„Skromna księgowa” (fragment książki „Teraz się nie umiera”)

Irena Krzywicka

Tak więc znalazła się znów na szosie, prowadzącej do Nadarzyna wraz z matką, która szła potulnie i cicho, choć niosąc w prawej ręce lewą, zranioną

Jeszcze 3 minuty czytania

Hania też nie płakała ani nie stawiała pytań. Przyzwyczaiła się do tego, że „trzeba uciekać”. Nad łąkami kłębiły się mgły. Drogą przejeżdżały furmanki, czasem pełne wyszabrowanych z miasta rzeczy, czasem puste. Do tych Paulina machała bezradnie, chcąc przybyć jak najszybciej do miasteczka, gdzie podobno zorganizowano pomoc dla uchodźców. Ale chłopi zacinali batem konie i odjeżdżali kłusem. Pokazywała na migi staruszkę i dziecko, ale wołali nieodmiennie: „Szkoda koni” i znikali w oddali. Paulina szła ponuro, otaczając ramieniem matkę i prowadząc dziecko za rękę. Wahała się, czy pytać o drogę do siedziby RGO. Kusił talerz gorącej zupy, ale mógł ją ktoś poznać, wydać. W końcu zadecydowała, że to ostateczność, że trzeba sobie radzić samej, może wynająć jakąś izdebkę u chłopa, kierować się tam, gdzie jest mała szansa spotkania ludzi bywających w teatrze.

Ukazały się wreszcie pierwsze brzydkie domki Nadarzyna, w których ongiś mieszkała ludność żydowska, zamieniona w słup czarnego dymu jak ten, który wisiał teraz nad Warszawą. Jedne domy były zabite deskami, walące się, puste, w innych już się rozgościli „aryjscy” mieszkańcy. Na rynku miasteczka roił się tłum ludzi. Jedni rozpytywali o jakieś schronienie, inni sprzedawali ciuchy, które udało im się ocalić, jeszcze inni szukali znajomych. Chłopi siedzieli na kozłach swoich furmanek, kurząc machorkę i albo wyprzedawali resztę jarzyn i owoców zwiezionych na targ, albo – częściej – przebierali z grymasem niechęci proponowane im przedmioty, ubranie, bieliznę, biżuterię, za które oferowali śmiesznie niskie ceny.

Paulina krążyła bokami, nie chcąc zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Pragnęła jednej tylko rzeczy: znaleźć dach nad głową, poczuć się bezpiecznie w czterech ścianach. Ale jak tu te cztery ściany znaleźć? Przystanęła bezradnie, rozglądając się dookoła. I wtedy zobaczyła znajomego dziennikarza odzianego dziwacznie w spodnie i górę od piżamy, widocznie nie zdążył się ubrać, kiedy go Niemcy wygnali z domu.

„Teraz się nie umiera”

„Teraz się nie umiera” to słowa jednej z bohaterek książki, wypowiedziane tuż po wojnie. Kobieta, do której są skierowane, chce zapomnieć o koszmarze, wrócić do normalnego życia. Nie zdoła. Tego, co wojna zrobiła z ludźmi, nie da się naprawić.
Irena Krzywicka (1899-1994) pisała te opowiadania w latach 60., już na emigracji. Wydane w 1969 roku w Londynie pt. „Mrok, światło i półmrok”, ukazują się w Polsce po raz pierwszy (kiecień 2011, Wydawnictwo Nisza). Przejmujące historie oparte na losach autorki i jej znajomych, nierzadko znanych osób opatrzone są posłowiem Andrzeja Krzywickiego, który wspomina pierwowzory bohaterów.

– Co pani tutaj robi? – zapytał ze zgrozą, bez słowa powitania. – Już mi mówiono, że pani gdzieś tu wylądowała. Ludzie wiedzą. Gestapo pani szuka. Uciekać!
Uciekać jak najprędzej!

I znikł w tłumie. Paulina poczuła drgnienie wdzięczności za to, że ją ostrzegł, ale przeważającym uczuciem był strach. Rzuciła się do najbliższej furmanki, której właściciel właśnie zacinał konia:

– Gospodarzu!  Proszę pana! Niech pan zaczeka! Chwileczkę!
Chłop ściągnął konia i spojrzał pytająco.
– Proszę pana, ja szukam mieszkania. Widzi pan: matka ranna i dziecko. Może pan ma coś do wynajęcia.

