Jeszcze 2 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK: Niezwykłe dni

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Wyszedłem z parku wprost na ulicę, aby zrobić zdjęcie opustoszałego, widmowego autobusu, niestety w środku siedzieli ludzie, zbyt liczni, abym mógł je w tym miejscu zreprodukować

Zlecono mi bieżący felieton, mniemając chyba, że pisanie o rzeczach nadzwyczajnych, bo tak wypada nazwać dni, które przeżywamy obecnie, ściśle odpowiada mojemu usposobieniu. Podjąłem się tego z obawą, bo zawsze, gdy oczekuje się czegoś ode mnie, jakaś nadrzędna władza mi tego wzbrania, i przeciwnie, gdy ktoś ma mnie za safandułę i człowieka, na którym nie można polegać, moja praca natychmiast nabiera cech wybitnych.

Na marginesie, trzeba być ostrożnym, bo gdy się zbytnio wejdzie w rolę safanduły, Natura nieomylnie dostrzeże to argusowym okiem i zacznie się cała seria niepowodzeń. Nagle, hokus-pokus, w sklepie zaczną wychodzić ci stare majtki z nogawki albo usiądziesz na nożu do papieru. Ostatnio pomyślałem sobie: „Przy takich nakładach czasu kto inny odniósłby większe sukcesy, kto wie, czy w istocie nie jesteś zamaskowanym i niesłychanie pracowitym fajtłapą”. Natura natychmiast wyczuła tę słabość, a że robiłem właśnie zupę pomidorową i wrzucałem do gara pokrojone pomidorki z puszki, nagle zorientowałem się, że zamiast pomidorków od dłuższego czasu wrzucam kocią karmę. I trzeba ją było wybierać spośród pokrojonej marchewki, selerów i pietruszek, a była to, niestety, karma w sosiku. Tak, Natura ma wiele cech azjatyckiego władcy, pozwala ubogiemu zamarznąć podczas śnieżycy, ale gdy idzie o drobiazgi, bywa wspaniałomyślna, na przykład komuś, kto ma ochotę na jabłko, objawia na komódce z lekka podeschniętą połówkę.

Postanowiłem jako jeden z wielu zabrać głos w wiadomej sprawie po części dlatego, że nie chciałbym, aby Redakcja odniosła wrażenie, że źle ulokowała swoje uczucia, poza tym zawsze podziwiałem sumienność i obowiązkowość innych, zwłaszcza Niemców i Anglosasów, co przyoblekło się w słynną anegdotę o Charlesie Dempseyu, kuchciku z Titanica, który przed zejściem do szalupy pozmywał naczynia. Zresztą i tak wybierałem się na długi spacer, aby kupić na targu nieco miodu, bo podobno łyżeczka lub dwie dodane do herbaty wzmacniają odporność, i mogłem przy okazji uzbierać nieco spostrzeżeń.

Droga wiodła przez park, gdzie chciałem robić zdjęcia pustych aż po horyzont alejek, ale jak na złość ruch był w miarę normalny i jeśli znalazłem gdzieś wystarczająco widowiskową pustkę, w kadr natychmiast wchodziły mi liczne rodziny. Sfotografowałem więc kilka kaczek, co można by od biedy opatrzyć komentarzem: „W mieście już tylko zwierzęta czują się w miarę swobodnie i beztrosko”. Mijałem przewrócone elektryczne hulajnogi, tak lubiane niegdyś przez warszawiaków, a nawet zobaczyłem na chodniku głowę laleczki i uśmiechnąłem się na wspomnienie, że w polskich filmach tego rodzaju rekwizyty oraz martwe ptaki zwykle zapowiadają przykre wydarzenia.

Wreszcie po wielkich mękach, kiedy pośród porywistego wiatru chodziłem z wystawionym przed siebie telefonem, udało mi się nagrać coś intrygującego, coś, co z powodu owego wiatru i w reporterskim zapamiętaniu prawie przeoczyłem. Był to jakby zbolały chóralny krzyk, którego źródło było z całą pewnością odległe, jakby ponad ścisłym centrum miasta. Krzyk pojawiał się w nieregularnych interwałach i pulsował, narastając, to znów cichnąc przemiennie. Podobno przynajmniej raz w życiu człowiek doświadcza czegoś naprawdę niezrozumiałego. Zachowały się świadectwa ludzi różnej rangi i z różnych czasów, na przykład Goethe spotkał na moście człowieka, który był ubrany i wyglądał tak samo jak on, z kolei mój znajomy, uczciwszy uszy, ponoć najpierw poczuł charakterystyczny zapach, a dopiero później puścił wiatry i do dziś zastanawia się nad tym, jedynym w jego życiu ciekawym, zdarzeniem. Kiedy chciałem nagrać ów krzyk, nadszedł jakiś przygłup z radyjkiem, a po nim babunia rozmawiająca przez telefon, ale wreszcie mi się udało. „Można by to wziąć za skargę zbolałego świata albo za jęk potępieńców, którzy solidaryzują się z nami tu, na ziemi”, pomyślałem i skwapliwie dołączyłem do swojego archiwum. 

