Może przed nami lato miłości
Ubé CC BY-NC-SA 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Może przed nami lato miłości

Rozmowa z Olivią Sudjic

Pamiętam moment, kiedy zawiozłam rodzicom maseczki, a oni stali w progu domu, dwa metry ode mnie. Nie mogłam do nich wejść ani ich przytulić. I rozpłakałam się, kiedy zamknęli za sobą drzwi – rozmowa z pisarką, autorką eseju o samotności

Jeszcze 4 minuty czytania

O izolacji, osamotnieniu, panice Olivia Sudjic pisze od lat. Z tym wszystkim mierzy się bohaterka jej debiutanckiej nagradzanej powieści „Nie moje życie”, która po polsku ukazała się w 2018 roku. Alicja, 23-latka z Londynu, wyjeżdża do Nowego Jorku, żeby uwolnić się od apodyktycznej matki. I w obcym mieście zaczyna śledzić nieznaną sobie wcześniej pisarkę, najpierw online, potem w rzeczywistości. „Opowiadam o iluzji, jaką dają nam media społecznościowe – o złudzeniu, że w sieci możemy naprawdę się do siebie zbliżyć”, tłumaczyła. I zgodnie z jej planem odczytywano tę powieść jako portret pokolenia, które nie zna rzeczywistości bez internetu. Po tym pierwszym literackim sukcesie Sudjic opublikowała esej „Exposure” – o lęku, własnych atakach paniki, o tym, jak podobne stany opisywały Elena Ferrante czy Simone Weil.

Mieszka w południowym Londynie i na początku pandemii koronawirusa w Wielkiej Brytanii napisała w mediach społecznościowych, że została zakażona. Pochodzi z licznej rodziny (jest córką krytyka designu i architektury Deyana Sudjicia, byłego wieloletniego dyrektora Design Museum w Londynie). Pisze o niej na początku swojego instagramowego pamiętnika z czasów choroby i kwarantanny: „Zaraziliśmy się niemal wszyscy tego samego wieczora podczas dużego rodzinnego przyjęcia. Ja – zgodnie z moją niekończącą się listą lęków – podejrzewałam, że tak się stanie, więc nie przytulałam się do nikogo, nie podawałam dłoni. I musiałam wyjaśniać moje zachowanie starszym. Wtedy jeszcze uścisk dłoni był wyrazem sympatii albo szacunku, a nie – jak teraz – oznaką niefrasobliwości. Dla mnie jednak już po pierwszych wiadomościach o wirusie zbliżenie się do kogoś oznaczało ryzyko”.

MARTA STRZELECKA: Nie czujesz się już w mniejszości jako ktoś przeżywający stany lękowe?

OLIVIA SUDJIC:
Częściej wydaje mi się, że jestem rozumiana. Chociaż dobrze wiem, że czym innym jest niepokój, który odczuwa zdrowy człowiek, kiedy ogląda niepokojące wiadomości, a zupełnie czym innym strach, który prowadzi do paniki. Natomiast jako pisarka, ktoś, kto zajmuje się opisywaniem emocji, czuję, że jesteśmy bardziej empatyczni niż przed pandemią. Poczucie zagrożenia przeżywane wspólnie z innymi łagodzi niepokój, przynajmniej mój.

Olivia Sudjic

Angielska pisarka, autorka głośnej w Wielkiej Brytanii, chwalonej przez krytyków powieści „Nie moje życie” (tłum. Joanna Gładysek, Wydawnictwo Czarna Owca 2018) oraz książki „Exposure” (Peninsula Press 2018) – eseju z wątkami autobiograficznymi o stanach lękowych, feminizmie, opisywaniu własnego życia w literaturze. Jest felietonistką magazynu „Buro 24/7”. Jej druga powieść, „Asylum Road”, ukaże się w Anglii na początku przyszłego roku. Mieszka w Londynie.

Ale w swoich książkach, felietonach, esejach wciąż piszesz o tym, że nie potrafimy się porozumieć, dotrzeć do siebie nawzajem.
Zawsze dużo czasu spędzałam w samotności i dokładnie wiem, co znaczy żyć samemu, ale też spędzać sporo czasu w mediach społecznościowych i dużo – prawdopodobnie za dużo – myśleć o tym, jak odbierają mnie inni. Kiedy zaczynam pracować nad powieścią, wydaje mi się, że moją powinnością jako autorki jest zrozumieć innych i natychmiast zdaję sobie sprawę, jakie to jest trudne. O tym wszystkim piszę w „Nie moim życiu”. A w „Exposure” – o tym, jak podczas stypendium w Brukseli, mieście pulsującym życiem, czułam się wyjątkowo samotnie, otoczona tłumem ludzi.

