Jeszcze 2 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK: Świąteczna zaduma

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Dziecko zaczęło półgębkiem śpiewać kolędy, co wbiło mnie w jeszcze większą zadumę. Szurając po zwiędłych liściach, wyobraziłem sobie, że gdyby dusza każdej istoty, która umiera, była widzialna, kroczylibyśmy nieustannie jakby w błękitnym deszczu idącym do góry

Chodziłem ostatnio po placu zabaw, który znajduje się pośrodku rozległego parku, a w głowie rozbrzmiewały mi świąteczne dzwoneczki, bo niedawno wyszedłem ze sklepu. Ponieważ dziecko nie żądało mojej uwagi, rozmyślałem, jak tanim kosztem sprawić, aby było szczęśliwe, i o różnych subtelnościach wychowania. Przyszło mi do głowy, że czosnek wrzucony do gorącego barszczu pozostaje biały, ale gdy ciśniemy go do kwaśnego żuru, przybiera sztuczny, grynszpanowy kolor. Podobnie ta sama metoda przyłożona do dwóch różnych osobników daje światu geniusza i zalęknionego pierdołę. Nikt nie wie, jakie pouczenia, nagrody i zakazy są odpowiednie, na razie poglądy na moralność i szkodliwość różnych przedstawień bardzo się różnią. Pamiętam, w latach osiemdziesiątych puszczano film „Oto Ameryka”, który miał na celu ukazanie Stanów Zjednoczonych w jak najgorszym świetle. Można było zobaczyć wnętrza sex shopów, agencje towarzyskie dla psów, sklepy z bronią, rodziny żywiące się zmiksowanymi dżdżownicami i tym podobne. Ale weszła moja matka i na widok wyuzdanej sceny kazała mi wyjść, po czym dalej oglądała już sama. A że Zygmunt Broniarek lub może Jerzy Trunkwalter wygłosił przed filmem pogadankę, to wiedziałem, że wisienką na torcie ma być egzekucja na krześle elektrycznym. Błagałem więc matkę, przykładając proszalnym gestem rączkę do miodowej szyby, żeby mnie wpuściła, bo zaraz będzie egzekucja, na co odparła surowo: „Teraz nie. Jak będzie egzekucja, to cię zawołam”.

Dziecko zaczęło półgębkiem śpiewać kolędy, co wbiło mnie w jeszcze większą zadumę. Szurając po zwiędłych liściach ,wyobraziłem sobie, że gdyby dusza każdej istoty, która umiera, była widzialna, kroczylibyśmy nieustannie jakby w błękitnym deszczu idącym do góry. Zaczęły mnie nawiedzać liczne olśnienia i odtąd nie było chwili, abym nie dokonał jakiegoś odkrycia. Niedaleko był staw i pomyślałem, że ryba głębinowa nic nie wie o ciśnieniu, które ją przenika, tak jak człowiek o swoim zapachu. Mój sweter, czego wcześniej ani się domyślałem, przesiąkł starym dziadem, co mogło być swoistą cezurą, jak pierwszy siwy włos. Poza tym był dziurawy, mole w mieszkaniu zrobiły się tak liczne, że gdybym przytkał jedną dziurkę w nosie, a drugą mocno wciągnął powietrze, to prawdopodobnie razem z molem. Jak dobrze byłoby skończyć z tym kramarstwem i zamieszkać w przestronnym, czystym mieszkaniu z gosposią, która dbałaby o moje rzeczy. Ale gosposie lubią mieć synów alkoholików, którzy pod nieobecność gospodarza rozsiadają się w fotelu i wynoszą książki. Popatrzyłem po sobie i znalazłem aż nadto nowych powodów do krytyki. Co prawda człowiek w pewnym wieku i o ugruntowanej pozycji musi odznaczać się postawą i sylwetką budzącą szacunek, ale u mężczyzny zupełnie nie licują z tym potężne cyce. Swoją drogą, moja babka ukuła kiedyś poręczną historyjkę, że wujek wyłysiał od jazdy na motorze, więc uprzedzając ewentualne zapytania, mógłbym mówić: „To od żuru. Zrobiłem kiedyś cały gar wyjątkowo sytnego żuru i tak się najadłem, że mi zostało”. 

