1.
Ten paronastosekundowy filmik, kręcony u początków kina, kilka klatek ledwie w przyśpieszonym tempie, jak jeszcze u braci Lumière. Oglądałem go wielokrotnie, zafascynowany, w Muzeum Antropologii w Vancouver. Gdzieś u wybrzeży Oceanu Spokojnego lub wewnątrz szerokiego fjordu: kilku Indian w długim kanu wiosłuje wytrwale; na dziobie łódki niczym rzeźbiony galion stoi postać przebrana za orła. Głowa ptaka – bez maski, ale udrapowana w pióra – i ramiona jako pierzaste skrzydła, poruszające się niby w locie. Jest tym, kto kieruje, sternikiem, tyle że postawionym na przodzie. Skrzydła unoszą się i nadają rytm wiosłowaniu; jedno machnięcie orlich piór – jedno uderzenie piór wioseł w wodę.
Tę samą scenę, lecz tylko zdjęcie, a nie film, zobaczył Karl Ove Knausgård; właśnie trafiłem na jego wspomnienie w drugim tomie „Mojej walki”. „Wstrząsnęło mną. Wiedziałem, że muszę o tym napisać”. Knausgårda poruszyła „rzeczywistość” tego zdjęcia, to, że jego chłopięce wyobrażenia o Indianach czerpane z lektur i filmów zderzyły się nagle z niefikcyjną realnością; zobaczył, że „oni naprawdę istnieli”. Mnie, upartego wioślarza, co roku spędzającego miesiąc w kanu, urzekł najpierw sam obraz; ruch łódki po wodzie kierowanej ruchem skrzydeł w powietrzu. Wydawało się, że sternik – myślę o nim raczej czarownik – rzeczywiście wzbija się do lotu, przez ułamek sekundy szybuje, podczas gdy łódka w tym samym czasie napiera na fale dziobem; jest w tym dwutakcie coś magicznego, porywającego. Tak, oczywiście, nostalgia za czymś, czego już nie ma, „oni naprawdę istnieli”, lecz przede wszystkim poczucie pełni, zawartej w tak skomponowanym ruchu; to wszystko było tak bardzo ich, niedostępne dla nikogo z zewnątrz i zarazem w swym przebiegu doskonałe, doskonałe aż nie do pojęcia.
Płynęli czy się unosili? Jedno i drugie; ptak pokazywał, jak wiosłować, sternik-czarownik wymuszał techniczną sprawność jazdy i zarazem, przez własne przeobrażenie w ptaka, przemieniał ją od razu w duchową praktykę; technika stawała się metafizyką, wiosłowaniem w przód, jak człowiek, i wzlotem w górę, jak orzeł.
Nie wiem nawet, czy indiańskie kanu płynęło powoli czy jak na siebie szybko. Widziane z lotu orła byłoby kreską ledwie przesuwającą się po wodzie; z poziomu oceanu foka oceniłaby, że całkiem prędko. Oczywiście to tylko kanu, kilometr więcej czy mniej na godzinę czyni już różnicę, byliśmy po stronie długiego przebiegu. Ale żadna miara zewnętrzna nie ma tu znaczenia; dla wiosłujących kanu nie płynęło, jak sądzę, ani wolno, ani szybko, przesuwało się poza szybkością i powolnością. Zauroczenie obrazem wynikało nie tylko z poczucia, że „oni naprawdę istnieli” i istnieć przestali. Budziło je również poczucie niedostępności innego rodzaju: swym lotnym wiosłowaniem, uniesieni zanurzeni, tworzyli zwartą całość, monadę w ruchu, przetaczającą się własnym rytmem we własnym świecie, do którego nie tylko nie ma, lecz i nie było wstępu. Przypomniała mi się później – może zbyt łatwo i banalnie – znana scena z „Pożegnania z Afryką”, filmu według opowiadania Blixen. Toczy się afrykańska wojna białych; obok militarnego obozu nagle, ni stąd, ni zowąd, przebiega grupka Masajów. Nie zwracają na nikogo uwagi; biegną, czy raczej truchtają dostojnie – wolno, szybko? – w sobie wiadome miejsce i zdają się szczelnie zamknięci w swoim świecie, nieprzenikalnym i spełnionym, obojętnym na zdarzenia spoza niego.
