Jeszcze 3 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK:
Czasopisma zmierzchu

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Nie zdołam opisać owego widoku straszliwego spustoszenia, jakie zawisło nad światem. Czerwone niebo na wschodzie, ciemność na północy, martwe słone morze, skalisty brzeg rojący się od strasznych pełzających potworów, jednostajna, jadowita zieleń roślin podobnych do porostów, rozrzedzone powietrze, które drażniło płuca - wszystko to składało się na przerażającą całość. Przesunąłem się o tysiące lat i ciągle jeszcze widziałem to samo czerwone słońce - trochę tylko większe, trochę ciemniejsze - to samo umierające morze, to samo chłodne powietrze, ten sam rój skorupiaków pełzających wśród zielonych porostów i czerwonych skał.
H.G. Wells „Wehikuł czasu”, tłum. Feliks Wermiński

Są ludzie wykwintni, którzy potrafią oczarować jednym gestem lub spojrzeniem i wyróżnia ich sentyment do takich pism, jak „Ty i Ja” albo „Przekrój”. Są też umysły chore, które podnieca zapach starego sera; ci wyrastają na geniuszy, wielkich zbrodniarzy albo wcale się o nich nie mówi. Na początku lat 90. zapanowały warunki, aby istoty te mogły dać upust swoim skłonnościom. Od roku 1989 w Polsce, tej nowej Republice Weimarskiej, pojawiło się wiele efemerycznych wydawnictw i dekadenckich książek oraz czasopism.

Owe gazety przypominały „prasę gadzinową”, wydawaną przez władze okupacyjne podczas ostatniej wojny. Schlebiały jednak występnym marzeniom i gustom w sposób daleko bardziej radykalny. Najsłynniejsze były „Skandale” założone przez Aleksandra Minkowskiego.

…Pochodzę z niebogatej rodziny; ojciec umarł, kiedy miałem trzy latka i musieliśmy się z matką utrzymywać ze skromnej renty. Moja pasja zbieracza ukształtowała się dość wcześnie. Aby ją zaspokoić, szukałem przedmiotów tanich i łatwo dostępnych. Moczyłem w wodzie słoiki po przetworach i uzyskane w ten sposób etykiety suszyłem między kartami książek. Wtedy to, w warunkach niedoboru, zrodziło się we mnie zamiłowanie do kolekcjonowania rzeczy tandetnych i niepożądanych. Później stałem się dorosłym mężczyzną, lecz potrzeba zbierania nie osłabła, owszem, wzmogła się jeszcze. Zacząłem myśleć nad zaczątkiem jakiejś skromnej, ale ciekawej kolekcji. W sposób oczywisty narzucały się czasopisma brukowe z początku lat 90. Wydawało się, że jest to teren dziewiczy i powinienem zacząć gromadzić je jak najprędzej.

Obecnie niełatwo jest zdobyć egzemplarze „Skandali”, ponieważ rozpierzchły się lub poginęły. Uzbieranie wszystkich numerów kosztowało mnie wiele trudu, lecz dzięki wielkiej determinacji osiągnąłem to w około pięciu lat. Folgowałem swojej pasji rozrzutnie i nie traciłem żadnej okazji, aby je zdobyć na aukcji bądź od dziada na targu. Ale treść „Skandali” z początku niezbyt mi odpowiadała. Jestem człowiekiem wrażliwym i ich zbyt jawna brukowość oraz niedorzeczność o zabarwieniu często erotycznym powstrzymywały mnie przed zbyt uważną lekturą. Z czasem, gdy stałem się bardziej pewny siebie i mniej wybredny, czytanie tych bzdur zaczęło mi sprawiać przyjemność.

Domeną „Skandali” były treści programowo kuriozalne. Na przykład że Hitler żyje albo że był dziadkiem Saddama Husseina. Że jakiś człowiek zbudował dla swoich rybek akwariowych małe czołgi, którymi jeżdżą sobie po dnie. Liczne były opisy dziwnych przypadków medycznych i anomalii – ktoś jest dzieckiem, a wygląda jak starzec lub odwrotnie – jest dorosły, a wygląda jak dziecko. Ktoś cudownie ozdrowiał lub zachorował (przy czym im choroba była bardziej ekstrawagancka, tym lepiej). Lub że pewną dziewczynkę przyprawiają o nieznośne męki wirujące w powietrzu drobiny. Roiło się od uzdrawiaczy, jasnowidzów i stygmatyków.