Tymczasem jakiś mniej więcej czteroletni chłopiec zaczął się we mnie nieustępliwie wpatrywać. „To chyba niemożliwe – pomyślałem – że to dziecko, nawet jeśli nad wiek rozwinięte, zna moją twórczość i chce teraz niezgrabnie, po dziecięcemu wyrazić swoje uznanie”. Ostatnio wykonując zlecenie dla pewnej gazety, rysowałem właśnie takiego chłopca. O tym, jak bardzo natura wzdraga się, gdy chcemy prześcignąć jej dzieła, niechże zaświadczy fakt, że im więcej próbowałem przydać rysunkowi słodyczy i niewinności, tym bardziej twarz chłopca upodabniała się do zwyrodniałej starej baby. Wreszcie po licznych przeróbkach rysunek oceniłem jako udany i wyobraziłem sobie nie bez wzruszenia, że za sto lat będzie go oglądał jakiś człowiek, zapewne Azjata, półszeptem wymawiając moje nazwisko jako „Siąciąg”, czym wzbudzi cień uśmiechu na twarzy stareńkiego europejskiego marszanda.

Chłopiec, którego zziębnięta matka daremnie próbowała nakłonić do powrotu, powiedział, że śniły mu się kolorowe książeczki, ale nie próbował ich zachować, wiedząc, że są ze snu. Był to dobry pretekst do odejścia z placu zabaw, matka wzięła go w ramiona i powiedziała: „Jeśli wiesz, że nie można zachować rzeczy ze snu, to znaczy, że jesteś już duży”.

I ja miewam sny, gdzie wszystko rozpływa się w rękach, pozostawiając uczucie czczej pożądliwości. Ale zbyt wiele jest we mnie cech człowieka Zachodu, z jego przedsiębiorczością i wolą ustanawiania praw, abym porzucił swoje zachcianki. Dlatego często chodzę do śmietnika, żeby sprawdzić, czy jest już nowa dostawa starych gratów. Zarazem odwiecznym przedmiotem mojej troski jest, jak nie wyjść na wariata w oczach sąsiadów, którzy wysiadują przed domem. Pewnego razu zobaczyłem w kuble stertę desek i pomyślałem, że zabiorę te deski do domu, po czym będę po jednej odnosił na śmietnik. W ten sposób nie dość, że zostanę rozgrzeszony z tak częstych tu wizyt, to jeszcze sąsiedzi wezmą mnie za mężczyznę zaradnego i przedsiębiorczego, który wciąż coś ulepsza i naprawia. 

Popatrzyłem na huśtawkę pokrytą drobnymi wgłębieniami, jakby wyżłobiły je dzięcioły tysięcznymi uderzeniami dziobków. Moi znajomi zwracają nieraz uwagę, że jestem jakiś taki – tu szukają właściwego słowa – po ptaszęcemu bezbronny i samotny. Odpowiadam, że nie tyle ptaszęcość, ile przedłużające się rozdrażnienie nadały moim rysom szczególny wyraz. Zbyt długo pozostawałem poza obrębem sławy, bym teraz, stojąc w jej przedsionku, mógł być szczęśliwy. Wszystko przychodzi poniewczasie; pieniądze, gdy nie umiemy się nimi cieszyć, rozum, kiedy wszystkie decyzje są już podjęte, a miłość, gdy siedzimy po uszy w rodzinnym warze. Ale nie wiadomo, jak niebezpiecznych szałów zaspokojenia doświadczylibyśmy, gdyby potrzeby i oczekiwania były zaspokajane w porę. Owo przesunięcie ma źródło w najgłębszych instancjach, z których wzięła się sama materia, być może jest to klucz otwierający wrota najbardziej istotnej tajemnicy. W domu naprzeciwko mieszka jakaś kobieta, która już kilka razy stała w oknie, przebierając się do snu. Za każdym razem, gdy ją widzę, jest na etapie wciągania koszuli nocnej, przez co nigdy nie widziałem jej w pełnej krasie. „Zaraz, zaraz – zreflektowałem się – jak to jest, że za każdym razem wciąga koszulę, a nigdy nie widziałem jej w pełnej krasie? Rozumiem, jakby włożyła koszulę dwa razy, może trzy, ale tego nazbierało się już z sześć. Wykluczywszy możliwość, że w drugim oknie czuwa jej mąż i we właściwym momencie woła: „Ten facet z naprzeciwka podchodzi do okna, wkładaj koszulę!”, nie można tego racjonalnie wytłumaczyć. Pozostaje jedno rozwiązanie, otóż między mną a ową kobietą stoi jakaś czująca i myśląca istota. A kimże może ona być, jeśli nie Bogiem? 

Dziecko dla zabawy nadepnęło mi na tył buta, po czym wywaliło się i zaczęło wyć. Wziąłem je na ręce i tak niosłem, człapiąc, bo na skutek nadepnięcia tandetny obcas odkleił się. Powiedziałem sobie: „Czas wracać do domu. Niebawem rozpakuję prezenty, których wzruszające ubóstwo tym piękniej podkreśli dobroć moich niezamożnych bliskich”.