Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY: Wilanów

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Który gatunek jest tym właściwie polskim: czy nadwiślańska wierzba, czy może raczej – o paradoksie! – brzoza smoleńska? Bo to, co wierzba połączyła, brzoza na nowo podzieliła

I

Jeździ człowiek po Polsce, jeździ, ani się obejrzy, a tu wszyscy jeżdżą. Polska stała się najbardziej gorącym celem intelektualnych podróży, ziemią obiecaną dla poszukiwaczy wizualnych podniet i materialnych cudów. Wszyscy jeździmy, kręcimy się w kółko, szukamy Polski w Polsce, sprawdzamy stopień stężenia i zanieczyszczenia gazem absurdalnym. Koleżanka Masłowska jeździ – z pilotem przed telewizorem, kolega Springer jeździ, zagaduje, domy opukuje, opisuje, fotografuje, kolega Szczerek jeździ, jeździ, aż zajeździł – ostało się nam puste, zadeptane błotne pole i mokradła. Kolega Tobis jeździł z rozmówkami polsko-niemieckimi – wiadomo, język niemiecki użyteczny, precyzyjny i dociekliwy – i z aparatem fotograficznym, bo bardziej obrazowo chciał to wszystko ująć i pojąć. Wszyscy jeżdżą, próbują sprawę ogarnąć, choć zdaje się, że więcej zobaczyć niż zrozumieć z tego można. Różne się teorie przy tym rodzą – jedni z ekscytacją opisują własny kraj jako egzotyczne wczasowisko all inclusive, Hawaje Europy, inni zaś odwrotnie, upierają się przy patriotyzmie zwyczajności, hołdują normalizmowi. Do tych ostatnich, prawdę powiedziawszy, jakoś mi najbliżej.

Historia podróżnictwa i eksploracji zna świetnie przypadki miejsc, które obrosły imponującą literaturą, chociaż tak naprawdę nikt nigdy tam nie zawitał. Przypomniał o tym niedawno artysta Janek Simon, sam kompulsywny eksplorator postkolonialnych terytoriów, przywołując historię Cynocefalów, ludzi o głowach psów. Marco Polo twierdził, że zamieszkują oni archipelag Andamanów na Oceanie Indyjskim. Na podobnej chyba zasadzie współcześni opisują warszawski Wilanów jako krainę okupowaną przez lemingi – specjalną, bezideową odmianę nowego mieszczaństwa. Ja sam przejeżdżałem tamtędy jedynie raz. Faktycznie, jak zboże wyrosło tam nowe miasto w krótkie kilkanaście lat. Ale z okien samochodu ludzi, a tym bardziej lemingów nie widziałem tam wiele.

Miejsce to, położone na błoniach dawnego królewskiego Wilanowa, słynie też ze Świątyni Opatrzności, której budowę rozpoczęto zaraz po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja. Jest to więc niepodważalnie najdłużej powstająca budowla w Polsce, a może i na świecie, przebija o 200 lat imponującą Sagrada Família w Barcelonie. Niestety, w swej obecnej postaci odległa jest od fantastycznej formy obmyślonej przez Gaudiego dla stolicy Katalonii.

W istocie jednak Wilanów, mimo ekstensywnej nowej zabudowy, to wciąż bardziej zbiór socjologicznych i publicystycznych tez niż dojrzały i samodzielny organizm miejski. To raczej figura retoryczna, za pomocą której próbujemy opisać dokonujące się zmiany społeczne i rozgrywać ideologiczną walkę między orędownikami tychże zmian a tymi, którzy preferują powolne procesy budowlane, skierowane raczej w przeszłość niż w przyszłość. Mimo więc, iż do Wilanowa nie jeżdżę, czuję się, jakbym tam właśnie budził się każdego dnia.

Któregoś z tych dni w oknie własnego komputera zobaczyłem fotografię. Rozpoznałem od razu znajomą, monumentalną, kanciastą bryłę zwieńczoną wielkim różowym żołędziem – charakterystyczną, nienaturalnie wyciągniętą kopułą. Świątynia Opatrzności. Wilanowska cudowna studnia bez dna.