Gdy już mowa o rzeczach ulotnych, nie potrafię pozbyć się myśli, że Opatrzność czuwa nade mną i nawet kosztem wielkich spustoszeń usuwa mi kłody sprzed nóg. Otóż umówiłem się z przyjaciółmi, że pojedziemy na wczasy do Włoch, ale im bliżej było tych wczasów, których zresztą byłem inicjatorem, tym bardziej mina mi rzedła, bo po pierwsze, nie chciałem wyrzucać pieniędzy na coś tak zbytkownego i bezsensownego jak wczasy, a po drugie, podpisałem umowy na jakieś gigantyczne przedsięwzięcia, od czego włosy stawały i wciąż jeszcze stoją mi dęba. Ale kiedy z kwaśnym uśmiechem po raz kolejny przeliczałem groszaki i unosiłem głowę, by mamrotać wyliczenia, z których nieomylnie wychodziło, jak lekkomyślnym jestem człowiekiem, gruchnęła wieść o zarazie, która nadciągnąwszy z Chin, pocelowała akurat w sam środeczek miejsca na mapie, gdzie miałem spędzić wakacje. Włochy objęła kwarantanna, loty zostały odwołane, a mnie nie pozostało nic innego, jak z udanym zakłopotaniem schować pod starą bieliznę pieniądze, które miałem już za stracone.

Idąc przez park, mijałem ławkę, na której siedział jakiś mężczyzna i przyglądał mi się życzliwie, gotów w każdej chwili odwzajemnić uśmiech, gdyby pojawił się na mojej twarzy. Najpierw przeraziłem się, bo był podobny do pewnego starego znajomego. Miał on dziewczynę, która nieomal go wykończyła, bo co się odwrócił, to już co najmniej całowała się z którym bądź kolegą, albo i obcym, jeśli akurat przechodził. Dopiero gdy obrosła w lata i kandydaci do całowania rozpierzchli się, stała się dobra i kochająca. On zaś miał tyle pracy, że prawie nie wychodził z domu i stąd nie był wystawiony na pokusy, jak byśmy dziś powiedzieli, wirusa miłości, więc zaczęli tworzyć szczęśliwą parę. Już chciałem zdawkowo uśmiechnąć się do nieznajomego, ale jego nazbyt swobodna poza i rozpięte do przesady ubranie nasunęły mi myśl, że może to być ktoś, kto hołduje ekscentrycznym praktykom.

Wyszedłem z parku wprost na ulicę, aby zrobić zdjęcie opustoszałego, widmowego autobusu, niestety w środku siedzieli ludzie, zbyt liczni, abym mógł je w tym miejscu zreprodukować. Istotnie ludzi było jakby mniej, niektórzy mieli na twarzach maseczki, ale wciąż było to zbyt mało widowiskowe, żeby o tym pisać, poza tym nie umiałem ocenić, o ile mniej, bo zwykle się rzadko rozglądam. Stopniowo jednak rzeczywistość kieszonkowej na razie katastrofy rozsnuła przede mną swoje zasłony. Na furtkach i bramach wisiały pouczenia i ostrzeżenia przed wirusem, a przechodnie posyłali sobie porozumiewawcze uśmiechy, jak to bywa w przypadkach, gdy coś jest wszystkim wiadome. Żeby dopełnić nie dość jeszcze jawnego obrazu spustoszenia, jakie zawisło nad światem, wlazłem do starych baraków, aby nakręcić trochę odrapanych ścian i pustych wnętrz. Na pierwszym piętrze przykryty szmatami spał jakiś facet, który zerwał się na mój widok. Bez słowa zszedłem na dół i udałem się do piwnic. Na powierzchni zastałem jakiegoś dziada, który łaził, bacznie przyglądając się stertom śmieci. „Straszny tu bałagan”, odezwałem się, na co dziad odparł: „Bałagan, to mało powiedziane, to jest pierdolnik”, i tak się rozstaliśmy. Doszedłem wreszcie do targu, kupiłem nie jeden, lecz dwa słoiki miodu na wypadek, gdyby epidemia potrwała dłużej, i już bez żadnych przygód wróciłem do domu. Obecnie, o ile mi wiadomo, środki ostrożności uległy obostrzeniu i miasto nabrało istotnych cech widmowości, przynajmniej w porównaniu z owym dniem, kiedy odbywałem kwerendę. Tymczasem tak jak wszyscy siedzę w domu pośród zwałów papieru toaletowego i śledzę wypadki, nie wątpiąc, że wszystko skończy się szczęśliwie, epidemia ustąpi i za jakiś czas znów usłyszymy hałaśliwe nawoływania gazeciarzy i skrzypiący wózek mleczarza.