Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET NOWEJ KULTURY:
O jak zero

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

0.

Dawno, dawno temu, z sieci komputerowych korzystali tylko hakerzy. Niektórzy z nich, komunikując się tekstowo, używali slangu nazywanego Leet Speak – język elity, opartego na zastępowaniu liter w słowach liczbami oraz innymi znakami, co nie tylko odróżniało autorów od sieciowego plebsu, ale utrudniało działanie rozmaitych automatycznych cenzorów. Leet wygląda MN13j w1ęC3j 74k. I choć dziś w ten sposób w sieci częściej piszą dzieciaki niż „kowboje cyberprzestrzeni”, to inspirację dla dzisiejszego hasła zawdzięczamy tym drugim. To przecież hakerzy mają też dziwny nawyk liczenia od zera, a nie od jednego.

1.

Zastąpienie „O” przez „0” potraktujmy jako symbol przemian, dzięki którym nasza analogowa dotychczas rzeczywistość wzbogaciła się o cyfrową podszewkę. O zastępowaniu mediów analogowych przez cyfrowe pisaliśmy choćby w ostatnim felietonie – jednak cyfryzują się nie tylko media, a świat dookoła nas. „Wszechobecne przetwarzanie [danych]” (ubiquitous computing) to koncepcja wieszczona od późnych lat osiemdziesiątych, do dziś ciągle nieziszczona. Zakłada ona, że moce obliczeniowe pozwalające przetwarzać dane, dziś skupione w komputerach, rozprzestrzenią się po świecie. Dwadzieścia lat później rzeczywiście widać przechodzenie od komputerów stacjonarnych, przez notebooki i netbooki, do nowoczesnych telefonów komórkowych – smartphone'ów jako wkrótce najpopularniejszego środka dostępu.

Ale moce obliczeniowe wydostają się już poza obszar elektronicznych gadżetów – uderz w stół, a wypadnie z niego mikroprocesor. Internet na przestrzeni dekady ma przestać być siecią komputerową, a stać się siecią połączonych i podłączonych miliardów przedmiotów. Twierdzi tak nie jakiś szalony wizjoner, tylko Komisja Europejska. Nie jest to wizja gadających tosterów i samoświadomych odkurzaczy – lecz przedmiotów zyskujących indywidualną tożsamość dzięki możliwości rejestracji ich stanu, określenia ich położenia w czasie i przestrzeni, śledzenia ich historii. Nie mówimy więc o świecie pełnym cyborgów – tylko o świecie przepełnionym informacjami o wszystkich rzeczach, które nas otaczają. Z pomocą mobilnych urządzeń będziemy na każdym kroku mogli zajrzeć do tego cyfrowego wymiaru rzeczywistości (całkiem zresztą prawdopodobne, że urządzenia te przyjmą postać okularów). I dowiedzieć się na przykład, kto uszył moją koszulę, ile chemii jest w moim jabłku, lub w jakich miejscach pojawiał się ostatnio garnitur prezydenta (wraz z chodzącym w nim prezydentem). Skutki takiej powszechnej cyfryzacji są oczywiście trudne do przewidzenia – a dotyczą nie tylko przyrostu informacji, ale także wzrostu kontroli i nadzoru, czy utraty prywatności.

Natomiast łatwiej opisać wpływ komputerów na nasze myślenie – proces bowiem zachodzi przed naszymi oczami. Zmienia się nasza tożsamość, sposoby myślenia i przyzwyczajenia. Lev Manovich w „Języku nowych mediów” twierdzi, że baza danych jest dziś kluczową formą kulturową, konkurującą z liniową narracją. Oznacza to nie tylko zalew mediów nieliniowych, ale przede wszystkim kształtowanie osobowości już nie na modłę toczącej się od urodzenia historii, ale właśnie bazy danych. Prywatna historia oparta na kolekcji zdjęć mogła być narracją, gdy tych zdjęć było kilkadziesiąt bądź kilkaset. Jednak gdy każdy wyjazd na wakacje generuje tych zdjęć tysiące, to pozostaje nam poruszać się po zmaterializowanej pamięci niczym po bazie danych. Podobnie zmieniają się nasze relacje towarzyskie – korzystając z serwisów społecznościowych, zbieramy, kategoryzujemy, przemieszczamy i zarządzamy „znajomymi” i „kontaktami” z taką samą łatwością, jak ustawia się piosenki na playliście Winampa lub pliki w katalogu.

