Jeszcze 2 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK: Nowe przygody

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Mały kotek, którego wziąłem jakiś czas temu, rozsłodził mi się do nieprzytomności. Ani na chwilę nie przerywając pieszczot, zacząłem obmyślać sposoby wejścia między ludzi, ale tak, by w każdej chwili, uchyliwszy kapelusza, móc się oddalić

Mały kotek, którego wziąłem jakiś czas temu, rozsłodził mi się do nieprzytomności. Gdy siedzę na krześle i myślę, co mógłbym zmienić, gdybym cofnął czas o dwadzieścia lat, wchodzi na poręcz i drobnymi pazurkami dopomina się pieszczot. Podobnie gdy jest w drugim pokoju, żąda ich tak natarczywie, że rzucam wszystko i pędzę, aby mu tych pieszczot dostarczyć. Zwykła zabawa już nie wystarcza, teraz muszę włączoną szczoteczką elektryczną wodzić po jego delikatnej szyjce, a odbywa się to w atmosferze tak wielkiej niewinności, że wreszcie chwytam go i formalnie piję czar prosto z pyszczka. Ta specyficzna służba odsuwa mnie od uczestnictwa w wartkim, zawsze nieco hałaśliwym życiu społecznym, a nie chciałbym na koniec zostać kimś w rodzaju latarnika, który z kotkiem na ramieniu, podtrzymując rozciągnięte gacie, tępo obserwuje horyzont z wyżyn swojej samotni. Widziałem to już u wujków, jak patrzyli, wsparłszy nadgarstek o krawędź parapetu, spowici upiornym żółtawym światłem. Ani na chwilę nie przerywając pieszczot, zacząłem obmyślać sposoby wejścia między ludzi, ale tak, by w każdej chwili, uchyliwszy kapelusza, móc się oddalić. Podobno dowódca obrony Westerplatte kazał swoim żołnierzom przechodzić z jednego miejsca na drugie, aby zakrzesać wiarę w swoją charyzmę i kompetencje. I ja postanowiłem za pomocą drobnych, racjonalnych gestów wprowadzić orzeźwiający ład.

Zacząłem się zastanawiać, kto mógłby udzielić mi dobrego wpływu, i pomyślałem o koledze, znanym redaktorze, który własnym życiem zaświadcza, że jeśli ma się czyste serce, to świat nie skąpi swoich dobrodziejstw. Ale gdy doszło do spotkania, rozmowa jak zwykle utknęła w martwym punkcie, więc z braku czegoś lepszego zapytałem, dlaczego przestał wydawać pismo, które w swoim czasie było cenione przez młodocianych miłośników literatury. Uśmiechnął się, bo podobnie jak inni, już sto razy zadawałem mu to pytanie i dobrze się w nim umościł. Odparł, że nie ma pieniędzy, poza tym obecna władza obcięła fundusze na kulturę dla miast, bo w miastach zwyciężają jej przeciwnicy. „To może zacząłbyś wydawać pismo na wsi”, powiedziałem. Kolega, przyzwyczajony, że rozmowa ze mną nie ma sensu, ani się zdziwił, tylko zaczął opowiadać o czymś obojętnym. Niewątpliwie pomyślał: „Cóż to za idiota”, później może zreflektował się i znów pomyślał: „Zaraz, zaraz, czy i ja, kiedy z kimś rozmawiam, nie stawiam się czasem w złym świetle, aby sprawić przyjemność jakiemuś fanfaronowi? Może ten człowiek nie jest idiotą, ale uprzedza moje życzenia, stawiając się w roli idioty?”. Chyba tak to sobie wytłumaczył, bo twarz mu się wypogodziła.

