Ramberg. Notatki z północy

Maria Spiss

Zapraszamy do letury tekstu Marii Spiss – ta literacka impresja z północnych podróży wpisuje się w uboczną potrzebę ekploracji terenów nieznanych i zakrytych

Jeszcze 3 minuty czytania

Za oknem wieczór. Niezmienny widok krakowskich dachów. Jest sobota. Słyszę daleki odgłos jakiejś imprezy, wołania. Przed chwilą odegrano hejnał, minęła dwudziesta pierwsza. Pejzaż udomowiony, pokazuje rozochoconą twarz. Znam ją sprzed miesiąca, sprzed roku, dwóch. Jest mi tak samo obojętny, jak niemal wszystko, w czym przebywa się na co dzień. Nasze współegzystowanie jest życzliwym przyglądaniem się sobie, jak bezgłośna wymiana pozdrowień dwóch uprzejmych sąsiadów. Jestem senna. Odgłosy za oknem cichną. Sięgam do pamięci miejsca, które pozwoliło w siebie wkroczyć jak w obszar niewinności, gdzie nic nie wydaje się prawdziwe. Dwa tygodnie wcześniej w Ramberg, miasteczku ciśniętym w pasmo zachodniego brzegu Lofotów, wchodzę w pejzaż doskonały.

Zębacz z Nusfjord, fot. M. SpissWieczorem, z kieliszkiem czerwonego wina, siedzę zwrócona do okna. Mam policzki rozpalone od alkoholu i gorącego posiłku, który niedawno skończyliśmy. W pokoju pali się tylko jedna lampa, tuż nad stołem. Daje mdłe, rozmyte światło. W szybie widzę odbicie fragmentu mojej twarzy, lewą część czoła, oko, kawałek policzka. Gdyby zawierzyć odbiciu, reszta nie istnieje. Obserwuję, jak ciemnieje przeciwległy szczyt. Za nim znajduje się słońce i Atlantyk. Dwa dni wcześniej patrzyłam z tej szeroko rozlanej góry w łaszący się ocean, w kreskę horyzontu. Ameryka stąd jest trochę bliższa, więc łatwiej ją sobie wyobrazić. Mocny wiatr przegania mnie z powrotem ku podnóżom góry. Powiew ocala jedynie owce, czesze ich śnieżyste futra. Zamyślone pyski odwracają się za mną, kiedy wędruję ponownie ścieżką. Patrzymy sobie chwilę w oczy, niczego od siebie nie oczekując.

Przyjechałam tego samego dnia, w bardzo ciepłym początku września. Otrzymuję cztery bezchmurne, słoneczne dni jak prezent. O tej porze roku zazwyczaj nie jest tutaj tak ciepło. Ingrid-Anne wita mnie w progu i zaprasza na taras. Jest w domu sama, mąż ma przyjechać niebawem. Przede mną turkusowa zatoka, biały piasek, widnokrąg zamykają postrzępione szczyty. Jemy ciasto, kawa w ciasnych filiżankach kapie na spodek. Jestem oszołomiona spotkaniem, krajobrazem. Mam wrażenie, że powtarzam kilka razy te same zdania, jakbym się chciała utwierdzić w tym, co mówię. Nie wiem dlaczego, ale Ingrid-Anne zaczyna mówić o II wojnie, jej przebiegu w Ramberg. Była wtedy dzieckiem, pamięta Niemców stacjonujących w fiordach.

– Ja do niedawna nie wiedziałam, że Polska była pierwszym zaatakowanym krajem, to straszne. To było jak cios w plecy.

Próbuję jej opowiedzieć, że zabójczym ciosem była także agresja sowiecka, ale urywam. Ta rozmowa jest czymś sztucznie dodanym do wdzierającego się widoku. Jednocześnie powątpiewam w totalność niemieckiej okupacji w Norwegii. Zagłada świata tutaj? Skały to miejsce niezdatne na cmentarz.
Wchodzi Johs. Witamy się. Johs jest artystą. W pracowni tuż obok domu, w której znajduje się także mała galeria, tworzy kolaże z miedzi, stali, drewna.

Po powitaniu wychodzi ze mną przed dom i pokazuje czterdziestoletniego volkswagena garbusa. Właśnie wrócił z przeglądu technicznego. Wszystko, jak co roku, jest bez zarzutu. Przekręca kluczyk i słuchamy gadatliwego silnika. Johsowi sprawia przyjemność moje potwierdzenie, że jestem dumna z samochodu tak samo jak on. Tego samego dnia, wieczorem, jedziemy w trójkę na kraniec Lofotów, a dokładnie do miejsca, gdzie kończy się droga. Wzdłuż wybrzeża  jest rozsypanych jeszcze kilka miejscowości, ale do nich dotrzeć można jedynie łódką.

