Koniec świata
fot. Bob May, distress 83, www.flickr.com, CC BY-NC-SA 2.0 Deed

16 minut czytania

/ Muzyka

Koniec świata

Piotr Jagielski

Pitchfork, być może najbardziej wpływowy muzyczny portal internetowy ostatnich dekad, choć nie zamyka się, to jednak się kończy. Trudno przecież wierzyć, że pod szyldem „GQ” nie zostanie sprowadzony do roli szyldu reklamowego w magazynie produktów luksusowych

Jeszcze 4 minuty czytania

Nastał czas żałoby – obwieszczono koniec dziennikarstwa muzycznego, śmierć niezależności, kres recenzji jako formy. Pitchfork, być może najbardziej wpływowy muzyczny portal internetowy ostatnich dekad, choć nie zamyka się przecież, to jednak się kończy. Na stronie obok nazwy portalu wciąż widnieje napis: „Najbardziej godny zaufania głos na temat muzyki”, strona pozostaje aktywna, ale Pitchfork – nazywany czasem muzyczną biblią internetu – na naszych oczach dokonuje swego niemal 30-letniego żywota. Zostaje włączony do „GQ” – lifestyle’owego pisma dla mężczyzn.

„Mamy dla was ekscytujące wiadomości” – tak rozpoczynał się mail, jaki informował dziennikarzy Pitchfork o czekających ich zmianach. „Rozwijamy strukturę zespołu poprzez wciągnięcie portalu w organizację »GQ«” – ogłosiła Anna Wintour, dyrektor artystyczna Conde Nast, przedsiębiorstwa medialnego, wydawcy „Vogue”, „The New Yorker”, „Glamour”, „Vanity Fair”. Krok ten, przekonuje Wintour, zoptymalizuje możliwości rynkowe portalu, który od teraz będzie częścią „Gentleman’s Quarterly” – pisma skupiającego się na modzie męskiej i lifestyle’u. Muzyka i sztuka to dla niego akcesoria, takie same jak drogi zegarek, drogie buty, markowe okulary.

Arbitrzy fajności

Gdy Ryan Schreiber zakładał Pitchfork w 1996 roku, był zwykłym pracownikiem sklepu płytowego w Minneapolis. Fanatykiem muzyki, zwłaszcza tej wzgardzanej przez media głównego nurtu. Był zafascynowany kulturą fanzinów – gazetek domowej roboty produkowanych przez oddanych fanów niszowych zespołów. Ekscytował go świat muzyki alternatywnej w czasach, gdy słowo „indie” odnosiło się właśnie do niezależności (ang. independent), różnorodności, nietypowości, a nie ściśle określonego brzmienia, sznytu i stylu, które podbiły świat jako „indie rock”.

Dla Schreibera „indie” były takie grupy jak Fugazi – głosząca punkową ewangelię, prawiąca o braniu spraw w swoje ręce: zakładaniu własnych wytwórni płytowych, partyzanckich gazet, tworzeniu oddolnej sieci współpracy. Dlatego Pitchfork nie zabiegał o pozycję lidera, nie walczył o miejsce na szczycie; stawiał nie na liczbę czytelników, ale na ich lojalność. Zarzucano mu więc snobizm, elitaryzm, zadzieranie nosa, granie roli arbitrów fajności. Wytykano mu również unikanie wielu gatunków muzyki niezależnej, bo przecież nie ogranicza się ona tylko do rocka – początkowo nie pisano tu zbyt wiele o jazzie, elektronice, hip-hopie, nie poświęcano wiele uwagi artystom spoza zachodniego kręgu kulturowego. Treść uwag się zmieniała, bo zmieniała się sama redakcja. Gdy Pitchfork zaczął poświęcać więcej uwagi muzyce popowej zamiast elitaryzmowi wyrzucano mu wyprzedawanie głoszonych na flagach wartości; zniżanie się, by zaspokoić potrzeby każdego czytelnika.

Choć Schreiber nie miał doświadczenia dziennikarskiego – a może właśnie z tego powodu – szybko fanowski blogi przekształcił w stronę, która okazała się wyrocznią, medium wpływowym jak niegdyś gazety „Rolling Stone”, „Spin”, „Crawdaddy”, „Creem” czy „New Musical Express”. Pitchfork cieszył się renomą i zaufaniem; mógł pasować na gwiazdy, wydatnie pomóc lub zaszkodzić karierom. Tak było w przypadkach takich artystów jak Arcade Fire, Wilco, Interpol, Sufjan Stevens, Bon Iver czy Junior Boys. „Mój pomysł był prosty – tłumaczył Schreiber swój niespodziewany sukces. – Realizować obowiązek muzycznej prasy, jakim jest przedstawianie słuchaczom nowych wykonawców”. Wydaje się to oczywiste, a jednak w mediach głównego nurtu, działających często ręka w rękę z włodarzami muzycznego biznesu, dbano raczej o dobro i interes tych ostatnich, a nie o słuchaczy czy muzykę.

