Ołówek w żółwie
Andrzej Tobis, Fundacja Sztuki Polskiej ING CC BY-NC-ND 3.0

18 minut czytania

/ Obyczaje

Ołówek w żółwie

Małgorzata Halber

W pojemniku ze zmieszanymi trudniejsza praca, bo jednak brudne. Czasem ręka trafi na coś wilgotnego. Kiedy pisałam tekst o zbieraniu śmieci, nie wiedziałam, że za chwilę wszyscy utkniemy w domach

Jeszcze 5 minut czytania

Trzeba znać rytm. Nie wyrzucają wszystkiego na raz. Najpierw jest teaser, zachęta, pierwsze zebranie. Potem jednak należy wrócić, wyrzucają dalej. Od rana siedzę i myślę tylko o tym, żeby wrócić na tamten śmietnik. Denerwuję się, że piję kawę tak długo, bo każda minuta oznacza, że zeszyty i kredki Martyny zostaną przywalone przez worki z ulotkami Rossmanna, opakowania po serku Piątnica i inne rzeczy, które ludzie wyrzucają do śmieci. Że będzie mi je ciężko wygrzebać spomiędzy obierek i innych śmieci organicznych, które śmierdzą i zostawiają plamy, chociaż ja, samozwańcza Królowa Śmieci, właściwie się ich nie brzydzę.

Martyna nie wie, że piszę jej ołówkiem w żółwie. Nie wie, że przeglądam z wypiekami na twarzy zeszyt po zeszycie jej edukację. Kiedy już dokonam oględzin, układam je starannie na parapecie. Zobaczę, że na pierwszej stronie zeszytu do biologii napisała wznoszącymi się do góry literami pytanie: „Czym zajmuje się biologia?”. I że na fizyce musiała się nudzić, o czym świadczą narysowane w zeszycie serca i oczy.

Królowa śmieci

Po latach imania się różnych zajęć odkryłam swoją prawdziwą tożsamość Królowej Śmieci. Gdybym miała slogan z lat 50., brzmiałby: „Ratując papier, ratujesz życia innych osób”. Pozbyłam się wstydu. Trochę mi w tym pomaga zagłada klimatyczna. Grzebanie w śmietnikach stało się popularne: to kultura zero waste i ratowanie wyrzuconego jedzenia. Bycie freeganinem nie jest już ekscentrycznym newsem – na moim bazarze normą stało się zostawianie niesprzedanych, mniej atrakcyjnych owoców i warzyw, na wernisażu fotografka z dumą prezentuje ciasto upieczone ze znalezionych na śmietniku bananów. Grzebiąc w 2020 roku, jestem pewniejsza siebie. Ta pewność wynika też z ilości skarbów i żyć, których kawałek udało mi się ocalić. Bo śmieci to najprawdziwsze historie. A najdelikatniej zapisane są na papierze.

To moja książka przygodowa przeżywana w realu. Idę do weterynarza zapisać kota na kastrację, ale już wiem, że po drodze są trzy śmietniki z wolnym dostępem. Tak ważnym w 2020 roku, bo zamykamy teraz wszystko: osiedla, place zabaw, ale i śmieci, żeby się nie daj boże o siebie nie zazębiło. Kodeks zbieracza mówi: „każdą altankę zostaw otwartą, aby wynieść z niej mogli rzeczy ci, którzy ich potrzebują. A także ci, którzy dzięki temu, że sprzedadzą je na bazarze, będą mogli mieć pieniądze”.

Najpierw grzebałam nieśmiało tylko we własnej altance (tak oficjalnie romantycznie nazywa się mój śmietnik). Tam znalazłam kiedyś pomiędzy workami serię wydawnictw o inżynierii budowlanej, myślistwie oraz zabytkach sakralnych Polski. Od tamtej pory każde wyrzucenie śmieci budzi we mnie ekscytację. Resztką przytomności pilnuję, czy ktoś nie wchodzi.  

Tak naprawdę musiało się zacząć od Falenicy. Sprowadziliśmy się do domu Po Wujku. Wujek mieszkał sam, nic nie wyrzucał, meble miał dobre, mocne, z lat 50. Chyba nigdy do końca nie pozbyliśmy się wszystkiego, co Wujka, ale pierwsze lata to było ciągłe grzebanie. Teczki w kolorze łososia, podpisane krzywym pismem, jakim piszą tylko starzy ludzie. Na wpół przegniłe „Przekroje” i ich kolory, rzucone na szpaltę niedbale trójkąty żółcienia i cyjanu. Ołówki kopiowe. Skoroszyty z rozpracowaniem losowań totolotka.