Oczywiście cyfrowe narzędzia nie są tylko źródłem nowych metafor – stają się protezami i przedłużeniami, bez których trudno żyć. „Pozbawienie mnie w obecnej sytuacji bloga byłoby równoznaczne z poważnym uszkodzeniem mózgu” – pisał kilka lat temu znany bloger i pisarz science fiction Cory Doctorow, nazywając blog swoim zewnętrznym mózgiem. W zeszłym roku podczas konferencji w Japonii jeden z nas obserwował, jak z powodu braku roamingu telefonów komórkowych zgrane zazwyczaj środowisko badaczy wolnej kultury rozsypało się kompletnie – nikt bowiem nie umiał umówić się na spotkanie w tradycyjny sposób, czyli w określonym miejscu i czasie.

10.

Wedle krytyków to, co my traktujemy jako nową wersję kultury, jest tak naprawdę „kulturą zero”: internetowym śmietnikiem i kloaką, upadkiem standardów dziennikarskich, tabloidyzacją i schamieniem mediów. Jedną z lepiej wyartykułowanych (choć mało subtelnych) krytyk przedstawił Andrew Keen w książce „Kult amatora”. Keen twierdzi w niej, że amatorska produkcja treści, którą umożliwił internet, niszczy profesjonalną produkcję i instytucje za nią odpowiedzialne, jednocześnie powodując gwałtowny spadek jakości i standardów, co poskutkuje upadkiem, śmiercią kultury. W Polsce zwolennikiem tej tezy był Stanisław Lem, nazywający internet „wielkim śmietnikiem”.

Lęki wyrażone przez Keena są nam obce. Zniknąć mogą bowiem dotychczasowe instytucje kultury lub media będące jej przekaźnikami, ale sama kultura już nie. Zmiana, którą opisujemy, mówiąc o wersji 2.0 kultury, to powstanie nowych instytucji kultury i modeli uczestnictwa – być może na zgliszczach instytucji starych. Ale jak zauważa Bruce Sterling, w kulturze dużo częściej niż ze śmiercią mamy do czynienia z kompostowaniem, odnawianiem się i recyklingiem treści i form.

Kultura funkcjonuje nawet w stanie kryzysu własnych instytucji. Część z nich niechybnie zniknie – taka już natura rewolucji medialnej. Część się dostosuje i przetrwa. Nie ma jednak racji Keen, postulując kurczowe trzymanie się starych, dobrych instytucji – wobec zmiany technologicznej ucieczka jest możliwa tylko do przodu.

11.

Świat bitów, jedynek i ZER jest jednak nie tylko światem przepływu informacji, warunkujących dziś coraz częściej nasze kontakty towarzyskie. Nie jest także wyłącznie podbudową świata fizycznego – matriksowymi ciągami liczb kryjących się pod powierzchnią przedmiotów. Nie trzeba uciekać się do ekscentrycznych teorii uznających, że kultura „dzieje się” dziś przede wszystkim w układach scalonych, wypełnionych milionami bramek cyfrowych przełączających się między stanami 0 i 1.

Zero w dzisiejszej kulturze odgrywa także inną rolę. Podczas gdy liczba produkcji wytrwale gna w stronę nieskończoności, jedyna cena, jaką za dostęp do nich jest w stanie zapłacić coraz większa liczba osób, wynosi właśnie zero. Pewnie, że stawia to na głowie przekonania części ekonomistów, ale trudno nie zauważyć, że tak właśnie się dzieje – być może nie ma darmowych obiadów, ale uczty innego typu za darmo trafiają się bardzo często. Gdy koszty produkcji i dystrybucji dążą do zera, otwiera się szansa dla alternatywnych modeli upowszechniania kultury (a czasem nawet zarabiania na tym). Warunkiem jest zaakceptowanie faktu, że „zero to najlepsza cena” (taka jest zresztą cena tego „Dwutygodnika”).

A jeśli alternatywne modele upowszechniania kultury nie powstają, to rozwija się piractwo, które w wydaniu internetowym można zdefiniować właśnie jako redystrybucję treści przy pobieraniu zerowych opłat za pośrednictwo. Piractwem jednak zajmiemy się innym razem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).