Mój indiański przykład jest cywilizacyjny, czy, jak kto woli, postkolonialny: mówi o innej kulturze ponad wiek temu, której już nie ma, „oni istnieli” i istnieć przestali. Nie wiedzieli przez długi czas, że wraz z alkoholem i wietrzną ospą osadnicy przywieźli też ze sobą piorunującą szybkość, militarną, handlową, przemysłową, budowlaną, komunikacyjną, jakiej nie sprosta najszybsze nawet wiosłowanie czy najbardziej chyży bieg. Dawno temu, jeszcze w czasach sprzed Youtube’a, widziałem na Eurosporcie krótką relację z wyścigów na torze motocyklowym w Indiach. Na pierwszym planie, w poprzek asfaltu wygrzewała się leniwie kobra. Wreszcie spostrzegła nadjeżdżający błyskawicznie motocykl; zerwała się, uniosła łeb, lecz jej szybkość (dla motocyklisty: jej powolność) nie miała szans w zderzeniu z prędkością maszyny. Później natknąłem się w różnych miejscach i w różnych językach, parokrotnie, na wspomnienie tego obrazu. Widzowie sceny nie mogli o nim zapomnieć, „wiedzieli, że muszą o tym napisać”; ukazane w jednej konkretnej scenie zwycięstwo tempa „cywilizacji” nad tempem „pierwotności” musiało mieć intrygującą moc.
Jednak nie o tym myślałem, patrząc na orła i wioślarzy. Nie o walce prędkości, w wyniku której musieli jako cywilizacja wolniejsza przegrać i zniknąć; oddać nicości swoje rytuały i zwyczaje, odpiąć skrzydła, odłożyć wiosła. Raczej o tym, że najbardziej intensywne poczucie obcości (więc i fascynacja) rodzi się tam, gdzie nieuchwytne jest tempo życia; poczułem jakby zazdrość – byłem gdzie indziej, za gablotą, we własnym nerwowym czasie, po drugiej, wykluczonej stronie.
2.
Chciałem tam, na tym kanu, z nimi być. Zazdrościłem nie tyle środowiska, w którym żyli, nie znając terroru prędkości, imperatywu pośpiechu, ile samego wiosłowania, jego rytmu jak milczące skandowanie, wypreparowane z czasu, jego skupionej mocy wysyłanej równocześnie w niebo i w wodę.
Na okładce jednej z coraz liczniejszych książkowych pochwał powolności (Pierre Sansot, „Du bon usage de la lenteur”) widnieje facet w łódce, rysowany cokolwiek kreską Sempé’go. Jezioro, spokojna rzeka, staw, wiosło – powolność łatwo się z nimi kojarzy i pożycza je na swe sztandary. Nie znam lepszego literackiego na to przykładu niż scena szczęśliwego trzydniowego wyjazdu – czy raczej ucieczki – Emmy Bovary i jej kochanka Leona nad rzekę:
Pod wieczór najmowali krytą łódź i płynęli zjeść kolację na którejś z wysp.
Była to pora, gdy z doków dochodzi stuk młotków o kadłuby. Zza drzew napływał dym wrzącej smoły, na wodzie widniały wielkie, tłuste, falujące plamy, iryzujące w słonecznej purpurze jak giętkie płytki florenckiego brązu.
Prąd niósł ich pośród zacumowanych statków, o daszek tarły długie, skośne liny.
Z wolna gasł miejski gwar, turkot wozów, zgiełk głosów, szczekanie psów na pokładach. Rozwiązywała wstążki kapelusza, byli na wyspie. (...)