Rzeczy ze śmietnika mają kilka funkcji magicznych: są niepotrzebne, zepsute oraz niechciane, odepchnięte z cyklu „normalnego życia”, odrzucone. Zepsucie sprawia, że nagle przedmiot staje się bezcelowy. Można dzięki temu zobaczyć w nim sens zupełnie inny niż ten mu nadany, potraktować go w kategoriach dzieła sztuki, bezinteresownego i nie służącego niczemu innemu niż zachwytowi. Tak zachwycają mnie instalacje z drzwi odrapanych z farby i półek wyjętych z szaf, które nagle objawiają jakąś swoją nagość, ten moment bez sklejki, dziurki na kołki. Piętrzące się wersalki i wieszaki. Temat pełnych gróźb kartek mówiących o NIEWYSTAWIANIU GABARYTÓW. Nie mogę ich wziąć do domu, mogę się tylko nimi zachwycać. Próbuję robić im zdjęcia, ale fotografia wszystko spłaszcza. Śmieci dają możliwość podziwiania niepotrzebnego.

Funkcję „odrzucone” mają często przedmioty, z których można skorzystać. Przez wiele lat nie umiałam rysować nowymi kredkami czy w nowych szkicownikach. Ich czystość i nienaruszoność mnie przerażały. Umiałam rysować tylko czymś i na czymś zbędnym, jakby jedynie ta zbędność pozwalała mi na zrobienie tego, co naprawdę chcę. Papier niechciany ma już swoje właściwości, kredka ze śmietnika miała właściciela. Mieć właściciela oznacza nasycić się treściami – nie znam ich, ale przeczuwam ich istnienie i w jakiś dziwaczny sposób staję się częścią grzybni świata.

Ze wszystkich rzeczy na świecie papier jest najpiękniejszy

Nie zostałabym pewnie Królową Śmieci, gdyby nie przyświecał mi wewnętrzny paradygmat. Ocalić papier. Oprócz starych „Przekrojów” w moim domu były również całe ryzy zadrukowanego po jednej stronie papieru, którego ojciec używał do pisania. Stąd wzięło się we mnie przekonanie, że papier służy do zapisania komunikatu. Wyrzucony papier to wyrzucony komunikat, zaprzepaszczona szansa na powiedzenie czegoś. Już wiele lat temu, kiedy znajdowałam w kieszeni płaszcza paragony albo numerki z poczty, zapisywałam na nich jakąś myśl, uczucie i zostawiałam w tramwaju na czarnej gumowej ramie okna. Ktoś zmęczony wracający z pracy, pusty i wyzuty, mógł przeczytać: „Spotkałam dzisiaj Jacka. Bardzo się go wstydzę i boję, bo wiem że mną gardzi. Nie powiedział mi nigdy tego wprost, ale przeczytałam to w komentarzach na fejsbuku”.
Dlatego mój komiks rysowany jest na starych papierach.

Kiedy zaczęłam studia na Akademii Sztuk Pięknych, nazwałam nareszcie to, co wiedziałam od zawsze, oglądając z uwielbieniem prace Tapiesa i Rauschenberga, kolaże Schwittersa. Papier sam w sobie ma plastyczną, malarską jakość – odbity na drugiej stronie tekst, plama z atramentu, okrąg kubka z kawą. Papier nie potrzebuje znaku graficznego: sam sposób, w jaki został porwany, naruszony, staje się malarskim gestem. Schwitters i Rauschenberg treścią swoich prac uczynili fragmenty starego papieru. Wyjęli je z kontekstu śmietnika i uwypuklili kryjącą się za nim apoteozę błędu, przypadkowości i dowolności. Wartość estetyczną znaleźli tam, gdzie nauczycielka mówiła: „Och, jaka brzydka plama”.

Kurt Schwitters Cigar,1947Kurt Schwitters „Cigar”, 1947

Gdy jako dziecko patrzyłam na sterty papieru w domu, przyszedł mi do głowy pomysł. Też wynikający z żalu, że komunikat nie zostanie zapisany. Niektóre z papierów zadrukowane były tylko do połowy. Gdyby je przeciąć, pozostałaby czysta kartka A5. Jeśli zgromadzę ich więcej i zbinduję w punkcie ksero, będę mieć brulion o wybranej grubości z różnorodnymi kartkami papieru, bo przecież mogę dołożyć do tego strony wycięte z papieru pakowego i całą masę kartek w linię i w kratkę z niezapisanych do końca zeszytów szkolnych.
Tak powstał pierwszy zeszyt.