Przejeżdżamy przez Tind, gdzie znajomy Ingrid-Anne i Johsa wznosi operę. Przez chwilę patrzymy na plac budowy, kawałek płaskiego terenu, który Niemcy podczas II wojny opróżnili z kamieni, budując molo. Budynek jest już zaprojektowany, ma powstać za rok, dwa. Prawie równocześnie zadajemy pytanie, kto będzie tu śpiewał i dla kogo. Milkniemy, nie próbując odpowiedzieć. Myślimy o przeszklonych ścianach opery, przez które widzowie zobaczą oderwane od archipelagu wyspy Værøy i Røst, wśród nich także te niezamieszkane.

Droga kończy się w Å. Nie zatrzymujemy się, samochód łagodnie zawraca. W drodze do domu jemy obiad w Reine, miasteczku zabudowanym czerwonymi domkami, w większości już opuszczonymi przez rybaków. Smaczna, smażona sieja, niedobra zupa rybna. Pytają mnie o pracę w teatrze. Odpowiadam, ale wolę słuchać. Chcę wiedzieć, jak żyli, kiedy jeszcze nie było drogi, a łódka z zaopatrzeniem przypływała raz na tydzień, o ile nie przeszkodził sztorm. Chcę wyobrazić sobie zmaganie z zimnem, samotnością, nocą polarną.

Na brzegu każdego z naszych talerzy leży drobny rak. Po obiedzie otwieram pancerz i patrzę w ukryte pod nim wnętrzności, zamknięte w łamliwej błonie. Wino się skończyło. Teraz chmury nasiąkają intensywnie światłem. Ich policzki czerwienieją, moje stają się chłodniejsze. Chcę zobaczyć, jak nadchodzi ciemność. Nadpływa ociężale, jakby noc wcale nie chciała nadejść, ustępując zmierzchowi. Jestem w pokoju sama, na moich plecach opiera się światło z kuchni. Ingrid-Anne włączyła telewizor. Johs kilkakrotnie przemierza korytarz. Nie wołają mnie, ani ja nie chcę iść do nich. Następnego dnia mam wyjechać. W ciszy próbuję odtworzyć doznania, żeby żadne z nich nie odeszło. Milczenie jest najlepsze. Wtedy zaczyna je rozsadzać głośny telewizor. Porzucam w końcu ciemniejącą górę i razem oglądamy wiadomości. Patrzę w migające obrazki i staram się zrozumieć komentarz. Mam z tym trudności, nie pytam jednak o znaczenie. Zauważam, że Ingrid-Anne i Johs zasnęli. Trzymając puste kieliszki, oparli głowy o kanapę. Ich usta są trochę rozchylone, oddychają bezdźwięcznie. Mówię do nich, ale nie reagują. Najciszej jak potrafię wychodzę z pokoju.

W niedzielę jedziemy do kościoła. Pojawia się przyjemne napięcie między wyznawanym przez nas chrześcijaństwem – oni protestanci, ja katoliczka. W drodze żartujemy z tego. Mam poczucie, że oglądam wymierający gatunek – po raz pierwszy spotykam religijnych Norwegów. Podróżujemy czterdzieści minut w krajobrazie przypominającym raj północy. Tak właśnie mógł wyglądać, gdyby Bóg rozpoczął stwarzanie od tego strzępu Norwegii. Przypuszczalnie rozpoczął, a później przyglądnął się dziełu i był zadowolony.