Jakiś czas później, chcąc nabrać biegłości w sztuce formułowania myśli, a przy okazji nieco dorobić, wziąłem udział w spotkaniu na temat wzajemnego wpływu różnych procesów społecznych i sztuki. Szybko okazało się, że nie mam o tym pojęcia, co organizatorzy chyba dostrzegli, bo pytania kierowali do innych, mnie pozostawiając kwestie, w których z całą pewnością się orientowałem, czyli jaka była moja droga życiowa. Odgadłem, że panele dyskusyjne nie są mi pisane, bo choć przysparzają popularności, to narażają na śmieszność. Nawiasem, mam nadzieję, że gospodarze pomyśleli: „Ten człowiek nie ma o niczym pojęcia, jest jak aktor, który na scenie mówi piękną frazą, a prywatnie ma umysłowość dziecka. Widocznie na skutek specjalizacji jedne zdolności uległy u niego atrofii, a inne niesłychanie wybujały”. To prawda, specjalizacja rzeźbi w umyśle głębokie bruzdy i przypomniał mi się pewien znajomy, który handluje sztuką, jak tkwił pośrodku swojej galerii z wyrazem zadumy na twarzy, zupełnie nie słuchając tego, co mówię. Przyzwyczajony do nieustannej czujności i dbałości o interesy, które przyniosły mu małą fortunkę, stał się niewolnikiem kalkulacji, które nieustannie dokonują się w jego głowie. Być może rozważał właśnie, czy gdyby ukradkiem wszedł do sypialni swojej matki i wyrwał jej złoty ząb, toby się obudziła. Powinienem był do niego zadzwonić i zaczerpnąć nieco rozsądku, ale owo wspomnienie zupełnie mnie zniechęciło. „Szkoda, pomyślałem, że pamięć usłużna jest tylko wtedy, gdy idzie o zaniechanie czegoś”.

Opisywane zdarzenia i towarzyszące im myśli niechcący zbiegły się w czasie ze zjawiskiem, które nazwałem „żarłoczne oczy”. Czasem zakraplam oczy specyfikiem o wdzięcznej nazwie Dexoftyal i jego względnie szybkie zużycie skłoniło mnie do żartobliwego stwierdzenia, że moje oczy „pożerają” lekarstwo. Było to błahe interludium pośród następujących po sobie przygód.

Oto znalazłem na śmietniku walizkę, co znów stało się okazją do pogłębienia wspólnoty, która zwykle tworzy się spontanicznie, ale niektórzy muszą ją sobie zakraplać, jak ów Dexoftyal. Walizkę – zupełnie niezniszczoną, ze skórzanymi wykończeniami, świetnej angielskiej firmy – postanowiłem zachować, podobnie jak kożuch, który był w środku, lekki i dobrze wyprawiony. W jednej ze skrytek znalazłem plik zdjęć rodzinnych, które unaoczniły mi, że ich właścicielem był sąsiad z góry. Doprawdy, trudno o większą złośliwość losu, bo ów śmietnik obsługuje sześć klatek schodowych, a w każdej jest kilkanaście mieszkań. Głupio by było w milczeniu stać obok sąsiada i oczekiwać na windę, przyodziany w jego stary kożuch i z jego walizką u boku. Wybrałem rozwiązanie kompromisowe; kożuch, zbyt jawnie demaskujący mnie jako hienę śmietnikową, podarowałem znajomemu, który przyjął go z wyraźnym ociąganiem, a walizkę zachowałem. Pewnego dnia zobaczyłem przez okno owego sąsiada, jak taszczy graty, i nie zwlekając, zbiegłem na dół. W poczuciu, że najlepszym sposobem na rozwiązywanie problemów jest bezwzględna szczerość, oddałem mu zdjęcia z krótkim wyjaśnieniem, jak trafiły w moje ręce. Zaskoczony wybąkał słowa podziękowania, a ja odszedłem, myśląc: „Spisałem się na medal. Okiełznałem wstyd i zwróciłem sąsiadowi jego własność, prawdopodobnie bezcenną pamiątkę”. Ale tydzień później znalazłem te same zdjęcia w kuble, podarte. Czym więc dla niego były? Przeszło mi przez myśl, że mógłbym pozbierać strzępy i zapukać do sąsiada ze słowami: „Przepraszam, ale znalazłem na śmietniku pana podarte zdjęcia”.

Tak mniej więcej skończyły się moje przygody. Ponieważ brakuje okazji, aby to sprawdzić, do dziś nie wiem, czy stałem się kimś bardziej społecznym i racjonalnym. Ale mojemu kotu nie usługuję już tak we wszystkim i biorąc go na ręce, tłumaczę, że nie mogę bezwarunkowo udzielać mu swoich pieszczot. Poza tym liczne starania dały poboczny i nieoczekiwany skutek. Otóż nauczyłem się bez wyrzutów sumienia myśleć o sobie, swoich potrzebach, przy czym często odwołuję się do tańca, chyba najbardziej pierwotnej formy komunikacji między ludźmi.


Wykorzystano piosenkę „Gotta Pull Myself Together” zespołu The Nolans.