Jak każdy projekt artystyczny, i ten rozwijał się latami, i jak wiele, uzależniony był od technologii. Pierwszy zeszyt miał sprężynę z plastiku, z której z czasem wyłamywały się ząbki. Ale od początku każdy z nich miał też zrobioną przeze mnie okładkę. 

O tym, że robię własne zeszyty z okładkami z rycin z książek „Zwierzęta futerkowe” i „Mechanika płynów”, wiedziało kilka osób. „Mechanika płynów” też wzięła się z niechcenia. Przeprowadziłam się do mieszkania mojej babci, gdzie ponownie zetknęłam się z masą starych papierów. Przeglądałam je godzinami, były tam zdjęcia osób, których nie znam, krzywo wykadrowane, a przez to piękne w swojej przypadkowości. Tonęłam w papierach prezentowych z lat 80., pocztówkach zbieranych przez całe życie babci oraz starych podręcznikach z politechniki mojego ojca. Gdy znalazłam „Ju-jitsu” z żółtą okładką, wiedziałam, że muszę mieć ją na zeszycie. W samej książce, na ostatniej stronie znajdowała się adnotacja: „Wydawnictwo zwraca się do czytelników z prośbą o nadsyłanie uwag dotyczących treści i języka naszych książek, ich wyglądu zewnętrznego, a także popełnionych błędów i omyłek”. Języka. Omyłek. Pokochałam język starych książek, najbardziej tych wydanych do połowy lat 60. Później język się zmienił, przestał być przejrzysty, najeżył się czymś brzydko nazywanym „nowomową”. Nowej władzy wydawało się, że jeśli coś nazwane jest w sposób skomplikowany, to brzmi mądrze.

Co pani tu robi

Nie chcę, żeby mnie ktoś przyłapał. Wolę mieć spokój, kiedy pracuję. Wyrzucam własne śmieci (dla mnie nudne, bo znane) i od razu biorę się do roboty. Najpierw pojemnik z papierami. Dzisiaj kilka starych kalendarzy, ale wśród nich perła – ścienny kalendarz z gołą babą, tak wielką, że prawie nie ma już tam miejsca na miesiące. Gdzie wisiał? W garażu? To doskonałe miejsce na gołą babę. I mnóstwo papierów z niszczarki. Opakowanie po prezencie gwiazdkowym.

Potem ten ze zmieszanymi. Tam trudniejsza praca, bo jednak brudne. Czasem ręka trafi na coś wilgotnego, trzeba będzie umyć, jak wrócę do domu. Ale tam też wyrzucają skarby. Czasem im się nie chce segregować.

Chwilami martwię się o siebie, ponieważ kocham śmieci tak bardzo, że chciałabym je wszystkie wziąć do domu. Są takie piękne w tym ich niechceniu. Kompletnie wolne. Mogą być moje.

Przełom nastąpił w dniu, w którym na moim podwórku stanął kontener. Kontenery sprawiają mniej problemu niż śmietniki. Wydają się ogólnodostępne i są sygnałem „likwidowane mieszkanie”. W tym moim zobaczyłam długopisy. Sztuczne kwiaty. Matkę Boską z plastiku. I przede wszystkim zdjęcia. Nikogo nie było, zanurzyłam się i wyjmowałam kolejne przedmioty. Do tej pory to moja najbogatsza kolekcja czyjegoś życia. Znam imię tej osoby, wiem, że musiała interesować się sztuką, są jego zdjęcia w wieku 60 lat, ale też wcześniejsze, na których przebrany jest za kobietę i figlarnie pozuje. Całe mieszkanie zostało wyprute. Zanurzałam się w tym kontenerze ze strachem. Czekałam na: „A co pani tutaj robi”. Choć przedmioty zostały wyrzucone, to przecież były czyjeś. Bałam się, że ktoś zwróci uwagę, że kogoś śledzę. I byłaby to prawda. To, co robię, to voyeuryzm. Patrzę na was, patrząc na przedmioty, których nie chcecie. Wszyscy wiemy, że nie wolno się gapić. Uczą nas tego rodzice. „Nie patrz się na tę panią, to nieładnie”, mówi mama, kiedy okrągleją oczy dwulatka. A jednocześnie chcemy patrzeć cały czas. Dowiodły tego sukcesy reality shows. Patostreamy, relacje z połogu, coming out makijażystki. Nie wolno, nie patrz tam. Ludzie najciekawsi są w swojej niedoskonałości, w tym, czego nie chcą pokazać. A przede wszystkim nie chcą pokazywać śmieci.

