Jeszcze 4 minuty czytania

Lubił, jak kot wylizywał smak ryby i morza z popękanej skóry jego rąk, jak szorował językiem po opuszkach pooranych bruzdami linii papilarnych, po owłosionym grzbiecie z niebieskimi garbami żył, jak próbował wsunąć go pod paznokcie, jak tarł po zrogowaciałych knykciach i tam, gdzie skóra jest najmiększa i najjaśniejsza, głęboko między palcami, tam lizał najzajadlej. Stary, tak pieszczony, śmiał się głośno, a czasem zaciskał palce, żeby schwycić kocią główkę jak w kleszcze, a jeszcze czasem moczył palec w mleku lub wodzie z cukrem. Zdziwiony kot mruczał wtedy i lizał już tylko ten słodki opuszek, gardząc dobrze znanym smakiem ryby i morza.

Tamtego ranka, a był to pierwszy dzień roku, stary jak każdego innego dnia poszedł do łodzi. Zanim jednak wrzucił do niej sieć i wędki, i podbierak, zobaczył chłopca. Leżał na dnie łódki, usta miał sine, ręce wciśnięte pod pachy, za krótkie spodnie odsłaniały blade łydki pokryte jeszcze jasnymi i miękkimi włoskami.

Jak ryba wyrzucona przez morze na piasek, pomyślał stary rybak.
Dotknął jego ramienia. Chłopak otworzył oczy i skulił się jak przed uderzeniem. 
– Chodź, dam ci kaszy z masłem.
– Ale ja nie mam pieniędzy.
– Ja też nie mam – powiedział stary rybak.

Młody wkładał do buzi łyżkę z kaszą, zanim jeszcze przełknął to, co miał w policzkach. Dawno nie jadł, pomyślał stary.

Siedział w milczeniu i przyglądał się chłopcu. Jego brązowym włosom, blademu czołu i piegowatym policzkom, rumianym nad parującą miską kaszy; jego piegowatemu nosowi, zadartemu, długim, ciemnym rzęsom, popękanym ustom, które oblizywał raz po raz, meszkowi nad górną wargą. Szyję miał jak u kurczaka, chudą, żylastą, widać było przez skórę pracę ścięgien, gdy pochylał się nad kaszą, pracę grdyki, gdy przełykał.

Gdy chłopak skończył jeść, podniósł głowę i pierwszy raz rozejrzał się po chacie. Nie było tego wiele. W jednej izbie stół, dwa krzesła, kredens, balia, piec. Przez drzwi drugiego pomieszczenia widział tylko dwa łóżka i szafę. Ale i nie było tam niczego więcej.
– Ile masz lat?
– Siedemnaście.
Stary wiedział, że kłamie. Nie dałby mu więcej jak czternaście. Ale kiwnął głową, zgadzając się na siedemnaście.
– Chodź, musisz się umyć i ogrzać.

Stary już wcześniej zagotował wodę, teraz przelał ją do miednicy. Obok postawił krzesło, na nim mydło, płócienną szmatkę, kubek, cienki ręcznik, koszulę, i wyszedł. Siadł na łóżku w drugiej izbie, zgarbił się, łokcie oparł na kolanach. Patrzył na swoje dłonie. Słyszał, jak młody zrzucił ubranie, jak wszedł do wody.
– Nie przyjdziesz mi pomóc?
Stary wstał i bez słowa poszedł do izby, w której mył się młody. Zobaczył jego skuloną w balii sylwetkę, chudą i nagą, zgięty w łuk kręgosłup pod cienką warstwą skóry, wystające łopatki, kilka pieprzyków na barkach. Chłopak odwrócił się i uśmiechnął. To jeszcze dziecko, pomyślał stary.
– Nie sięgnę pleców.
Rybak zamoczył rękę w wodzie, wciąż była gorąca. Wyszukał po omacku mydło na dnie balii. Długo tarł je w rękach. Potem namydlił kark, ramiona, plecy. Nie widział chłopaka, widział tylko szyję, jeden bark, drugi, kręgosłup, klatkę żeber, jakby te fragmenty nie składały się na jedno ciało, teraz zaczerwienione od gorącej wody, ciepłe, ciało, które miało też tors, brzuch, uda.
– Już.
Zanurzył ręce w wodzie, wciąż była gorąca.
– Spłucz mydliny.
Odwrócił się i wyszedł do drugiej izby. Jak wcześniej siadł na łóżku, zgarbił się, łokcie oparł na kolanach. Patrzył na swoje wilgotne dłonie, pachniały mydłem.