Odpływali z zapadnięciem nocy. Łódź trzymała się brzegu wysp. Chowali się w głębi i milczeli w półmroku. Kanciaste wiosła zgrzytały w żelaznych dulkach; niby tykanie metronomu znaczyły w ciszy tempo, cumka na rufie gładziła toń, cichutko popluskując.
(w przekładzie R.Engelkinga)
Flaubert potrzebuje kilku ledwie zdań, by stworzyć obraz długiego, w obrębie trzech dni, trwania. Niektórzy twierdzą, że jego złożone z paru krótkich akapitów opowieści przez niedopowiedzenie, przez zawieszenie głosu, przemilczenie, przez niekiedy błyskawiczne streszczenie w trzech zdaniach wielu lat życia bohatera (jak w słynnym fragmencie o melancholii parostatków ze „Szkoły uczuć”), są rekordem naracyjnej szybkości. W moim odczuciu raczej rekordem powolności, ale nie o tym chcę tutaj mówić – choć jestem niemal pewien, że ta oszczędność, cedzenie słów przynosiły jemu samemu rozkosz spowolnienia; niemal widzę, jak skreślając zdania niczym rzeźbiarz ciosający kamień, odrzucając kolejne wyrazy ze wstępnej, długiej wersji, by dotrzeć do tych kilku sugestywnych, lecz nigdy dogadanych linijek, czuje cudowną gęstość czasu powstrzymanego do granic, wypreparowanej powolności, tak jak czują ją bohaterowie tej wodnej przejażdżki.
Widzimy w każdym razie (i słyszymy) jedno: powstrzymywane, ledwo rysujące się gesty, zamierające odgłosy, narastające milczenie. I to przede wszystkim: tykający metronom, cierpliwy zgrzyt wioseł włożonych w dulki, najlepsza miara tamtych upojnych chwil. Flaubert nie wyobrażał sobie, przypuszczam, by scena bez tego wystukiwanego tempa mogła być kompletna i poczucie szczęścia kochanków spełnione.
Każdy wioślarz je zna, po czterdziestym czy pięćdziesiątym zanurzeniu wiosła, w równym odstępie, regularność zamienia się w delikatny trans, w rozcieńczoną ekstazę, w kontemplację własnego powolnego, ale trwałego ruchu, czyli w stan zapomnienia o „bożym świecie”. Pozostaje to tylko, narkotyczna, szczęśliwa przyjemność odtwarzania, której trudno nie ulec. To jest zapewne w powolności najbardziej pociągające: można – wrócę po raz kolejny do użytego wyżej słowa – ją wypreparować, wydzielić ją z czasu, doświadczyć jej realnie w stanie czystym; można wczuć się w nią fizjologicznie, skuteczniej, trwalej i rzecz jasna bezpieczniej niż w przypadku doświadczenia (jeśli takie jest w ogóle możliwe) czystej prędkości.
Powtórzenie i rytm są, mówiąc za Michałem Cichym, rodzeństwem powolności, owszem, rodzeństwem wspaniałym, lecz również cokolwiek zaborczym, gdyż potencjalnie wprowadzającym systematyczność, a wraz z nią powidoki systemu, metody, reguły. Kiedy, jak w przypadku „moich” Indian, otrzymują one bezpośrednio, jednocześnie i naturalnie sankcję transcendencji, czymkolwiek by była, naśladowaniem orła czy przemianą w orła, uderzają swym pięknem i nieskazitelną niewinnością. Ale też, wyobrażam sobie, mogą prowadzić do, jakby tu rzec, drylu powolności.
Jedną z najlepszych opisowych definicji szybkości, jakie znam, wypowiedział mimowolnie Zygmunt Krasiński z myślą o sekcie towiańczyków: oni chcą się konwulsyjnie wkręcić do nieba. Konwulsyjnie, to znaczy natychmiast i tak szybko, że wypadają już poza trajektorię, prześcigają własną możliwość, likwidują etapy pośrednie i idą drogą na skróty; wniebowstąpienie now. Logiką szybkości jest „jeszcze szybciej, jeszcze spieszniej” – póki nie wyleci się z toru. Powolność zawsze była – kiedy przedstawiana w filozofii, sztuce i literaturze – oczywistym przeciwieństwem konwulsji i histerii, gwarantem nieprzekraczania ostatecznych granic. Jednak i w niej drzemie rytm i takt; a tam gdzie jest powtórzenie, grozi próba ujarzmienia, narzucenia sobie rygoru. Ryzyko umundurowania powolności.