Domieszka spraw społecznych i polityki, program telewizyjny oraz liczne ogłoszenia drobne nadawały „Skandalom” cechy pisma osadzonego w bieżącej rzeczywistości (wśród nich znalazłem takie oto: „Zarabiaj dolary na eksporcie kamieni żółciowych. Informator 12 000 zł. przekazem”). Owe treści, w połączeniu z wielką komasacją absurdów, tworzyły melanż doprawdy trudny do pojęcia. Trzymając w rękach wspaniałe, wielkoformatowe płachty, zastanawiałem się nieraz, jak wiele w owych pismach było pogardy, a że to była pogarda, wnioskowałem z zuchwałych tytułów urągających inteligencji czytelnika – „Gwałcicielki z Mazur”, „Ucięta ludzka głowa żyła 20 dni” oraz – choć w mniejszym stopniu – „Był łysy, jak kolano, teraz ma bujne loki”. Tak wielkiej ostentacji w upokarzaniu czytelników nie spotkałem nigdzie indziej. Ja także czułem się dziwnie i przyjemnie upokorzony, przeglądając te wstrętne, występne pisemka.

Z biegiem czasu zorientowałem się, że w moich zbiorach panuje wielkie zamieszanie. Przez lata „Skandale” ulegały różnym przeobrażeniom. Na skutek konfliktów dziennikarze odchodzili z redakcji i zakładali własne „Skandale”. W sądzie trwały batalie o prawo do tytułu, winiety i szaty graficznej. Odkąd pojawiły się inne warianty „Skandali”, musiałem zbierać już nie jedno pismo, lecz kilka. Przypominało to scenę z pewnej książki, gdzie ryby piły osaczyły statek, a było ich trzysta, tyle, ilu marynarzy. Każdy miał do załatania jedną dziurę w poszyciu, wypiłowaną przez rybę. Lecz każda ryba wypiłowała wkrótce nowe dziury i odtąd każdy miał do załatania dwie, później trzy i więcej. Wkrótce nie wiedziałem, czy „Nowe Skandale” to są jakieś nowe „Skandale” i czy „Nowe Skandale bez Osłonek” to kontynuacja „Nowych Skandali”, albo czy „Skandale bez Kurtyny” to jakieś inne pismo, a jeśli tak, to czym są „Super Skandale”, nie wspominając już o „Super Skandalach bez Kurtyny”. Dochodziły do tego numery specjalne oraz dodatki firmowane przez „Skandale”, poświęcone uzdrowicielom i wyznaniom prostytutek. Na domiar złego, zwabiony winietą, która przypominała właściwe „Skandale”, nabyłem dwadzieścia sztuk gazety „Skandale pomorskie”. Łudziłem się, że to jakiś nieznany, efemeryczny odprysk „Skandali”, być może jeszcze bardziej radykalny i zwyrodniały, ale nadzieja okazała się płonna.

Na skutek chaosu, który pojawił się w mojej głowie, nie zauważyłem, że kupuję i zbieram numery, które już uprzednio kupiłem i uzbierałem. Stałem się tedy właścicielem dwóch, a nawet trzech podwójnych roczników różnych wariantów „Skandali”. Odtąd mogłem, jak wschodni kupiec, który zanurza ręce w misie z klejnotami, pławić się w „Skandalach” i dzielić je na egzemplarze w lepszym i gorszym stanie. Te w lepszym obwiązałem dwoma workami foliowymi i wsadziłem do łóżka, a te w gorszym – obwiązałem tylko jednym workiem, aby sięgać do nich w razie wizyty znajomych. Dla porządku dodam, że właściwe „Skandale” zaczęły ukazywać się w roku 1990. Cztery lata później, wskutek przyrodzonej degeneracji pismo skurczyło się do rozmiarów dużego zeszytu, zrobiło się kolorowe i przestało istnieć.

…Świadomość, że może nikt w kraju nie ma tak wyjątkowej, rzadkiej pasji przyprawiała mnie o uczucia, które bardzo trudno opisać. Oglądając moje „Skandale” miałem świadomość, że obcuję z czymś stosunkowo tanim, a jednocześnie bardzo cennym. Artykuły piętrzyły się, a ja, odarty z godności i oczarowany, spacerowałem po mrocznej komnacie i ledwie czegoś dotknąłem, zamieniało się w śniętą rybę, oślepione słońcem robactwo, muchę wchodzącą do ust śpiącemu. W trakcie tej wędrówki nie przypuszczałem, że los zetknie mnie wkrótce z jeszcze bardziej dziwacznymi, zwyrodniałymi czasopismami.