Wszystkiego nauczył go kapitan. Tak go nazywano, choć nigdy nie był kapitanem na żadnym statku. Ale przez szacunek dla jego siwej brody i ponieważ znał się na łowieniu ryb jak nikt, ludzie mówili do niego: kapitanie.

Stary nie pamiętał ani matki, ani ojca. Pamiętał tylko ciotkę, choć nie wiedział, czy to naprawdę była jego ciotka. Miał może jedenaście, może dwanaście lat, gdy przywiozła go do kapitana, żeby nauczył się łowić ryby i żyć na swoim. Nigdy więcej jej nie widział. Został z kapitanem i nauczył się łowić ryby. Łowili razem, co dzień wypływali w morze. Kiedy kapitan zmarł, łowił sam i jak wcześniej co dzień wypływał w morze. Potem zapuścił brodę i żył jak kapitan, choć nikt go tak nie nazywał.

Chłopak wyszedł z wody i zarżał z zimna. Jak źrebak, pomyślał stary.
Młody stanął w drzwiach izby, chudy, tonący w za dużej koszuli, z gęsią skórką na nogach zaczerwienionych od tarcia ręcznikiem.
– Zaziębisz się, włóż spodnie.
– Brudne.
– Nie szkodzi.
– Mokre.

Stary dał mu swoje spodnie, a potem wyciągnął zza szafy siennik, na którym spał, gdy zamieszkał z kapitanem, i rzucił na stelaż łóżka.
Nie pytał chłopaka, skąd przyszedł ani dlaczego. Chłopak też o nic nie pytał. Wyciągnął się na łóżku, a potem zwinął w kłębek i zasnął. Rybak jeszcze długo wsłuchiwał się w jego oddech.

Każdego dnia, gdy stary wracał z morza, dziwił się w duchu, że idzie szybciej niż kiedyś, że chociaż wciąż musi wspinać się na piaszczysty brzeg, nie brakuje mu już tchu. Potem siadał z chłopakiem przy stole i jedli kaszę lub ziemniaki, lub rybę, ale to rzadko, śledzia czasami, z cebulą, chociaż młody kręcił nosem na cebulę.
Kto by pomyślał, dziwił się stary, kto by pomyślał, że ktoś jeszcze będzie czekać na mój powrót z morza.
Ktoś poza nim, dodawał, dając kotu palce do oblizania.

Stary nie umiałby powiedzieć, czy tamtej nocy obudził go wiatr sypiący w szyby solą niesioną z morza, czy może dźwięk kroków po drewnianej podłodze izby, czy oddech chłopaka nad jego głową. Przez półprzymknięte powieki widział bose stopy, sterczące kolana, łydki pokryte jasnymi, miękkimi włoskami. Krótka koszula nie zakrywała chudych ud, sięgała ledwo za pośladki. Chłopak stał chwilę przy łóżku, jakby jeszcze się wahał. W końcu powiedział cicho:
– Pod dwoma kocami będzie nam cieplej.

Okrył starego i wślizgnął się do łóżka. Jego chude ciało zajęło niewiele miejsca na wąskim sienniku, wpasowało się w ciało rybaka. Stary leżał bez ruchu i wstrzymywał oddech, a gdy poczuł skurcz płuc i zaczerpnął powietrza, zaczerpnął wraz z nim zapach brązowych włosów, które wplątywały się teraz w siwą brodę.