Dlatego najlepsza w gatunku – tak jak mówimy o dobrym czy gorszym gatunku materiału – jest może powolność anarchiczna, bez pulsu, poza harmonią, nieuchwytna przez metronom; niespieszne, ale nieprzywidywalne uderzenia wioseł w wodę, dwa razy tak, a raz nie. W taki sposób, aby wyrównać proporcje między sobą a światem: nie tyle czuć spowolniałe, lecz rytmiczne trwanie w sobie, co nieubłaganie wieczne, głuche, żółwie trwanie poza nami, które nigdy nie mija.
3.
Platoński Timajos twierdził, iż bogowie po to wyposażyli nasze ciała w długie i wyjątkowo pokrętne zwoje kiszek spowolniające trawienie i hamujące żarłoczność, abyśmy mieli czas na sprawy duchowe, na to, co „najbardziej w nas boskie”, i na „zajmowanie się Muzami”. To nie będzie tekst dla niego. Od wczesnej młodości owładnął mną wstydliwy feblik: mania obserwowania jedzących. Najpierw chodziłem z aparatem fotograficznym po barach, mlecznych czy im podobnych, takich z mięsem, jakie pobudował Gierek; zdjęć nie dawało się jednak robić, pozostało wpatrywanie się czy podglądactwo. Najczęściej spożywających zupy; wiosłujących inaczej, dzisiaj się z siebie śmieję, ale zawsze mnie ta analogia bawiła. Bo zupa, wiadomo, niczym rzeka „matczyna”, najważniejsza, ciepła nie tylko od podgrzania, mokra jak wody płodowe, posiłek najbardziej symboliczny.
Podlasie Slow Fest
Między 1 lipca a 17 września 2017 w Supraślu odbywa się pierwsza edycja festiwalu Podlasie Slow Fest, skierowanego do osób poszukujących kameralnych wydarzeń kulturalnych, wyciszenia oraz alternatywnych form spędzania wolnego czasu. Festiwal z założenia ma być rozciągnięty w czasie – przez dwa i pół miesiąca odbywać się będzie jedno lub dwa artystyczne wydarzenia dziennie, co ma sprzyjać uważniejszemu odbiorowi sztuki oraz kontemplacji.
Program i opis idei festiwalu
Naturalnie każdy jadł inaczej, innym tempem, wykonując inne gesty, inaczej trzymając sztućce, inaczej wkładając je do ust, odgrywając inny teatr ciała. Bo przecież powolność i szybkość na pstrym koniu jeżdżą, ostatecznie każdy z nas ma swój własny kod tempa, w jakim żyje; tempo jest czymś bardzo intymnym, skomplikowanym, nieoczywistym, jak cała nasza cielesność. Podobnie jak nikt nie wie, i nie wiemy my sami, kiedy zareagujemy na jakąś sytuację czy zdarzenie drżeniem, gęsią skórką, a kiedy rumieńcem albo skurczem w gardle, tak nie da się przewidzieć reakcji motorycznych, nawet jeśli uważamy, że ktoś jest człowiekiem „z natury” szybkim albo powolnym.
