Nagi dorsz

14 minut czytania

/ Literatura

Nagi dorsz

Łukasz Najder

Nie udało się, pomimo licznych atutów intelektualnych i sprawnego pióra. Książka Wiesławca Deluxe jest trochę jak pokaz fajerwerków z bardzo małym budżetem podczas długiej letniej nocy

Jeszcze 4 minuty czytania

Memy. Tak, memy!”
prof. Leszek Balcerowicz

Fanpejdż Wiesławca Deluxe na Facebooku to projekt estetyczno-wywrotowy, który jawi się jako realizacja postulatów Williama S. Burroughsa z „Delikatnego mechanizmu” w praktyce ojczystej i codziennej:

Poskładaliśmy więc w jedną całość wszystkich pisarzy, którzy kiedykolwiek żyli, nagrania z radia, ścieżki dźwiękowe filmów, piosenki z szaf grających i z telewizji, wymieszaliśmy w betoniarce wszystkie słowa z całego świata i dodaliśmy przekaz od ruchu oporu. „Wzywamy bojowników wszelkich narodowości – przeciąć linie słów – zmienić języki – otworzyć przejścia – rozwibrować gości – pył słów – pył obrazów – Przewrót w Szarej Maszynowni”.
(przeł. M. Janiszewski)

Wiesławiec zatem wznieca przewrót w Maszynowni, Centrali, w której powstaje nasza rzeczywistość, ale dokonuje tego nie za pomocą aktu przemocy w rodzaju wdarcia się do TVN-u w primetimie i prokomunistycznych krzyków na wizji, lecz za pomocą gestu przejęcia. Będąc słabszy na polu medialnym, politycznym i wszelakim, ucieka się do taktyki partyzanta, metod terrorystów. Pasożytuje więc na dziele Marka Zuckerberga, by dotrzeć do szerszej populacji niż ta, która gromadzi się zazwyczaj wokół nadziubanych maczkiem proroctw i klątw przylepionych do ścianek wiat przystankowych, i robi memy, w których poddaje farsowo-bluźnierczej korekcie dominujące przekazy, symbole, wizualność późnego kapitalizmu.   

Przeciąć ciągi słów. Przeciąć ciągi dźwięków. Wymazać obrazy do kontroli umysłów. Zniszczyć maszynę nadzoru. Spalić księgi. Zabić kapłanów. Zabić! Zabić! Zabić!
(przeł. M. Janiszewski)

Wiesławiec Deluxe, „Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu”. Znak Literanova, 280 stron, w księgarniach od sierpnia 2022Wiesławiec Deluxe, „Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu”. Znak Literanova, 280 stron, w księgarniach od sierpnia 2022Idole globalnej popkultury, rodzimi parlamentarzyści, reprezentanci Episkopatu Polski, socjolodzy Szkoły Frankfurckiej, zakleszczeni w profesjonalnym uśmiechu wodzireje ulubionych teleturniejów, klony z reality show, przywódcy mocarstw, wypłosze zdybani przez sondę uliczną, Anubis, prezenterzy śniadaniówek, szpice miniaturowe – indeks postaci Wiesławca przypomina listę gości balu organizowanego przez Zygmunta Solorza i ambitnego doktoranta z IKP. Przede wszystkim jednak terenem, na którym Wiesławiec uprawia swoją guerillę, jest przestrzeń obrazów stockowych i zaludniających ją humanoidów. Sala konferencyjna, w której trwa akurat burza mózgów bądź prezentacja imponujących wyników ostatniego kwartału, przedszkole odmalowane w kojących pastelach, gabinet psychologa podczas najwyraźniej udanej sesji terapeutycznej, studio wiadomości telewizyjnych, luksusowy jednoosobowy pokój szpitalny, gdzie nie cierpi się, a tylko rozmyśla w pozycji leżącej o zdobyczach neoliberalizmu i przyszłości bitcoina – to właśnie tutaj Wiesławiec podkłada swoje bomby i aranżuje zamachy, czyli „przecina ciągi słów”, „wymazuje obrazy”, „otwiera przejścia”. Raz będzie to owad wstawiony na miejsce głowy jakiegoś elokwentnego, sytego CEO albo purpurata, innym razem komiksowa gwiazdka z zapisem odgłosu uderzeń, słowem „dorsz”, „śmierć” czy „doom”, jeszcze innym – doklejony pluszak albo scenka z filmu animowanego. Jako mroczny bonus, za który autor płacił już wielokrotnie na Facebooku banem, żarty z nekrofilii, zoofilii, pedofilii i zwykłe okrucieństwo.  