II

Krzysztof Eberle prowadzi od prawie 10 lat bloga fotograficznego, na którego łamach zdaje relacje ze swych topograficznych peregrynacji po kraju. Nie ma tu raczej ludzi, za to sporo nowego budownictwa, ale też porzuconych inwestycji, betonu, trawy, zarośli, drzew, betonowych słupów, latarni i krzyży – wszystkich tych charakterystycznych głosek, które formują język krajobrazu obrzeży naszych współczesnych miast. Jest więc i Wilanów. A fotografia, o której wspominam uderzająco wybija się z tego starannie wystudiowanego zbioru. Jest porażająco prosta.

Krzysztof Eberle, Wilanów, 2015 / fot. dzięki uprzejmości artysty (źródło: blog mouthstrappedinstatic.blogspot.com)  Krzysztof Eberle, Wilanów, 2015 / fot. dzięki uprzejmości artysty (źródło: blog mouthstrappedinstatic.blogspot.com)  

Kompozycja statyczna z nisko spuszczoną linią horyzontu i wyzutą z emocji białą płaszczyzną nieba. Na jego tle, niczym na białej kartce, postawione są dwie wyraźne, emblematyczne figury: po lewej potężny, zmonumentalizowany ujęciem od dołu krzyż, a po prawej – również nieco z ukosa oddana – kanciasta fasada Świątyni zwieńczona ową charakterystycznie i erotycznie wyciągniętą kopułą. Te dwa elementy wizualnie, ale i symbolicznie, demolują otoczenie. Gdzieś w oddali, słabo widoczne, w tym ujęciu ledwie odrastające od ziemi, rysują się bloki mieszkalne nowego Wilanowa. A w nich – tego już na zdjęciu nie widać – malutcy ludzie, boże mróweczki.

Eberle z upodobaniem inwestuje tu w proste, łatwo zapadające w pamięć znaki, rozczytuje krajobraz jako wyjałowiony z naturalnego nieładu przyrody i podporządkowany sekwencji twardych znaczeń. To piękna rzecz o demagogii, o nadmiarze prostych komunikatów i również sama fotografia w swej konstrukcji oparta jest na demagogii, przeskalowaniu, optycznym populizmie.

I kościół, i krzyż – zimne i nowoczesne – wydają się nienaturalnie nastawione na zszarzały polski krajobraz przyozdobiony banalnymi słupkami przygotowanymi pod ogrodzenie z siatki. Trochę ubitej ziemi i jedno małe, bezlistne drzewko. Ale na pierwszym planie, niedokładnie pośrodku, za to zgodnie z zasadą złotego podziału (inaczej zwaną boską proporcją), idealnie między pięścią świątyni i mieczem krzyża jest jeszcze coś. Coś. Najważniejsze. Brzoza?

III

780-tadeusz-trepkowski-v-miedzynarodowy-konkurs-im-fryderyka-chopina-1954Tadeusz Trepkowski, Plakat, V Międzynarodowy Konkurs im. Fryderyka Chopina, 1954W czasach kiedy ja pobierałem nauki podstawowe, a było to w czasach prezesa Gierka, za kwintesencję polskiego krajobrazu uchodził widok mazowieckich łąk wysadzanych płaczącymi wierzbami. Był to, rzecz jasna, obraz starannie reżyserowany, powtarzany w podręcznikach, na pocztówkach i plakatach, choćby na tym najsłynniejszym Tadeusza Trepkowskiego, na którym wzdłuż szpaleru wierzb rozwija się klawiatura fortepianu, zaś po niebie, niczym muzyka Szopena suną zwiewne cirrusy. Szopen, nasz najważniejszy kulturalny produkt eksportowy, urodził się właśnie tam, „gdzie szumią wierzby” i to skojarzenie przez całe dekady było skutecznie utwierdzane, przydając wierzbom szczególnej symbolicznej, artystowskiej mocy. Eksploatowali je namiętnie fotografowie z Edwardem Hartwigiem na czele, którego ekspresyjne i obsesyjne cykle dedykowane wierzbom okraszała literackimi komentarzami jego siostra Julia. „Z wierzby wycinał kiedyś pastuszek fujarkę” – pisała. „Tak oto piasków Mazowsza jedyna ozdoba” została wmontowana w nasze polskie, romantyczne imaginarium jako symbol kulturowej ciągłości i płodności.