Staram się niczego nie pomijać wzrokiem. Mam poczucie, że ten, kto mi to wszystko podarował, zażąda kiedyś zapłaty. To nie ma prawa wydarzać się, tak jak się wydarza, myślę. Przed nabożeństwem zgromadzeni zachowują się swobodnie, cieszą się ze spotkania. Przy wejściu każdy otrzymuje kartkę z wydrukowanymi pieśniami, przeznaczonymi na ten dzień. Ingrid-Anne i Johs są podniośli i uroczyści, wybierają dla mnie miejsce blisko ołtarza. Są zadowoleni, że chciałam pojechać z nimi. Zajmuję miejsce w ławce, przysłuchując się gwarowi, który  zlewa się w strumień niezrozumiałego dialektu. Przez okno patrzę na góry i nagle robi mi się słodko, w gardle, w całym ciele, aż do przesytu. Może w ten sposób doświadcza się tutaj obecności Boga. Pastor, który wygłasza kazanie, przyjechał gościnnie aż z Oslo. Mój norweski pozwala mi zrozumieć zaledwie kilka fraz, z których buduję własną egzortę. Mówi, żeby zawsze patrzeć w twarz Innego. Jak kiedyś, kiedy spojrzenie króla w twarz skazańca oznaczało dla niego wolność. Jesteśmy powołani, aby patrzeć w twarz Innego – powtarza. – Zawsze patrzcie w górę, w twarz Boga. Odwracam się i przyglądam, jak pozostali słuchają, wyrywają się do rozmowy, kiedy przyjezdny zadaje pytania. Śpiewam z nimi, za sobą słyszę mocny głos Johsa. Na koniec występuje tutejszy chór gospel. Trzydzieści osób, pastor – Duńczyk gra na harmonijce, fortepian, perkusja, gitara. „God, I praise you” – jest wesoło, jak na spotkaniu towarzyskim. Pełna zgodność, przyzwolenie na to, co się wydarza. Myślę wtedy o katolickim kościele i o tym, co widzę tutaj. Półmrok naprzeciw jasności, niewyjaśnione naprzeciw tego, co oczywiste. Poczucie bezkarności w obliczu miłosierdzia i lęk, by nie zostać zaliczonym do wiecznie potępionych. Przy wyjściu z kościoła pastor podaje wszystkim dłoń, dziękuje za uczestnictwo.

W samochodzie Ingrid-Anne i Johs, nadal bardzo uroczyści, mówią, że kilka elementów liturgii zmieniło się niedawno, ale oni popierają zmiany, nie można trwać w tym samym. Znów jedziemy przez unieruchomiony krajobraz. Później jest obiad, alkohol, senność. Kiedy przychodzi wieczór, oglądam ciemniejącą górę. Nie pamiętam, kiedy Johs mówi mi o książce. Może pierwszego albo drugiego dnia.

– Jest teraz jedna rzecz, która jest dla mnie najważniejsza. Ważniejsza od galerii i wszystkich innych spraw.

Johs urodził się daleko na północy, w okolicach Alty. Jego rodzina straciła dom i gospodarstwo w czterdziestym roku, kiedy Niemcy zaatakowali Norwegię. Johs pamięta zwierzęta mordowane w jego obecności, palone budynki. Wszystkich mieszkańców wypędzono. Niemcy ocalali tylko kościoły, w nich trzymali konie. Rodzina Johsa uciekła w okolice Trondheim, tam spędzili wojnę. Johs dzieli opowieść, nie potrafi mi jej przekazać w całości. Następnego dnia do niej wraca. Pokazuje mi rękopis, wepchnięty w papierową teczkę. Niedawno spędził dwa miesiące w szpitalu. Wtedy zaczął pisać o sobie, i o wojnie. W końcu. Chciał to zrobić od lat. Moje polskie wyobrażenie o wojnie muszę poszerzyć o doświadczenie norweskiego chłopca. Zawsze wiedziałam, że wtedy świat zawalił się także poza Polską, ale po raz pierwszy spotykam ofiarę, która nie dzieli historii okupowanej Polski. A on prawie nic o niej nie wie, skupiony nad własnym, przetrąconym losem.

Wychodzę przed dom. W ciemności nie widzę gór. W myślach, z wysiłkiem odtwarzam ich sylwetki, jakbym nie mogła doczekać do rana. Robię to samo co Johs. Przyszpilam pamięć. Następnego dnia rano żegnamy się długo, tak jakbym miała tu nie wrócić. Nie mam zresztą pewności, czy powinnam. Wszystko jest nasycone spokojem, nasze spojrzenia, podania rąk. Wszystko jest wystarczające.

Po południu wracam do Kabelvåg. Tam, skąd wyruszyłam cztery dni wcześniej. W autobusie zaledwie kilka osób, jak zawsze. Patrzę nieustannie na góry, ale między nami rośnie przeźroczysta ściana. Mój zachwyt jest już oswojony. Kiedy przyjeżdżam, wchodzę w deszcz, w przygaszone miasteczko. Zastany krajobraz unieważnia ten opuszczony. W mieszkaniu jem kolację, odmrożoną, niesmaczną. Za oknem wysłużony kuter zbliża się do przystani, na betonowym nabrzeżu czeka czarno-biały kot. Wchodzę w rytm oczekiwania, ponownie. Podkrada się nuda, zachmurzenie i senność.