Ulubioną metodą Wiesławca pozostaje „towar niezgodny z opisem”, a więc zestawianie na zasadzie kontrastu i szoku wypowiedzi, podmiotów i kontekstu tychże. W efekcie Adorno rozpytuje o właściciela solarium, wokół Puffa Daddy’ego orbitują naziści, Justin Bieber najpewniej podnieca się na widok oskubanego koguta, emeryci deklamują wyimki z antropologicznych rozpraw, biskup próbuje odpowiedzieć na pytanie, „czy ontologia Deleuze’a i Guattariego jest politycznie niebezpieczna?”, bezdomny przyczyn swojego położenia szuka w zbyt częstym słuchaniu „wczesnego Modest Mouse”. Cut-upy Wiesławca obnażają naturę współczesnego świata – chaosu udającego ład, harmonii z łatwością popadającej w zgiełk, bełkotu symulującego komunikat i wiedzę, zdruzgotanej hierarchii. Dół wymieszał się z górą, święto z dniem powszednim. Trwamy w jednej niekończącej się chwili, w której równocześnie dzieją się tragedie i beki, inby i wojny konwencjonalne, dymisje w rządzie, dramy na Instagramie, korki przed Wrocławiem. Urabiają nas reklamy i algorytmy, ufamy fejkom, bo nie chcemy otworzyć się na dojmującą prawdę. Nie wierzymy w prawdę, gdyż wydaje się nierealna, wyprodukowana w odległej strefie czasowej. Każdy może dzisiaj powiedzieć wszystko i, co gorsza, mówi. Wiesławiec Deluxe to nie tylko późnokapitalistyczna „Kriegsfibel” i „Atlas obrazów Mnemosyne” doby rozkwitu korporacji i schyłku DJ Bobo, ale i profetyczna zapowiedź programu #Jedziemy Michała Rachonia, w którym, powiedzmy, Najman, Wujek Samo Zło, Marian Kowalski i komisarz Wrona debatują o paliwowo-militarnej sytuacji w Ukrainie na odcinku chersońskim tudzież gradacji veta w europarlamencie.   

Byung-Chul Han, „Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje”. Przeł. R. Pokrywka i M. Sutowski, Krytyka Polityczna, 264 strony, w księgarniach od sierpnia 2022Byung-Chul Han, „Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje”. Przeł. R. Pokrywka i M. Sutowski, Krytyka Polityczna, 264 strony, w księgarniach od sierpnia 2022Zbiorem, który swoimi memami opisuje Wiesławiec, jest społeczeństwo, by użyć kategorii Byung-Chul Hana, „zmęczenia” i „wypalenia”, ludzie, precyzyjniej – pracownicy, konsumenci, zalogowani, skrolujący – „zbyt martwi, aby żyć, i zbyt żywi, aby umrzeć”, uwięzieni pomiędzy nadaktywnością a zwałką. W książce, która właśnie ukazuje się w Polsce, „Społeczeństwie zmęczenia i innych esejach”, pośród wielu tez stawia Han i tę, że za sprawą utraty wiary w Boga, we wszelkie przejawy życia pozagrobowego, a nawet rzeczywistość jako taką, trapiony neurozami i lękami ponowoczesny człowiek wypełnia powstałą w ten sposób pustkę „nadpobudliwością, histerią pracy i produkcji”. Ponadto „każdy sam prowadzi swój obóz pracy”, w którym wyzyskuje siebie, pogania, obarcza winą, karze za nie dość efektowne osiągnięcia i pozycję społeczną.