Chłop zdjął czapkę, poskrobał się w głowę i odparł po długiej chwili:
– Pół chałupy mam wolne. Ale niewykończone. Podłogi brak.
– To wszystko jedno. Dach jest?
– Dach jest, szyby som i drzwi, ino podłogi brak.
Piach i tyle. Ale dom na górce, więc sucho.
– To nic – zawołała  gorączkowo  Paulina. – To dobrze. Coś się na piasku położy.
– Ale za te izbę to tysiąc złotych na miesiąc – powiedział chłop, patrząc podejrzliwie na wymięte, brudne ubranie Pauliny.
– Dobrze, dobrze, mam pieniądze. (Tysiąc złotych. Boże!) Możemy wsiadać?
– Ano, to wsiadajta.

Kiedy furmanka, podskakując na wyboistej drodze, opuściła Nadarzyn, Paulina poczuła się  jak żołnierz, któremu pozwolono opuścić pole bitwy i schronić się na tyłach. Matka i dziewczynka nie musiały już przebierać nogami w piachu i błocie, nie szło się przed siebie w przestrzeń nieokreśloną, tylko jechało do domu, choć bez podłogi.

Istotnie, zamiast podłogi był piasek, na który gospodarz rzucił parę wiązek słomy. W normalnych czasach i z podłogą za tę izbę w oddalonej wsi nie byłby dostał więcej niż sto złotych, ale czemu nie wyzyskać frajerów, jeżeli zdarza się okazja. To, że wieś leżała na uboczu, odpowiadało Paulinie: było małe prawdopodobieństwo, że dotrze tu gestapo. Tę noc przespała spokojnie. Z matką i dzieckiem na gołym piachu i słomie, ale jednak pod dachem i z przekonaniem, że miesiąc pobytu mają zapewniony, bo chłop oczywiście wziął pieniądze z góry. Nazajutrz odpoczywała, dobrze opatrzyła ramię matce i spoglądała, jak Hania biega z dziećmi. Był słoneczny jesienny dzień i nie widziała palącej się Warszawy, tylko niską, czarną chmurę dymu na horyzoncie. Można było sobie wyobrażać, że to po prostu daleka burza.

Irena Krzywicka

(1899–1994), pisarka, tłumaczka i publicystka; wydała powieści: „Pierwsza krew” (1930, wyd. 2 zmienione „Gorzkie zakwitanie” 1948), „Ucieczka z ciemności” (1939), cykl „Skuci i wolni” (t. 1–3 1947–1953), utwór dla młodzieży „Wichura i trzciny” (1959), opowiadania, zbiory publicystyki; powieść biograficzną o Ludwiku Krzywickim „Żywot uczonego” (1951); wspomnienia „Wielcy i niewielcy” (1960), „Wyznania gorszycielki” (1992). Od 1965 do śmierci mieszkała we Francji. Współpracowniczka Tadeusza Boya-Żeleńskiego, propagowała świadome macierzyństwo, antykoncepcję i edukację seksualną.

Ale następnego dnia trzeba było ruszyć z powrotem do Nadarzyna, sprzedać ostatni pierścionek, kupić coś niecoś na targu. Potrzebna była bodaj jedna poduszka, ze dwa ręczniki, garnek do gotowania zupy, bo gospodyni nie chciała użyczyć swego. Trzeba było iść na piechotę piętnaście kilometrów i tyleż z powrotem. Paulina zapłaciła gospodyni z góry za kartoflankę na obiad w cenie zupy rakowej w restauracji i ruszyła przed siebie. Po trzech czy czterech godzinach znalazła się w miasteczku.

Pierwszą osobą spotkaną na rynku był ten sam dziennikarz. Znów spojrzał na nią ze zgrozą i zawołał:

– Uciekać! Czym prędzej uciekać!