Bo oczywiście nie bez znaczenia jest moja biografia. Kiedy byłam dzieckiem, rodzice zawsze dużo pracowali, również wieczorami, w weekendy, tata często wyjeżdżał za granicę. Jestem jedynaczką i nawet – a może szczególnie – kiedy jestem otoczona ludźmi, widzę po prostu siebie samą i całą resztę. W sytuacjach społecznych albo nawiązuję z innymi kontakt, albo czuję się odizolowana, nie mam w zasadzie możliwości spokojnego zatopienia się wtedy we własnych myślach. Pisanie zawsze było dla mnie sposobem na radzenie sobie z poczuciem osamotnienia.

I oczywiście doskonale wiem, jak bolesne jest poczucie nierozumienia – dlatego przede wszystkim interesują mnie ludzie, którzy stali się samotni przez próby zbliżenia się do innych, a nie przez to, że nie podejmują takich prób. Interesuje mnie, w jaki sposób tęsknota za bliskością wpływa na relacje rodzinne, przyjacielskie, miłosne. Tak naprawdę jednak nie wierzę, że możemy być niezależnymi jednostkami, które rozumieją się nawzajem. Moje pokolenie doświadcza zresztą samotności i lęku w stopniu, jakiego starsi od nas nie mogli przewidzieć – mówiono im przecież, że ich dzieci i wnuki będą miały nieskończone możliwości pozostawania w kontakcie, bez przerwy.

Kto częściej mówi o lęku w twojej rodzinie – twoje pokolenie czy starsze?

Od początku pandemii, od kiedy większość mojej rodziny została zakażona wirusem, o swoim strachu opowiadało pokolenie młodsze, czyli moje. Starsze zaczęło przyznawać się do lęku dopiero po pewnym czasie. Będę generalizować, bo inaczej się nie da – być może wynika to z tego, że dziś jako ludzie młodzi tak czy inaczej postrzegamy swoje życie jako coś nieprzewidywalnego i jesteśmy przyzwyczajeni do mówienia o tym. Już nie tak często jak nasi rodzice mamy jedną pracę na wiele lat, nawet nasze istnienie na Ziemi nie jest pewną rzeczą – tak bardzo świat wokół nas został zniszczony. Natomiast własna śmiertelność z powodu choroby dla większości z nas, zdrowych, to coś bardzo mglistego – wystarczyło przecież prawidłowo się odżywiać, uprawiać sport, chodzić do lekarzy, żeby nie czuć zagrożenia. Dlatego tak duży niepokój budzi w nas realne niebezpieczeństwo, do tego wplątane w ogromne zjawisko, nad którym nikt nie panuje.

Za to moi rodzice, ich znajomi, urodzeni po wojnie, mieli w zwyczaju myśleć o sobie jak o niezniszczalnych, wydawało im się, że świat po prostu będzie posuwał się do przodu, rozwijał, jeśli tylko będą myśleć konstruktywnie, inwestować w samych siebie. Koronawirus wydawał im się na początku czymś nierealnym, co nie może ich dotyczyć – tak przynajmniej było w mojej rodzinie. I oczywiście wiadomo, że w przypadku zakażenia młodsi są w lepszej sytuacji, choćby dlatego, że mają większe szanse wyzdrowienia, a jednak szybko podeszli do tematu bardzo serio. Bo nagle runął porządek polegający na tym, że nie myślało się o śmiertelności. 

Ale to młodsze pokolenie często pokazuje w mediach społecznościowych, że właściwie nic takiego strasznego się nie dzieje.
Bo temu młodszemu, z naszej bańki towarzyskiej, rzeczywiście nic strasznego się nie dzieje. A poza tym na tym właśnie często polega korzystanie z mediów społecznościowych – na zapewnianiu samych siebie, a przy okazji innych, że jest dobrze. Chociaż muszę przyznać, że teraz mnie samej idea, że jesteśmy w stanie jakkolwiek narzucić sobie nastrój szczęścia, wydaje się absurdalna. Każdy z nas w zamknięciu, w domach, mieszkaniach – niezależnie od tego, jak bardzo są bezpieczne – musi przecież mieć chwile zwątpienia.