Objął chłopaka ramieniem i przycisnął do siebie. Wyczuł pod ręką serce młodego.
Ono nie bije, ono drży, pomyślał.
Jak w poprzednie noce wiatr dął od morza i sypał w szyby słonymi grudkami lodu. Ale tym razem stary rybak i chłopak nie zmarzli.

Ludzie kręcili głowami i pytali rybaka: co tutaj robi ten młody? A on odpowiadał, nie zwalniając kroku: uczy się łowić. Aż w końcu ktoś zapytał: jak on się uczy łowić, skoro nigdy nie wypływa w morze? Stary zatrzymał się i odpowiedział: jest za słaby, jak ryba na piasku.

Ale następnego dnia chłopak wsiadł do łodzi razem ze starym. Rybacy patrzyli na nich, jak wypływali w morze i śmiali się: wielorybica uczy pływać młode. Potem w nocy włosy chłopaka miały inny zapach: wiatru i morza.

Chłopak najbardziej lubił naprawiać sieci. Robił to z wprawą i szło mu lepiej niż staremu rybakowi, którego grube palce, chociaż silne, nie były już tak sprawne jak kiedyś i z coraz większym trudem supłały węzły.

Po miesiącu pracy na łodzi policzki młodego ogorzały, a dłonie zaczerwieniły się i stwardniały od codziennego wybierania sieci. Ale skórę na brzuchu, udach, pośladkach wciąż miał jasną i miękką, i czasem stary myślał sobie, że chłopak jest jak ta ryba, którą trzyma w dłoni, bezwładną, i przewraca na grzbiet, przytrzymuje w niezgrabnych palcach, ale ostrożnie, choć jest martwa, i wbija nóż w to ciało, a potem jednym pociągnięciem ostrza rozcina brzuch aż po ogon i wkłada palec w rozcięcie, rozchyla; jest w środku biała i delikatna, ma niemal przezroczysty szkielet, a stary gładzi jej wnętrze opuszkiem palucha, uginają się ości żeber. A czasem, gdy obejmował w nocy chłopaka, delikatnie wsuwał rękę pod jego głowę. Lubił myśleć wtedy o swojej dłoni, że jest muszlą, która chroni jeszcze dziecięcą twarz, że może zamknąć chłopca w garści, ukryć.

Stary i chłopak siedzieli nad kaszą z masłem, kiedy wszedł do chaty bednarz. Ludzie wciąż go tak wołali, choć od lat nie wyrabiał już beczek, bo starość i artretyzm powykręcały mu ręce.
– Przyszedłem porozmawiać o chłopaku.
Rybak skinął głową, a potem wskazał drugą izbę.
– Dobrze, że zająłeś się chłopakiem, że go przygarnąłeś, jak kiedyś kapitan przygarnął ciebie…

Stali między łóżkami. Na jednym był siennik i prześcieradło, i poduszki, i koce. Na stelażu drugiego leżały dwa gumowe płaszcze, wędki, suszyło się kilka płóciennych worków, sieci, był tam też zwój żyłki, sznurek. Był w pokoju i drugi siennik: wystawał zza szafy, za którą rybak i chłopak wsunęli go wiele nocy wcześniej.
– … wszyscy szanowaliśmy kapitana, znał się na łowieniu ryb i był porządnym człowiekiem. Żył samotnie, ale nigdy nie dał ludziom powodu do plotek…

Stary siedział zgarbiony z łokciami na kolanach. Przypatrywał się swoim dłoniom. Wyglądały zupełnie jak tamte. Nigdy wcześniej tego nie zauważył. A przecież to były te same plamy, nabrzmiałe żyły tak samo niebieskie, pożółkłe, grube paznokcie, szorstkie włosy, linia życia zagubiona między bliznami po skaleczeniach od naprężonej liny, od ostrza do czyszczenia ryb i od haczyków wyciąganych z rybich pysków, od wymykającej się żyłki, gdy bierze duża, silna ryba, z którą trzeba walczyć pomimo tego, że krwawi rozcięta skóra, a rana piecze od soli.
– … kapitan był biedny, ale przyjął cię do siebie na wychowanie i traktował jak syna. I Bóg mi świadkiem, że nauczył cię wszystkiego, co umiał…