Robert Rauschenberg, Retroactive II, 1963Robert Rauschenberg, „Retroactive II”, 1963

Moje działanie detektywistyczne to zatem czelność, to zamach na obyczaje, to niewolność. Jeszcze do niedawna bałam się pytania A CO PANI TU ROBI. Nie dlatego, że wstydzę się grzebać w śmieciach, ale dlatego, że jestem Wielkim Podglądaczem, że chcę was widzieć, widzieć też tych, którzy nagle mi wejdą do altanki śmietnikowej, kiedy przerzucam kartony w pojemniku z napisem PAPIER.

Oprócz tej bezczelności podglądacza jest we mnie jeszcze czułość. Projekt ZESZYTY w ciągu ponad 20 lat się rozwinął: najpierw zaczęłam dopuszczać papier zadrukowany w 30 procentach. Pozwala on na przykład na umieszczenie na tej stronie rysunku. Zaklejenie druku biletem z muzeum, co, jak wiadomo, osoby prowadzące dziennik lubią robić. Zamazanie tuszem, by powstała przemawiająca swoją formą plama. Kompiluję papier bardzo uważnie. Dobieram go tak, żeby pasował kolorystycznie, żeby żółty szorstki przetykany był gładkim w kratkę, albo – co się zdarza – nutowym. I kartkami ze starych kalendarzy. Gdy umieściłam na fejsbuku zdjęcie mojego nowego zeszytu, z okładką ze zdjęciem z książki „Inspekty, tunele foliowe, małe szklarnie”, odezwały się piszące koleżanki. To specjalnie dla nich pomiędzy strony zaczęłam wkładać fragmenty papieru, którego naprawdę już nikt nie chce. Tabele z „Deszczowni”. Fragmenty „Skryptu z kosmetologii”. Ale też piękne fotografie z „Bonsai”, „Mieszkać inaczej” i „Tajemnic kwiatów”. Robię je tylko dla znajomych, bo wiem, że Sylwia na okładce potrzebuje tygrysów; Kasia kojarzy mi się z kolorem pomarańczowym, więc dostała okładkę z opakowaniem po czekoladzie Africana, znalezionym gdzieś wśród rzeczy kupionych na Olimpii; a Paulina okładkę zeszytu od religii z naklejoną przeze mnie reprodukcją obrazu Erwina Sówki i fragmentem listu od Świadka Jehowy wysłanego do mojej matki do Polskiego Radia.

Im więcej zeszytów robię, tym więcej znalezionych żyć wkładam do środka. Zostawiam już całe równania z zeszytów od matematyki, okładkę skryptu „the Mouse Brain”. Na wewnętrznych stronach okładek wklejam pocztówki z wyznaniami miłosnymi. W jednym zeszycie staram się zamknąć jak najwięcej osób.

Uratowane życie

W poniedziałek rano na grupie fejsbukowej „Uwaga śmieciarka jedzie” ktoś wrzucił info o dwóch konterenach książek na Grójeckiej 72. Znam ten adres. Byłam tam tydzień temu. Zaglądałam, jak zwykle przechodząc do kontenera na papier, i już miałam zamykać klapę, kiedy zobaczyłam stary, pożółkły zielonkawy papier. Najrzadszy gatunek, perła wśród starych papierów. Były to wyrwane ze starego albumu fotograficznego strony, pozbawione zdjęć, ale z podpisami. Złoto.

I wtedy okazało się, że złota jest więcej, że pod spodem pysznią się żółtym papierem podręczniki chemii organicznej po polsku i po rosyjsku. Spędziłam tam godzinę. Okazało się, że znałam już wcześniej historię osoby, do której należały. Poznałam ją także przez śmieci.

Pierwszy raz dowiedziałam się o profesorze jakiś tydzień wcześniej, moja znajoma z Instytutu Chemii powiedziała, że w kontenerach są podręczniki po rosyjsku, całe mnóstwo. Podręczniki miały mało zdjęć i rycin, ale za to dogrzebałam się do katalogu turystycznego z Włoch. Na oko połowa lat 70. Potem Floryda, ’78. Potem Jugosławia. Ktoś musiał dużo jeździć, spomiędzy kartonów wygrzebałam wszystkie jego podróże razem z biletami.

fot. Teresa Grau Ros, Fundació Antoni Tàpies CC BY-SA 2.0Antoni Tàpies / fot. Teresa Grau Ros, Fundació Antoni Tàpies CC BY-SA 2.0

Dosłownie dzień później odezwała się Ada, która pracuje w Instytucie Chemii Doświadczalnej, i odpowiedziała na moje ogłoszenie w sprawie starego papieru. „Szkoda, że napisałaś teraz. Niedawno zmarł u nas profesor, miał dziewięćdziesiąt kilka lat, likwidowaliśmy jego biuro”. „Ja chyba mam jego książki, udało mi się uratować kilka z wydziału”, odpowiedziałam. W ten sposób dowiedziałam się, kim była osoba od książek pisanych cyrylicą.