Zyski i straty

Autorzy Pitchfork byli w swoich ocenach ostrzy, bezkompromisowi, jak dawno temu, w legendarnych latach 70., recenzenci z „NME” i „Creem”. „Washington Post” pisał o nich jako o „bezlitosnych brutalach”, złośliwcach. Oferowali nie tylko opinie, lecz także wyraźny głos, poczucie humoru, kąśliwy język, styl i osobowość. Nawet jeśli po przejęciu przez Conde Nast w 2015 roku zaszły pewne zmiany, a wierni czytelnicy zwrócili uwagę na wspomniany zwrot w stronę popu czy hip-hopu kosztem muzyki niezależnej. Z ocenami recenzentów Pitchforka można się było nie zgadzać, ale nie sposób było ich podejrzewać o nieuczciwość czy działanie na zlecenie.

Przed oczami staje mi scena z „Don’t Look Back”, dokumentalnego filmu D.A. Pennebakera, który podążył za Bobem Dylanem podczas angielskiej trasy koncertowej amerykańskiego barda z 1965 roku. Dylan znęca się nad dziennikarzem magazynu „Time” Horace’em Judsonem. „O tak, czytam takie pisma jak »Time« w samolocie, ale nigdy nie traktuję ich poważnie – mówi artysta. – Jeśli chcę się czegoś o czymkolwiek dowiedzieć, to nie z »Time’a«, nie z »Newsweeka«. Z żadnego tego typu pisma. Mają zbyt wiele do stracenia, żeby pisać prawdę”. Do tej pory podobne uwagi nie odnosiły się do Pitchforka, cieszącego się opinią bezkompromisowego i szczerego do bólu.

Trudno wierzyć zapewnieniom szefów Conde Nast, gdy przekonują, że wszystko to dzieje się z korzyścią dla portalu. Zwłaszcza gdy Anna Wintour w swoim liście do dziennikarzy sugeruje, że Pitchfork nie zarabiał na siebie, że przynosił jedynie straty. To możliwe – mało które kulturalne medium ich nie przynosi, co dopiero mówić o generowaniu zysków. Żeby przetrwać na rynku, trzeba być albo graczem potężnym jak Google czy Spotify, albo małym podmiotem, który generuje niewielkie koszty (jak podcast czy kanał na YouTubie). Klasa średnia nie istnieje. (Czy portal przynosi straty to też nie taka prosta sprawa; według zespołu analityków Conde Nast witrynę odwiedza największa liczba użytkowników spośród wszystkich tytułów należących do medialnego konsorcjum, a mimo to Pitchfork miał nie zarabiać dostatecznie).

Mimo to szefowie Conde Nast przekonują, że teraz, dzięki wspólnocie z „GQ”, Pitchfork będzie jeszcze potężniejszy. Warto jednak pamiętać, że nie tak potoczyły się losy Pitchfork TV. Po przejęciu kanał został włączony w korporacyjny pion Conde Nast Entertainment. Zarzucono wszelkie realizowane przez zespół projekty i zwolniono tuzin dziennikarzy. Pytanie o to, jak w nowej rzeczywistości odnajdą się redaktorzy niezależnego portalu muzycznego, przestało być na miejscu – większość kadry dostała wypowiedzenia, a naczelna Puja Patel ogłosiła decyzję o odejściu. Inaczej postąpił Jeremy Larson, prowadzący dział recenzji, który zakłada, że nadal będzie publikował teksty na stronie, jak dawniej, niezależnie od „GQ”.

Trudno wierzyć, że pod szyldem „GQ” Pitchfork nie zostanie sprowadzony do roli szyldu reklamowego w magazynie produktów luksusowych. Magnesu dla nowej grupy potencjalnych konsumentów, którzy podążą za znaną sobie nazwą i logo. Że nadal będzie skupiać uwagę przede wszystkim na artystach niezależnych, nietypowych, nowatorach wytyczających nowe szlaki. Wreszcie – że uszanuje kierunki, w jakich rozwijał się portal w ostatnich latach, idąc w stronę społecznej wrażliwości, feminizmu, praw osób LGBTQ w środowisku dziennikarstwa muzycznego od dekad zdominowanego przez męskie autorytety. Nie mam wielkiej nadziei, że pod szyldem „GQ” te głosy nadal będą miały szansę wybrzmiewać.

Skok w główny nurt

„Rockandrollowe dziennikarstwo umarło, gdy mainstreamowe pisma zaczęły regularnie pisać o rock and rollu” – zauważył wiele lat temu Nick Tosches, który obok Lestera Bangsa i Richarda Meltzera należał do grupy „The Noise Boys”, młodych pionierów rockowej krytyki. „Później także »Rolling Stone« zaczął pisać w takim sam sposób”. Dzika, nieokiełznana zabawa, jaką w latach 60. było pisanie o muzyce, zamieniła się w profesjonalizm, dotrzymywanie terminów, przestrzeganie zasad. Redakcyjną nudę.