Przypomniała mi się niedawno piosenka „Don’t Worry, Be Happy” Bobby’ego McFerrina o tym, jak przetrwać, kiedy jesteś biednym człowiekiem. Została napisana przez czarnego muzyka, którego ojciec był pierwszym Afroamerykaninem występującym w Metropolitan Opera, i stała się ulubionym numerem George’a Busha, muzycznym motywem przewodnim jego kampanii w 1988 roku, bez zgody McFerrina oczywiście. To ironia, kiedy biały bogacz w swojej limuzynie mówi, że ten tekst idealnie oddaje jego podejście do życia. Przypomniał mi się ten utwór i jego historia, bo zaczęły mnie denerwować teksty o tym, że czas kwarantanny to świetna okazja, żeby wykazać się produktywnością. Nie każdy przecież może sobie na to pozwolić. Trudniej jest na przykład tym, którzy spędzając czas w domu, muszą zajmować się dziećmi. Nie każdy też właśnie teraz ma ochotę na udowadnianie samemu sobie i otoczeniu, jak świetnie jest zorganizowany, twórczy, pracowity.

fot. Colin Thomasfot. Colin Thomas

jednym ze swoich ostatnich felietonów nawołujesz wręcz do nicnierobienia.
Bywam ostatnio mało produktywna i nie mam potrzeby się tego wstydzić. Ale przy tym staram się pracować tak, jakby nie było żadnej kryzysowej sytuacji, to znaczy nie wykonywać nerwowych ruchów, nie organizować mnóstwa szybkich zadań do odhaczenia w kalendarzu. Zapewne jestem w uprzywilejowanej sytuacji, bo mogę pracować w domu, nie brakuje mi projektów do zrealizowania.

Tak czy inaczej nie chciałabym obwiniać samej siebie za bezproduktywność. Bo co, jeśli ostatecznie owocny jest właśnie brak starań, żeby zrobić jak najwięcej w czasie spędzanym głównie w domu? Co, jeśli spokojne życie przez pewien czas, bez nieustannego spięcia, może prowadzić do zmiany sposobu myślenia albo nawet do jakiegoś przełomu? Tymczasem zachowujemy się tak, jakby pandemia stała się kolejną możliwością, żeby uczynić coś przełomowego w sprawie własnego rozwoju, a najchętniej skończyć jakieś wybitne dzieło artystyczne, którego jeszcze się nie zaczęło. 

To dlaczego właśnie teraz zaczęłaś regularnie publikować na Instagramie?
Na początku, kiedy dowiedziałam się, że jestem zakażona, zastanawiałam się, czy pisać o tym gdziekolwiek. Ale wiedziałam, że ludziom zależy na informacjach na temat choroby, na opisywaniu objawów, że znajdują jakieś pocieszenie w tym, że ktoś przeżywa coś podobnego. Mnie też taka świadomość pomaga. Czasem też łatwiej dzielić się lękami z obcymi niż z najbliższymi, zwłaszcza kiedy ci są chorzy i starasz się ich zapewnić, że wszystko na pewno dobrze się ułoży. A poza tym lubię po prostu na Instagramie oglądać zdjęcia ludzi, którzy częściej niż kiedyś cieszą się drobiazgami, takimi jak kwitnące drzewa.

W twoich książkach jak dotąd od przyrody ważniejsze były miasta. To się zmieni?
Uwielbiam wieś, ale nie potrafię sobie wyobrazić przeprowadzki na odludzie. Wychowałam się w Londynie, dużą część życia spędziłam, spacerując po różnych miastach, obserwując w nich ludzi, ruchliwe ulice, skwery, odpoczywając w miejskich parkach. W takich sytuacjach wymyślałam książki. Ciekawi mnie w miastach nieustająca możliwość spotkań, zaplanowanych i przypadkowych, niekończące się sytuacje, w których możesz obserwować innych, a oni ciebie. Lubię zastanawiać się, jak wiele wynika ze zmiany charakteru dzielnic, zderzenia różnych grup społecznych. Być może dlatego jednym z głównych bohaterów „Nie mojego życia” uczyniłam Nowy Jork. Oczywiście powstało mnóstwo wspaniałych tekstów na podobne tematy, sama wiąż czytam eseje, artykuły, książki mojej ulubionej znawczyni urbanistyki – Jane Jacobs. Ciekawi mnie też w wielkich, pulsujących życiem zbiorowiskach, jak porównujemy się do innych, kopiujemy ich zachowania. W tym sensie za jeden z wzorów pisania uznaję Edith Wharton, głównie znaną jako autorkę „Wieku niewinności”, ale też twórczynię wielu innych powieści, opowiadań poświęconych różnicom klasowym.