Tak dobrze pamiętał tamte dłonie. Ich pierwszy dotyk na policzkach, gdy płakał za matką lub za ojcem, lub może dlatego, że rozciął sobie skórę przy naprawieniu sieci, lub może że wymknęła mu się ryba, którą już prawie wciągnął do łodzi, nie pamiętał, dlaczego wtedy płakał, ale pamiętał słone łzy i wielkie kciuki, które je starły z jego policzków. I potem jak którejś nocy te dłonie gładziły mu kark i włosy, a potem przyciągnęły go mocno i wsunęły się pod koszulkę na piersi i brzuch, i niżej.
– … uważaj, bo ludzie różne historie rozpowiadają o tobie i młodym…

Pamiętał, jak były szorstkie i jak znikał w tych dłoniach cały, zamknięty w nich jak w skrzyni, do której światło dociera tylko przez szpary między deskami, przez szpary między palcami, które zakrywają mu oczy, twarz, i jak te palce pieszczą wargi i rozchylają je, i wciskają się do buzi, i są słone, smakują rybą i morzem, i tak dużo mieści się ich w tak małej buzi, a potem pieką naderwane kąciki ust, ale tylko na początku, za pierwszym razem, drugim, dziesiątym, później już nie, po raz pięćdziesiąty, setny, tysięczny, potem usta otwierały się coraz szerzej i szerzej.

Tak dobrze pamiętał tamten słony smak.
– … zajmij się tym chłopakiem, jak kapitan zajął się tobą.

Przyglądał się swoim dłoniom: nigdy wcześniej nie zauważył, że to przecież tamte dłonie. Zdziwiony, zacisnął je w pięści i rozluźnił, zacisnął i rozluźnił. Tak, to jego dłonie, miał nad nimi kontrolę, były mu posłuszne. Robiły to, co im kazał. To, czego chciał.

Rybak wstał z krzesła i podał rękę bednarzowi. Usłyszał: masz uścisk dłoni kapitana. I jeszcze: dzięki niemu nawet rękę podajesz jak prawdziwy mężczyzna.

Tej nocy rybak położył się twarzą do ściany. Ale chude ciało chłopca i tak do niego przylgnęło, do pleców i pośladków, było ciepłe i drobne, i zachłanne, i oplotły go blade ramiona. Czuł chłopięcą dłoń na swojej piersi, chłopięcą dłoń zaciskającą się na jego penisie. Pomyślał: i on będzie mieć te same dłonie.

Z czasem kobiety przestały kupować jego ryby, a mężczyźni patrzyli nań spode łba lub wybuchali śmiechem, gdy ich mijał. Nawet dzieci nie dawały mu spokoju. Nie reagował na okrzyki, nie podnosił wzroku pochylony nad łodzią lub wpatrzony w mokry piasek pod stopami.

W końcu chłopak przyszedł z podbitym okiem i krwawiącym nosem. Stary bez słowa przyłożył mu do opuchniętej twarzy kawałek lodu.

Tamtego dnia kot długo czekał na to, żeby rybak wyciągnął rękę i pozwolił mu zlizać z niej sól i smak ryby. Ale on patrzył przed siebie i nie zwracał uwagi na łaszące się zwierzę.

Chłopak w milczeniu przyglądał się staremu.
– Chcę, żebyś wiedział, że człowiek nie siedzi zapatrzony w morze dlatego, że świat odwrócił się do niego plecami, ale dlatego, że to on odwrócił się od świata.
Młody skinął głową, ale rybak nie wiedział, czy zrozumiał.
– Wiesz, po co są wieloryby?
– Nie.
– No właśnie. Tego nikt nie wie. Ale są. To jedne z najsmutniejszych stworzeń na świecie, tych kilka nikomu niepotrzebnych wielorybów, dziwnych, pięknych olbrzymów ze skrzydłami.