Toteż Paulina, nie załatwiwszy wszystkich zakupów, poczęła uciekać. Nie mogła biec, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ale szła wytężonym kłusem, w wypiekach, z walącym sercem. Byle przed zmrokiem wrócić do wsi, bo gestapo robiło obławy najczęściej w nocy. A może chłop poznał, że przygarnął Żydówki i już doniósł? Może nie? Żadna z nich trzech nie miała pochodzenia zbyt wyraźnie wyrytego na twarzy. Może jednak już nie znajdzie „w domu” matki i dziecka? Nawet nie zastanawiała się, dokąd z nimi pójdzie. Najważniejsze –zabrać je z chałupy, bo zapewne ktoś w Nadarzynie widział, jak wsiadała na furmankę. Może znał chłopa, może wskazał adres? Niewielu było takich skurwysynów, ale byli. Ktoś musiał donieść. Samo gestapo nie wpadłoby na to, żeby szukać aktorki wśród lawiny uchodźców z Warszawy. Chwilami była pewna, że zwiedziano się, gdzie mieszka, chwilami odzyskiwała nadzieję. Po kilku kilometrach wytężonego kłusa, poczuła, że już nie daje rady, ale nie pozwoliła sobie na to, żeby przysiąść. Nawet nie machała już na przejeżdżających chłopów.

Kilka miesięcy później, kiedy wszystko minęło, kiedy wojna przetoczyła się z hukiem i Paulina odzyskała poczucie bezpieczeństwa, zaczęło wracać do niej, najczęściej we śnie, wspomnienie tych przejeżdżających obojętnie, pustych furmanek i woźniców, nie chcących podwieźć staruszki, dziecka czy biegnącej kobiety.

Paulina broniła się przed zwątpieniem w ludzką dobroć, bo dotąd, w ciągu okupacji doznała wiele pomocy od znajomych i nieznajomych. Jedni pomogli jej zdobyć fałszywe papiery, inni wyszukali mieszkanie, jeszcze inni umieścili w szpitalu jej chorą matkę. Nie wolno było wątpić, ale jakże tu przebiec prawie pędem te piętnaście kilometrów, mając już taką samą porcję w nogach? Na szczęście strach nie pozwala czuć zmęczenia i wzmaga siły. Toteż o zmierzchu Paulina dobiegła do „swojej” chałupy. Tu stanęło przed nią inne zagadnienie. Jak wyjaśnić chłopu, czemu się tak spieszy, czemu jest taka zakurzona i spocona, czemu chce się wynieść z rodziną przed nocą? Jak to zrobić, nie wzbudzając podejrzeń, a podejrzenia – jeżeli chłop jest podły – to śmierć. A skąd można było wiedzieć, czy jest podły, czy nie?

Nie było czasu na zastanawianie się, bo robiło się ciemno. Paulina wpadła do chałupy jak burza, improwizując scenę wielkiej radości:

– Wyprowadzamy  się.  Spotkałam znajomych.  Mają dom niedaleko. Czekają na rozdrożu z końmi.

I do matki:
– Pospiesz się. Zabierz, co tam masz, bo robi się ciemno.
Gospodarz i gospodyni wybałuszyli oczy, widząc jej radosne podniecenie. Matka, latającymi ze wzruszenia rękami związała parę łachów.
– Pospiesz się. Jutro czy pojutrze tu przyjadę, to zabiorę resztę. Idź już przodem do szosy, tam na nas czekają. Boże, co za szczęście!

– To pieniądze trzeba będzie zwracać? – zapytał chłop.
– Nie w tej chwili. Jak przyjadę znowu, to się rozliczymy. A może nie spodoba się nam u tych znajomych i wrócimy. Tymczasem do widzenia, do niedługiego zobaczenia.

Przydała się zaprawa sceniczna. Chłop uwierzył, gospodyni uwierzyła. Co gorsza, uwierzyła też matka i dziecko. We trzy doszły do szosy, przecięły ją w poprzek i poszły polną dróżką wzdłuż kartofliska. Było już prawie ciemno, zaczął mżyć deszcz.

– Dokąd idziemy? – spytała matka.
– Nie mam pojęcia. Musimy uciekać.


Dziękujemy Wydawnictwu Nisza za udostępnienie fragmentów.