W pierwszym numerze „Rolling Stone” z listopada 1967 roku twórca pisma, 21-letni wyrzutek z Berkeley, Jann Wenner, tłumaczył nazwę, jaką wymyślił dla swojej gazety – magazynu dla młodych ludzi. Nikt wcześniej nie poświęcał tak dużo uwagi ani ich muzyce, ani sprawom, jakimi żyli. „Zastanawiacie się pewnie, o co nam właściwie chodzi, co staramy się zrobić. Trudno powiedzieć; trochę magazyn, trochę gazetę. Nasze pismo poświęcone będzie nie tylko muzyce, ale też sprawom, które ona porusza” – a więc i popkulturze, i polityce, o której w swoim prowokacyjnym, niepoważnym i jedynym w swoim rodzaju stylu pisał Hunter S. Thompson. Na swoje artykuły dostawał od Wennera tyle miejsca, ile tylko zapragnął. „Niektóre bywały zdecydowanie za długie, ale takie podejście nas wyróżniło” – redaktor oceniał po latach. Z grona recenzentów wyrzucił jednak Bangsa, którego teksty uznał za zbyt złośliwe. Ten przeniósł się do „Creem”, w którym znalazło się miejsce na jego radykalne opinie, artykuły czasem ocierające się o geniusz, czasem chaotyczne, seksistowskie, homofobiczne, niesmaczne.

Wenner utrzymywał bliskie relacje z wpływowymi osobistościami z branży, włodarzami Atlantic Records i Columbii, stawiając kwestię niezależności pisma pod znakiem zapytania. Przyznał w swojej autobiografii, zatytułowanej – oczywiście – „Like a Rolling Stone”, że jego przyjaźń z Bono wpływała na noty, jakie płyty U2 otrzymywały na łamach pisma. „Być może dałem się ponieść entuzjazmowi. Przyznaję, że zdarzało mi się podnieść ocenę o pół gwiazdki. Ale co z tego?”. W 1996 roku – roku, w którym Ryan Schreiber powołał do życia Pitchfork – z „Rolling Stone” został zwolniony Jim DeRogatis, według legendy ukarany za napisanie negatywnej recenzji płyty zespołu Hootie and the Blowfish. W redakcji pisma na ścianie widniało hasło: „Trzy gwiazdki oznaczają, że nie musisz nikogo przepraszać”.

Czar prysł. „Rolling Stone” przestał być głosem młodej Ameryki. Jego pierwsi czytelnicy dorośli, a magazyn wraz z nimi. Wspólnie wkroczyli w dorosłe życie. „Rolling Stone” stał się poważnym graczem na rynku medialnym. Zatrudnił agencję PR-ową, coraz więcej miejsca oddawał reklamom, coraz więcej uwagi poświęcał celebrytom, gwiazdom seriali i popularnych programów telewizyjnych. Gdy w 1992 roku Nirvana została przymuszona przez swoją wytwórnię do udziału w sesji fotograficznej na jego okładkę, Kurt Cobain pozował w koszulce z napisem: „Corporate magazines still suck”. Rewolucyjne pismo zwróciło się w stronę nostalgii, wspominania dni dawnej chwały. Na tle nowych portali, jak właśnie Pitchfork, zdawało się postarzałe, zasuszone.

W 2002 roku w „Rolling Stone” zatrudniono Eda Needhama, wcześniej pracującego w „FHM” – „For Him Magazine” – męskim magazynie lifestyle’owym, publikującym na przykład „listę 100 najseksowniejszych kobiet na świecie”. Taki był smutny, symboliczny koniec buntowniczego, kontrkulturowego pisma śmiałych nowatorów. Jego historia nie wróży dobrze Pitchforkowi.

Swoi ludzie

Upadł ostatni szaniec muzycznego dziennikarstwa – lamentują czytelnicy, którzy przekonują, że Pitchfork ich wychował, nauczył obcować z muzyką niezależną. Że wraz z utratą portalu tracą źródło wiedzy, eksperckich ocen, ambitnej krytyki, pewnego rodzaju wspólnoty, jaką udało się zbudować twórcom strony. Brakować będzie przede wszystkim dziennikarstwa zorientowanego nie na „klikalność” – pisanie o największych sławach i popkulturowych skandalach – tylko skupionego na (brzmi to naiwnie i uśmiecham się pod nosem, gdy piszę te słowa) prezentowaniu zjawisk ważnych z powodów artystycznych i kulturowych. Płyt, o których nie dowiem się, jeśli nie napisze o nich medium niekomercyjne, zbudowane z pasji i miłości do muzyki. Dzieł ważnych, nawet jeśli znane tytuły nie napiszą o nich nawet słowa.