Chłopak nigdy nie widział wieloryba. Przypuszczał, że rybak też nie.
– Jestem jak ten stary, ociężały wieloryb, co osiadł na mieliźnie.
Tętnica na jego szyi drgała miarowo. Chłopak przypatrywał się urzeczony jej mozołem. Zrezygnowany kot poszedł w swoją stronę bez codziennej pieszczoty.
– A jednak śnię czasem, że próbuję jeszcze chwycić to życie. Chciałbym nim wstrząsnąć, wycisnąć je jak gąbkę. Ale ono jest jak strużka wody, co przelatuje przez palce. I śnię, że próbuję jeszcze okryć się dniami jak za małym prześcieradłem zrobionym ze starego żagla, który rwie się na strzępy, bo długo paliło go słońce i przetrwał wiele sztormów. I ten najstraszniejszy sen jak grzęznę w piasku. Stoję na plaży, a przede mną morze. Kusi mnie, diabelnie kusi, uwodzi. Aż chce się krzyczeć, ja chcę krzyczeć, chcę biec! Ale nie mam w gardle głosu ani nie mogę zrobić kroku. Najpierw nikną w piasku stopy, potem kolana, uda. Po chwili jestem już po pachy pod ziemią, potem piach wypełnia usta. A ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest niebo. W końcu rozgrzane słońcem złoto zasypuje oczy. I tyle. I nic więcej. Nie ma mnie i jest zupełnie cicho, i wciąż tak samo pięknie, niebo, morze, ciepły piasek.
– To straszne…
Stary rybak wzruszył ramionami.
– Czy jedno z miliarda ziarenek piasku może mieć do plaży żal za to, że po nim nie zapłacze?

Jak co noc, tak i tamtej nocy stary przycisnął ciało chłopca i oddychał ciężko jego zapachem. Jak co noc jego kolana znalazły zgięcie kolan młodego, lędźwie dopasowały się do lędźwi, penis wtulił się między pośladki, brzuch przylgnął do pleców, stara twarz zniknęła w brązowych włosach.
Potem wstrzymał oddech i gdy poczuł skurcz płuc, które domagały się powietrza, powiedział w te włosy: musisz odejść.

Chłopak znieruchomiał. Chciał spojrzeć tamtemu w oczy. Naprężył się, zesztywniał, a potem nagle szarpnął.
Oho, jak ryba w sieci, pomyślał stary.
Ale nawet gdyby młody miał ciało pokryte łuskami, nie zdołałby się wyślizgnąć z objęć rybaka, który złowił kiedyś największą rybę w wiosce.
W końcu chłopak zrezygnował z walki i rozluźnił mięśnie. Leżał spokojnie, ale stary czuł przez bladą skórę jego serce, które trzepotało jak u zająca, co ucieka przed lisem.

O świcie chłopaka już nie było. Nic po sobie nie zostawił, nawet wgniecenia po ciele w sienniku.
Tamtego ranka stary rybak wypił kawę jak każdego innego dnia. Chociaż miał jeszcze trochę mleka, nie dolał go do kubka. Będzie dla kota, powiedział i speszył się na dźwięk swojego głosu.
Otworzył drzwi i stanął w progu ze spodkiem w ręku. U jego stóp leżał czarny kot. Łapy miał wprawnie związane sznurkiem, a sierść na karku zlepioną od zakrzepłej krwi.
Rybak postawił przed drzwiami talerzyk z mlekiem i wziął kota na ręce.

Jak co rano poszedł do łodzi. Ale tego dnia zamiast sieci i wędki, i podbieraka położył na jej dnie martwego kota. Zwierzę było bezwładne i giętkie. Jak ryba, pomyślał stary, zupełnie jak ryba. Rozciął nożem sznurek, który krępował łapy.

Stary rybak zepchnął łódź, wskoczył do niej, zakołysała się na wodzie. Pogładził dłonią czarne futro kota. No to płyniemy, przyjacielu, pomyślał.