Ale pewną prawidłowość udawało się z tego baletu dłoni wydobyć; bary mleczne pozwalały pojąć, że powolność może stać się daną społeczną, ponadjednostkową, poddającą się zbiorowemu opisowi: wolniej jedli biedacy, dziady, menele, żebraczki, wynędzniałe staruszki. W ich gestach – ich powolność też zdawała się czysta, wypreparowana, gęsta i niedostępna – była pieczołowitość, dokładność, troska o nieuronienie kropli, o przedłużenie chwili. Rodzaj też nagłej, wzmożonej troski o siebie, która poruszała, nie dawała spokoju, rozczulała, kiepskie życie dbało o życie; chciałem to fotografować i „wiedziałem, że muszę o tym napisać”. Czułem wszak, że nie umiem wkroczyć w ich tempo i że go nie pojmuję; nie tylko dlatego, że w mój kod wpisana była niecierpliwość (do dziś w towarzystwie kończę posiłek pierwszy; aby temu zapobiec, zacząłem stosować, gdzie się da, pałeczki, nawet do bigosu); także dlatego, że ich powolność była klasowa i mnie, zawsze mającemu na obiad, niedostępna.
Dzisiaj, gdy powolność jest w cenie i staje się „projektem”, a także modnym, niekiedy wręcz luksusowym towarem, który można sprzedawać dla zarobku, jej charakter klasowy przemieścił się w sfery zamożne; o powolność trzeba się starać, ale też można ją kupować, gdyż i ją objęło „poszerzenie pola walki”. Na przykład wraz z rozwojem turystyki kulinarnej, eksplozją na fali slow foodu autorskich restauracji i menu degustacyjnych, których spożycie zajmuje kilka bitych godzin, narodził się nowy rodzaj gourmet, smakoszy powolności, wędrujących po jej wypucowanych świątyniach. Obserwuję ich niekiedy; ukształtowali nowy rodzaj gestów, zawieszanie widelca w powietrzu, bardzo długie przeżuwanie, gdy usta zdają się czegoś szukać w kęsie, ukrytej perły czy ziarna smaku, staranne obwąchiwanie łyżki, pochylanie się nad talerzem i głębokie inhalacje rodem z uzdrowisk. Stoją za nimi chwalebna uważność, trud hermeneutyczny w odczytywaniu artystycznych intencji kucharza, cała propedeutyka spowolnienia, która przy jedzeniu dobrze się sprawdza, lecz trudno nie poczuć lekkiej irytacji, jaką budzi celebracja, rytuał czy działanie pełne namaszczenia. Przychodzi tęsknota za tym, żeby powolność się zdarzała jako nieprzewidziane dobrodziejstwo, a nie zaplanowane wydarzenie.
4.
Wiosenne rozlewiska Biebrzy tworzą śpiące morze; płynie się po nich tak, jakby nie było brzegu. Brzegiem, czy wręcz ścianą okalającą morze wydają się piski ptaków; są tak natężone, że wznoszą kurtynę nie do przejścia; rodzi się wrażenie wiosłowania po głośnej pustyni, która wycisza się dopiero o zmierzchu.
Odsłonięty horyzont przy słońcu w zenicie wzywa; przypominają się słowa Ernsta Jüngera o „poziomym zawrocie głowy” na pustyni, który „nakazuje biec, przeturlać się dokąd wzrok niesie”. Istotnie, to na pustyni bije się rekordy szybkości. Ale tamtego dnia nic z tego, raczej doznanie łagodnej ciężkości, płytkiej grawitacji; poczucie, że pustynia czeka, aż brzegi się zacieśnią, aż przyjdą same tutaj, i pisk ptaków: nie ruszaj się, czekaj i ty.
Więc na koniec trochę Stachury; nie całkiem na temat, ale trochę tak:
Rzeka przepływa
między oczami ryb
jak tęcza
albo nie zagojone cięcie po nożu
Pływają po niej
wielkie serca baobabów
koła wozów
a także ciężkie kandelabry
rogów utopionych jeleni
Moje łzy
jak okruchy chińskiej porcelany
toną wirując powoli
Cykl tekstów o POWOLNOŚCI powstaje we współpracy ze Stowarzyszeniem Nowe Horyzonty, organizatorem festiwalu Podlasie Slow Fest, który odbywa się w dniach 1 lipca-17 września 2017 w Supraślu.