Trzeci raz zetknęłam się z profesorem właśnie w kontenerze na Grójeckiej 72. Takie same książki pisane cyrylicą. Chemia organiczna. Zbieg okoliczności niemożliwy.

Kiedy piszę te słowa, ktoś inny już przy śmietniku na Grójeckiej 72 wertuje książki po profesorze. Mnie udało się ocalić trzy tomy listów Stanisławy Przybyszewskiej oraz wspomnienia gosposi Prousta. W mojej śmietnikowej księdze przygód to pierwsza sytuacja uspołecznionego grzebania w śmieciach. Czym innym jest oglądanie zdjęć na fejsbukowej grupie, kolejnych kontenerów opróżnianych gdzieś na Sielcach czy Bielanach, czym innym zetknięcie się z innymi zbieraczami w rzeczywistości. Kiedy biegłam po ósmej, nie dopiwszy do końca kawy, do kontenera na Grójeckiej, cieszyłam się, że zobaczę inne osoby, które też interesują się śmieciami. Że spotkam swoją BRAĆ.

Teraz miałam szansę do swojej opowieści dodać więcej żyć. Mogłam zobaczyć życia innych osób poprzez to, co wybrały z kontenera. Więc najpierw była kobieta starsza ode mnie może o dwa lata, która „leciała właśnie do pracy” i nie mogła uwierzyć, że jest tu tyle jej „ukochanego Wańkowicza” (znalazłam dla niej leżącą luzem pocztówkę, informującą o kursie prowadzonym przez pana Melchiora). A potem mężczyzna znany mi z widzenia, który okazał się księgarzem z artystycznej księgarni, gdzie kupiłam kiedyś sporo albumów. Potem zjawili się dwaj chłystkowie, dwudziestolatkowie, którzy zapytani, czego konkretnie szukają, bo skoro już przerzucamy, to moglibyśmy im pomóc, powiedzieli, że w sumie to nie wiedzą. Szanuję taką odpowiedź, oznacza bowiem, że kontener jest dla nich przygodą. Byli jednak ustystematyzowani, zaproponowali, żebyśmy książki o papieżu odłożyli na oddzielny stos. Kątem oka zobaczyłam, że cieszą się z tomu encyklopedii Gutenberga i pogratulowałam sobie, że zdążyłam ocalić jakieś sześć pozostałych.

Jest 13.00, minęły więc cztery godziny. Nie wiem, co tam się dzieje, myślę, że już wszystko przebrane. Ale to oznacza, że zostało to, co najbardziej niechciane. Wolne strony, oderwane okładki. Papierowy złom, którego nie chce już nikt. Nikt oprócz mnie. Ja ratuję papier i fragmenty życia. Profesora i tamtej Martyny, która musiała dowiedzieć się, czym jest biologia.

***

Kiedy pisałam ten tekst, nie wiedziałam, że za chwilę wszyscy utkniemy w domach. Jednak nowo odkryta przeze mnie altanka na Lelechowskiej kusiła dobrem i bogactwem. Siedziałam w domu i nie mogłam wytrzymać. W końcu powiedziałam do Michała: „Chodźmy na spacer po śmieci”. Najpierw zwierzyłam się przyjaciółce, która odparła ze spokojem: „W śmietniku jest z pewnością mniej zarazków niż na klamce w Żabce”. To mnie uspokoiło i powtarzam teraz to usprawiedliwienie wszystkim. Ponieważ nie umiem przestać. Ponieważ śmieci to nieustający dostęp do innych. Nauczyłam się nakładać gumowe rękawiczki. I wyparzyłam dzisiaj znalezione na Baśniowej w kontenerze farby plakatowe. Ktoś ich już nie chciał. Leżały obok starych numerów „Playboya”. Zastanawiam się, czy to śmieci tej samej osoby, chłopaka, który stał się mężczyzną. Zdejmuję rękawiczki. Siadam na ławce, wypalam spokojnie papierosa. Pogoda jest piękna. Nic nie wskazuje na to, że zaraz wszyscy umrzemy.