Czy twój styl pisania zmienił się od czasu debiutu?
Moja pierwsza powieść była dosyć długa, wielowarstwowa. Dziś staram się tworzyć rzeczy mniej rozbudowane, prostsze. Podziwiam autorki, które potrafią pisać w ten sposób: Lydia Davis, nietłumaczona na polski, czy Sarah Moss, autorka „Między falami”. Bohaterów mojej najnowszej powieści „Asylum Road”, która w Anglii ukaże się w lutym 2021 roku, obdarzyłam dosyć zwięzłymi historiami. Moje eseje mają podobny styl do literackiego. Ale w kolejnej książce non-fiction chciałabym włączyć narrację trzecioosobową, jakiej dotąd unikałam, być bardziej łagodną dla moich bohaterów, bo dotąd obdarzałam ich hojnie własnymi lękami, a do tego dodawałam jeszcze inne.

O czym będą twoje nowe książki?
Jak to często zdarza się w literaturze – wydaje się, że ich tematy nawiązują do aktualnej sytuacji, choć pomysły na nie powstały dawno temu. Bohaterka mojej nowej powieści spędza mnóstwo czasu sama w domu, czuje się jak w pułapce. Nawiązuję do jej dzieciństwa, kiedy uciekała z Sarajewa podczas wojny w Bośni i Hercegowinie. Opowiadam o ludziach, których życie zostało stłamszone przez okrutne, niezależne od nich wielkie wydarzenie. Ale też o tym, jak ratują się przed szaleństwem albo paniką dzięki czarnemu humorowi, poczuciu wspólnoty. Oczywiście nie chciałabym porównywać bośniackiej wojny do aktualnej sytuacji, ale chodzi o psychologiczne mechanizmy związane z poczuciem niepewności, strachu.

A książka reporterska, nad którą niedawno zaczęłam pracować, będzie już naznaczona doświadczeniami ostatnich tygodni. Chociaż wymyśliłam ją przed pandemią. Zbiór tekstów dotyczących dróg, jakie wybieramy intuicyjnie, niezaplanowanych w sposób racjonalny, zorganizowany, bezpieczny. Szukam takich ścieżek istniejących realnie, na przykład tych na skróty w parkach, na zadbanych trawnikach. Ale interesują mnie też drogi jako metafory postępowania, wyborów. Muszę tylko teraz opracować nowy plan przeprowadzania wywiadów, nie mogę spotkać się z wieloma bohaterami, z którymi zamierzałam spędzić sporo czasu na rozmowach, nie mogę korzystać z bibliotek na znanych mi dotąd zasadach. Ale dzięki temu sama staję się bohaterką.

Co jest dla ciebie teraz, w kolejnym tygodniu pandemii, najtrudniejsze?
Niemożność wpisania planów w ramy czasowe. Bo przez lata nauczyłam się radzić sobie z niepokojem, dokładnie planując. Nie lubię nagłych zmian, a najważniejsze wydarzenia w tym roku – mój ślub, przeprowadzkę, początek pracy nad doktoratem – musiałam albo odwołać, albo zmienić ich daty. Jak wszyscy. Z równowagi wyprowadza mnie świadomość, że niewiele ode mnie zależy.

Pamiętam doskonale moment, kiedy zawiozłam rodzicom maseczki, a oni stali w progu swojego domu, dwa metry ode mnie. Nie mogłam ani do nich wejść, ani ich mocno przytulić. I rozpłakałam się, kiedy zamknęli za sobą drzwi. Ale są też plusy – czuję się mniej klaustrofobicznie w tej sytuacji zamknięcia w domu, gdy nie wybiegam myślami w daleką przyszłość. Może dzięki kwarantannie stanę się bardziej wyluzowana. A poza moimi emocjami – boję się o materialną stronę zmian po pandemii, nie tak bardzo o mnie samą, bo mogę pracować z domu, ale o podziały w społeczeństwie, głębokie nierówności.

Jak twoim zdaniem zmienią się relacje między ludźmi?

Przyzwyczajamy się do kontaktów online, więc może umocnimy między sobą dystans w rzeczywistości? Może pogłębią się też różnice klasowe, rasizm, podejrzenia względem siebie, które i tak istnieją. Bo chociaż powtarzamy sobie, że jesteśmy w tej sytuacji razem, każda klasa w inny sposób przeżywa przecież chorobę, stratę pracy, kryzys ekonomiczny. Chociaż mam nadzieję, że staniemy się bardziej wrażliwi społecznie, uwierzymy we wzajemne wsparcie, będziemy sprawdzać, czy wszystko w porządku u sąsiadów.

Sama przede wszystkim nie chciałabym wrócić do uznawania różnych własnych przywilejów za coś oczywistego. Tak jak nie chciałabym przestać zwracać uwagę na przyrodę, której przyglądam się teraz z bliska, odczuwam zachwyt jak po magicznych grzybach. I chcę wierzyć, że staniemy się bardziej odważni w wyrażaniu emocji. Być może przed nami kolejne lato miłości? Może będziemy chcieli całować nieznajomych na ulicach?