Dedykowany wierzbom album fotograficzny Hartwiga ukazał się nakładem wydawnictwa Sport i Turystyka w 1989 roku. Z pewnością nieprzypadkowa zbieżność dat. Od tego momentu wierzby w naszej kulturze przechodzą do defensywy, bo też kultura przestaje być tak ważnym propagandowo elementem polityki państwowej, jak to było w czasach PRL-u.

Póki nie zostanie powołany do życia Instytut Dendrologii Narodowej jesteśmy zdani w tych dywagacjach na intuicję. Ta jednak podpowiada wyraźnie, że z idyllicznych wierzbowych łąk wróciliśmy w ekosferę brzozowych zagajników. Brzoza, drzewo równie jak wierzba powszechne w całej Europie, kojarzy się niestety mniej wdzięcznie. Brzozowe są krzyże na żołnierskich grobach i widoku tego nic pewnie długo nie zatrze, skoro nie zatarły go nawet tak zuchwałe kreacje fotograficzne jak reklamowe pocztówki samochodu FSO Polonez z końca lat 70. XX wieku. Martyrologiczna brzoza ma też zresztą walor eksportowy – artysta Łukasz Surowiec dystrybuował przewiezione z Birkenau (z niem. Birke – brzoza) sadzonki w Berlinie w ramach biennale sztuki w 2012 roku.

1. Rozkładówka z albumu fotograficznego Edwarda Hartwiga „Wierzby”, 1989.  2. Pocztówka reklamowa samochodu Polonez, lata 70. XX w., fot. A. Jaroszewicz / kolekcja prywatna 

Ale kiedy IDN zacznie już działać, dowiemy się, co więcej warte – brzozowe pieńki czy wierzbowe witki, bazie czy krzyże? Poznamy też zgodną z obowiązującą polityką historyczną wykładnię, który gatunek jest tym właściwie polskim: czy nadwiślańska wierzba, czy może raczej – o paradoksie! – brzoza smoleńska? Bo to, co wierzba połączyła, brzoza na nowo podzieliła. Traaach! Nowa reguła kompozycyjna, tzw. polski podział, demoluje nasze umysły i rozbija społeczeństwo na suche szczapy, szczepy, sekty.

Drzewo w doskonały sposób dzielące fotografię Krzysztofa Eberle pojawia się więc we właściwym miejscu i czasie, kiedy brzoza nie tylko urosła do rangi nowego symbolu katastrofalnej polskiej niezgody, ale stała się motywem wręcz obsesyjnym. Do tego stopnia, że na fotografii Świątyni Opatrzności odruchowo widzę właśnie brzozę, chociaż podobno to topola. Siła autosugestii, siła demagogii.

Wierzby już nie płaczą, sztuka się skończyła. Wracamy nad groby. Krzyż. Kościół. Brzoza. Pięknie przerysowana przez fotografa wilanowska triada ukazuje coś istotnego na temat naszego współczesnego krajobrazu, na temat naszych bieżących horyzontów. Nie ma tu już miejsca na niuanse, ani nawet na rozmowę. Nie starcza cierpliwości na wymianę argumentów, liczą się proste ciosy i gromkie okrzyki. Krzyż! Brzoza! Kościół! Nasze obrazy i słowa mają coraz bardziej wyraźne kontury i barwy, stają się głuche i czarno-białe jak pień polskiej brzozy. Amen.