie upodabniają się do skośnookich szlachcianek w kożuszkach lub kubraczkach, z rozciętymi rękawami, wykończonymi ozdobną satyną lub żakardem. Jest to charakterystyczny i miły dla nas dowód różnorodności współczesnej kultury, która czerpie nieraz z bardzo odległych wzorów.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).