Wybór tekstów ze „Skandali”

W numerze 38 „Skandali bez Kurtyny” znajdujemy informację, że prezydent Kennedy, który – jak się powszechnie sądzi – zginął w zamachu w 1963 roku, żyje i mieszka w Polsce. Potwierdzają to fotografie przedstawiające Kennedy’ego, jak rozmawia na targu z rolnikami. Jego osobista lekarka, dr Sonia Faron, w cytowanym przez „Skandale” liście pisze:

 Historia, którą wam przekazuję, jest autentycz­na […] 35 prezydent Stanów Zjednoczonych, nie został zamordowany w 1963 roku. Żyje w Polsce. Został tu przywieziony, aby uniknąć drugiego zamachu, po zranieniu go przez Oswalda. […] Kennedy wiedział, że musi być zabity. Zle­ceniodawcy będą działać aż do skutku: już nie mo­gą się cofnąć. W tej sytuacji, nie mając wystarczających dowo­dów, aby rozprawić się ze spiskiem, najbliżsi prezydenta postanowili, za jego zgodą wywieźć go z kraju i ukryć w miejscu najmniej wyobrażalnym. Po tajnych konsultacjach wybór padł na Polskę. Ciężko rannego prezydenta przetransportowano do warszawskiej kliniki, gdzie pozostawał pod opie­ką lekarzy amerykańskich i polskich, którzy złożyli przysięgę milczenia.

A oto sensacja z dzieciny cudów medycznych:

Maleńka Connie McClinick wygląda jak uczennica pierwszej klasy. Jest ładniutka, zgrabna, pełna wdzię­ku. Nikt obcy nie wierzy, że ta ładna dziewczynka to fenomen: liczy sobie 37 lat. Przez ostatnie 29 lat nie zmieni­ła się niemal wcale – skórę ma gładziutką i delikatną jak pupcia niemowlaka. Jej serce, wątroba, nerki odpowiadają kondycyjnie maluchowi. Connie jest kobietą, ale golutka wygląda jak dziew­czynka rozwinięta ciut przedwcze­śnie.

Pewien mężczyzna odebrał poród Yeti podczas urlopu w Tybecie:

Gdy zobaczyłem dwumetrową istotę podobną do człowieka, lecz porośniętą długi­mi włosami – oczy wylazły mi na wierzch. Chciałem uciec. Ale monstrum wyciągnęło do mnie ramiona w błagalnym geście rozpaczy. Zo­baczyłem wypukły brzuch i duże pełne piersi. Istota półleżała z roz­rzuconymi udami. Zrozumiałem, że zaczął się poród. Uklękłem przy niej. Zobaczyłem dziecięcą główkę. Matka była za słaba, żeby przeć. Nigdy nie robi­łem tego przedtem, ale oglądałem na filmach, czytałem o tym. Zaczą­łem pomagać, jak potrafiłem. Ciągnąłem delikatnie. Gdy wydos­tałem maleństwo, uciąłem i pod­wiązałem pępowinę, zajodynowałem i wytarłem ręcznikiem, który miałem w plecaku. Byłem przy nich przez trzy doby. Na początku matka dygotała, gdy dotykałem dziecko. Potem była już spokojna, patrzyła na mnie z ufnością.

A oto przypadek zagryzienia pudla przez dziecinną lalkę:

Koszmar zaczął się przed mie­siącem, gdy pani Hagler zna­lazła w pokoju czteroletniej La­cey jej nową sukieneczkę – zakrwawioną i podartą w strzę­py. […] Kiedy pani Hagler zobaczyła, jak lalka płacze krwawymi łzami, chciała ją wyrzucić przez okno. Lalka wyrwała jej się i z piskiem wpiła się ząbkami w gardło ich pudla, Tobiasza, któ­ry wbiegł za panią do dziecinnego pokoju, ujadając. Nie zdo­łała uratować psa.

Operator pogotowia ratunkowego odebrał wezwanie o pomoc dla pewnego artysty estradowego, który doznał rozległego zawału serca. Ekipa lekarska natychmiast pospieszyła na miejsce, jednak drzwi były zamknięte i trzeba je było wyważyć:

Pana Francoisa Auberta znaleźliśmy na podłodze, bez przytomności, z dala od tele­fonu. W fotelu przy telefonie siedziała jego znana kukiełka Pierre, trzymając na kola­nach słuchawkę.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).