Julia Holter nie zgadza się na tempo pracy twórczej narzucane muzykom przez Spotify i inne platformy streamingowe (CEO szwedzkiego giganta, Daniel Ek, ogłaszał, że skończył się czas, kiedy artyści mogli wydawać płyty raz na trzy, cztery lata). „Kto chce wysłuchać 500 płyt tego samego wykonawcy w trzy lata? To za dużo treści. Nikt nie potrzebuje tyle treści” – powiedziała w wywiadzie dla magazynu „The Quietus”. Między swoim poprzednim albumem, „Aviary”, a wydanym w marcu tego roku „Something in the Room She Moves” Amerykanka pozwoliła sobie na blisko sześć lat przerwy.
Brak pośpiechu był podyktowany ciążą Holter i pandemią COVID-19, ale z perspektywy słuchacza równie dobrze mogła to być okazja na przyswojenie przytłaczającej w treści i formie poprzedniczki. „Aviary” to półtorej godziny piętrowych aranżacji i nieprzewidywalnych kompozycji, w których muzyczka z Los Angeles zawarła i rozwinęła chyba wszystkie wątki ze swojej wcześniejszej niezwykle bogatej twórczości. Na albumie spotykały się elementy jazzu, muzyki dawnej, musicalu, kameralnego popu i ambientu. Było to imponujące poszukiwanie własnego języka, fascynująca rzecz łącząca przeszłość z teraźniejszością, godne szacunku dzieło, które jednak potrafi być też solidnym testem dla słuchacza. W krótkim filmie promującym „Aviary” sama artystka podkreślała, że płyty nie trzeba słuchać w całości.
Julia Holter. „Something in the Room She Moves”. Domino 2024„Something in the Room She Moves”, choć odważne formalnie i pełne otwartych, poszukujących form, wypada na tle wcześniejszej płyty niezwykle przystępnie. Oczywiście jest to przystępność w wydaniu Julii Holter, klasycznie wykształconej muzyczki, która ma w dyskografii albumy inspirowane Eurypidesem i musicalem „Gigi”. Pierwszy singiel i utwór otwierający nowy album, „Sun Girl”, zaczyna się od kilku sekund chaosu, dezorientuje słuchacza, żeby dopiero po chwili ujawnić swoją misterną konstrukcję. Nie rezygnując z eksperymentalnej śmiałości „Aviary”, Holter z pomocą swojego zespołu stworzyła psychodeliczną, zacinającą się wyliczankę-kołysankę. Te dziecięce skojarzenia nie są tu przypadkowe, ponieważ jedną z inspiracji przy tworzeniu tej muzyki była czteroletnia córka autorki. Kontemplacyjną idyllę „Sun Girl” zakłócają jedynie wytrącające z równowagi rytmiczne akcenty. Pozornie nie kleją się z resztą utworu, ale właśnie dlatego uwypuklają logikę snu, która rządzi tą piosenką i resztą „Something in the Room She Moves” (również na poziomie tekstów).
Chyba nigdy wcześniej muzyka Julii Holter nie brzmiała tak ciepło i nie sprawiała tyle przyjemności. Formalnie na pewno przystępniejsza i bardziej konwencjonalna była płyta „Have You in My Wilderness” z 2015 roku, ale „Something...” to z kolei rzecz niezwykle przytulna, wymagająca skupienia, lecz także z łatwością przykuwająca uwagę melodycznymi motywami, organicznym brzmieniem. Doskonała jest produkcja tego albumu, za którą odpowiadają sama Holter i Kenny Gilmore. Za jej sprawą muzyka brzmi przebogato, a jednocześnie bardzo klarownie. Taka tajemnicza, odrealniona ballada jak „These Morning” mogłaby się pojawić na którymś z wcześniejszych albumów Holter w wersji chłodniejszej czy bardziej minimalistycznej, tutaj słyszymy ją w wersji de luxe.
Julia Holter jako kompozytorka i aranżerka nie przestaje drążyć i poszukiwać, ale tym razem rozwija swoje rozbudowane pieśni w sposób, który wydaje się raczej intuicyjny i emocjonalny niż wykoncypowany. Niczym art popowcy z lat 80., tacy jak David Sylvian czy Talk Talk, z którymi łączy ten album między innymi skłonność do basu bezprogowego, muzyczka potrafi łączyć progresywną gęstość treści i zaskakujące zwroty akcji z bardzo ładnymi melodiami („Spinning”, „Evening Mood”).
Czołową inspiracją dla eksperymentatorki z Los Angeles pozostaje chyba jednak Alice Coltrane, szczególnie z okresu współpracy z wybitnym saksofonistą Pharoahem Sandersem. Tym razem jednak w muzyce Holter słychać mniej zgiełku i nerwowości rodem z płyty „Universal Conciousness”, więcej tu zadumy w stylu „Ptah”, „the El Daoud” czy „Journey in Satchidananda”. Sama Holter w rozmowie z „The Line of Best Fit” nazwała „Turiya and Ramakrishna” z albumu „Ptah” jednym ze swoich ulubionych numerów muzycznych. „To bardzo abstrakcyjne i nie wiem, jak inaczej to ująć, ale kiedy doświadczam tej muzyki, myślę: «Och, to jest centrum, to jest miejsce, w którym wszystko ma znaczenie i wow, czuję się teraz bardzo dobrze»” – powiedziała artystka i mam wrażenie, że to są właśnie emocje, które próbowała uchwycić na swoim najnowszym albumie, ten rodzaj intensywnego wzruszenia i czułości. Najbardziej coltrane’owski, przy tym nawet trochę postrockowy, jest tutaj numer „Talking to a Whisper”, który zaczyna się od dwóch akordów na organach, stopniowo buduje napięcie, by po blisko siedmiu minutach wyładować je w hałaśliwym crescendo instrumentów dętych, klawiszowych i perkusji.
To oczywiście banalny wniosek, ale „Something in the Room She Moves” faktycznie nie jest płytą, która mogłaby powstać pod presją czasu i nie wciska się dobrze gdzieś między cyfrowy stos innych wydawnictw. To intensywna przyjemność, 53 minuty, których akurat warto wysłuchać w całości. Także dlatego, że program jest świetnie ułożony: kiedy Holter i jej zespół odklejają się zupełnie od jakichkolwiek konwencji muzyki rozrywkowej, to za chwilę oferują nam jedną ze swoich najładniejszych piosenek; kiedy robi się superintensywnie, to zaraz przychodzi moment wytchnienia. Tym razem Holter wychodzi więc słuchaczowi naprzeciw, a ja zalecałbym mu ten ruch odwzajemnić.