SAM NIE WIEM:
Anakolut i parataksa
„W Saragossie żył ksiądz, który spacerował samotnie, gdyż pogrzebał swego zadżumionego parafianina. W Wenecji drzewka pomarańczowe znaczyły brzegi traktów, Retz wdychał powietrze, którym oddychał Vannonzia”. To tajemnicze zdanie pochodzi z ostatniej książki Chateaubrianda „Żywot Rancégo”, którą francuski pisarz napisał tuż przed śmiercią.
Opowieść o mnichu trapiście fascynowała Rolanda Barthes’a; szukał w niej inspiracji i pomysłów do swojej pierwszej, ostatecznie nigdy nie napisanej powieści. Niewiele o niej wiadomo oprócz tego, że miała być jak przeciąg, który wymiecie z literatury powieściowej nagromadzony przez lata kurz i popchnie ją na „skraj milczenia”.
Barthes widział u Chateaubrianda „fragment Atlantydy, gdzie słowa, odżywione kaloriami, smakami, formami, zatem właściwościami, a nie ideami, świecą niby odpryski światła bezpośredniego, nie myślanego, którego nie mąci i nie zaciemnia żadna logika”. Natomiast Marek Bieńczyk w fascynującym eseju „Ulica Szkolna” dostrzega w autorze „Mitologii” tego, który dążył do literatury „ażurowej, przezroczystej, swobodnej”, wyrastającej jednak „z doświadczenia żałobnego, melancholijnego, które stawia pod znakiem zapytania następstwo, postęp, wynikanie, wszelką ekspresję długiego trwania”. Tworzyć ją miały dwie figury: anakolut („konstrukcja składniowa niezgodna z ogólnie przyjętymi normami poprawności, powstała wskutek rozchwiania więzi semantycznych między kolejnymi członami zdania”) i parataksa („związek w obrębie zdania złożonego dwóch lub kilku zdań współrzędnych, tzn. niezhierarchizowanych składniowo i semantycznie).
Tym, którzy mieli ostatnio problem ze zrozumieniem polskich filmowców, tłumaczących się przed kamerami ze swoich pomysłów, scen i wyborów; którzy w wypowiedzi młodej reżyserki: „gdyby nie filmowcy, krytycy nie mieli by pracy” usłyszeli echo odbijające upiorne słowa: „gdyby nie ja, ciebie by w ogóle nie było”; wszystkim smutnym, załamanym, żyjącym w przekonaniu, że pisanie krytyczne umarło, że od dzisiaj albo raczej od wczoraj każdy krytyk (krytyczka) powinien przybierać na wadze i pogodzić się z ringiem – tym wszystkim niosę nadzieję: nie wszystko stracone.
Barbara Białowąs i Piotr Czaja (możliwe, że za chwilę pójdą za nimi następni) odpowiedzieli tylko na atak. Chcieliśmy przecież tej jatki, niestety, ponieśliśmy w niej klęskę. To nasza wina, że nie doceniliśmy rywala, który modyfikując i tak już wyrafinowane figury stylistyczne zdołał zmienić szyki, ustawienia, konstrukcje, układ wydarzeń. Daliśmy się zaskoczyć, bo za bardzo przywiązaliśmy się do logiki wywodu i do tego, że coś z czegoś musi po prostu wynikać. Nie musi, to widać jak na dłoni, i to wcale nie koniec. A co, jeśli to tylko początek, testowanie nowych narzędzi, z którymi polscy filmowcy już niedługo ruszą do kręcenia kolejnych filmów?
Tę wojnę jednak można wygrać, trzeba tylko rozpocząć manewry. Wrócić do Chateaubrianda, przyswoić anakolut i parataksę. Z pewnością utrudni to obrażonym formułowanie pozwów sądowych, a kto wie, może przy okazji uda się komuś napisać rzecz, której nigdy nie udało się napisać Barthes’owi.
Czy pozwoli nam to jednak obudzić się pewnego dnia w świecie, w którym własnym milczeniem zmusimy do milczenia wszystkich polskich filmowców? Nie wiem, próbuję jednak sobie to wyobrazić.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).