Schreiber zbudował wokół strony prawdziwą społeczność. Otworzył muzyczny kwartalnik, zorganizował festiwale w Chicago i Paryżu (grupa pracowników z działu sprzedaży Conde była na imprezie w Chicago i uznała, że festiwal nie był dostatecznie szykowny; sugerowano, że koniecznie trzeba zorganizować „powrotne koncerty” rockowych gwiazd Oasis i The White Stripes). Choć wszystko to powinno doprowadzić go do bankructwa, zwątpienia, porażki i depresji, magazyn „Time” umieścił byłego sprzedawcę ze sklepu płytowego na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie.

Wspólnota, środowisko zogniskowane wokół portalu i muzyki objęło fanów na całym świecie. Pitchfork okazał się zjawiskiem międzynarodowym, a także impulsem do działania, zakładania własnych portali, blogów. Choć dziś nie brak w przestrzeni internetowej stron poświęconych każdemu możliwemu gatunkowi czy artyście, smutny los Pitchforka boli szczególnie.

„Kliknąłem recenzję na portalu Pitchforkmedia – nie wiedziałem jeszcze, kim jest Brent DiCrescenzo ani że ten gość stanie się dla mnie wzorem w pisaniu o muzyce – wspominał Borys Dejnarowicz, muzyk i założyciel czerpiącego z Pitchforka serwisu Porcys, w wywiadzie udzielonym „Krytyce Politycznej”. – Ale natychmiast poczułem, że to mój człowiek, że jego stylówka to wszystko, do czego aspiruję, że kocham to i muszę wytropić, skąd się w ogóle wzięło (…) Lektura Pitchforka zupełnie wywróciła nasze przeświadczenie o tym, czym może być recenzja muzyczna. Ich pisanie miało w sobie coś charakterystycznego, przyciągającego. Czasem było luzackie i komediowe, czasem egzaltowane i wzniosłe, ale niemal zawsze zapamiętywalne”.

Pitchfork czasami zwracał też uwagę na polską scenę muzyczną. Relacjonował katowicki Off Festival, wysoko oceniał nagrania Piotra Kurka, Raphaela Rogińskiego, Martyny Basty, duetów Sofie Birch/Antonina Nowacka, Shackleton/Zimpel; pisał o grupach Trupa Trupa czy Coldair. Jak widać, poświęcał uwagę zjawiskom, o których mainstreamowe media w Polsce piszą stanowczo zbyt rzadko. Obecność polskich artystów na łamach Pitchforka zostawała odnotowywana na rodzimych portalach poświęconych scenie niezależnej; dostrzeżenie przez tak wpływowe i szanowane medium przez lata było dla środowiska prawdziwym wydarzeniem, nie ledwie recenzją czy wzmianką w anglojęzycznym portalu.

Żal za utratą Pitchforka wyrażają także artyści, których portal ocenił negatywnie. Producent Dan Le Sac, którego album „Angles” w 2008 roku otrzymał notę 0.2/10, podkreślał, jak wielką stratę dla całego muzycznego środowiska stanowi sprzedaż – „wypatroszenie”, jak ocenił – tytułu. „I mówię to jako dumny posiadacz (być może) najniższej oceny w historii strony. Czy się z recenzją zgadzam czy nie, uważam, że muzyka domaga się większej ilości dziennikarstwa, nie mniejszej”.

***

Kilka lat temu podczas festiwalu Open’er przeprowadzałem wywiad z Joem Talbotem, wokalistą zespołu Idles. Zanim przeszliśmy do zasadniczej części rozmowy, spytał mnie: „Jesteś dziennikarzem muzycznym?”, a gdy skinąłem głową, uścisnął mi mocno dłoń i dodał: „Dziękuję ci za służbę!”. Roześmiałem się wtedy, o śmierci dziennikarstwa słuchałem już tyle razy, ile o śmierci rock and rolla. Nie przejmowałem się. Przypadek Pitchforka działa trzeźwiąco, to przykre zderzenie z Realnym. Jasne, powstaną kolejne, podobne serwisy; już dziś wybierać mogę z setek, tysięcy stron poświęconych nie tylko muzyce, ale też każdemu, najbardziej niszowemu nawet zagadnieniu. Jednak ten upadek boleśnie wskazuje miejsce w szeregu. Kolejny raz świat mediów pokazuje, że sukces postrzegany w kategoriach ważnego głosu, wpływu na czytelnika, nie ma większego znaczenia. W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że Pitchfork nie miał nawet wpływu na swój los, na to, czy przetrwa i za jaką cenę. Nie obroni go żadna, choćby i międzynarodowa, wspólnota.