Optymalizujemy się na śmierć, aby móc lepiej funkcjonować. Lepsze funkcjonowanie w zgubny spo­sób interpretowane jest jako ulepszanie siebie.
(Byung-Chul Han, „Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje”, przeł. R. Pokrywka, M. Sutowski)

Właśnie to kryje się za poetyką reklam i billboardów, wygładzającymi filtrami programów graficznych, autoheroicznymi narracjami z LinkedIn, coachingowo-motywacyjnymi koanami i stockową idyllą. Wiesławiec przewraca ten kolorowy parawanik – profanuje uniwersum, w którym omal każdy nie wiedzieć czemu jest zadowolony, zdrowy i ambitny, współtworzy co najmniej wyższą klasę średnią, ma cel i ogródek, dysponuje pełnym śnieżnobiałym uzębieniem, a staruszkowie nawet na łożu śmierci sprawiają wrażenie rumianych i wciąż jakoś zainteresowanych PKB.

Jednym z najczęściej powracających wątków memicznej twórczości Wiesławca jest rozmowa kwalifikacyjna przybierająca formę wyidealizowanej scenki-zdjęcia, na której uprzejmi rekruterzy odpytują kandydata bądź kandydatkę, tyle że z ich „ust” padają brutalnie szczere, obrazoburcze, wulgarne lub absurdalne deklaracje, kompletnie niewspółgrające z uśmiechami i pozą opanowanych profesjonalistów. Dopisując owe kwestie, Wiesławiec obnaża teatrzyk, bo ostatecznie przecież nie chodzi w nim o pokaz kompetencji i buberowskie spotkanie-z-Innym, ale pozyskanie dla firmy jak najtańszej i najsprawniejszej siły roboczej, świeżego zasobu ludzkiego, dwurękiego myślącego białka, z którego wytopi się nową porcję energii na chwałę kapitalizmu, zarządu i totemów pomniejszych.  

Takie wątki i szerzej – gorące pragnienie, by zakwestionować otaczającą nas rzeczywistość korporacyjno-konsumpcjonistyczną, nie powstają zazwyczaj z niczego, ale są następstwem traumatycznych perypetii, rozrachunku przeszłości, wyegzorcyzmowaniem z pamięci toksycznych współpracowników, podłych szefów, upokarzających sytuacji, godzin stresu i bezsenności. Najwyraźniej Wiesławiec uznał, że nie uda się pewnych doświadczeń i przygód skanalizować memami – ani też felietonami, które od jakiegoś czasu publikuje w Magazynie Going – więc sięgnął po „formę bardziej pojemną” i napisał książkę zatytułowaną „Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu”.

To idealny moment dla dzieł pokroju Wiesławca, bo okazuje się, że nic tak nie jątrzy i nie dzieli polskiego społeczeństwa – zwłaszcza tej jego części między 20 a 60 rokiem życia – jak kwestia pracy. Obojętne, czy chodzi o czterodniowy tydzień pracy, dochód gwarantowany, brak mieszkań dla młodych, politykę kredytową czy dziedzictwo PRL, dyskusja przeradza się w kilkutygodniową jatkę i obkładanie się obelgami, świadectwami niedoli i hartu, kiepską aforystyką. Celuje w tym na ogół elektorat liberalny wiedziony przez tłuste koty z mainstreamowych mediów i profesora Matczaka, tak zwana pierwsza fala kapitalizmu polskiego, pionierzy neolibu łupanego, dla których pracoholizm, bezpłatne staże, niskie wymagania, jakie powinny cechować kandydata na stanowisko, spontaniczne nadgodziny, szorstki szef to norma, by nie powiedzieć – kult.

„Każda praca hańbi” jest autobiograficzną opowieścią o życiu zawodowym Wiesławca, który jak wielu millenialsów przed nim i po nim z rynku pracy brał, co było, raczej meandrował, niż konsekwentnie budował karierę, jego CV to dzieło sił przypadku i zamętu – oraz potrzeb elementarnych – a nie logiki sukcesu. Czytamy zatem o sprzedaży markowych okularów słonecznych w galerii handlowej w Cork w Irlandii, objaśnianiu myśli socjologicznej na katolickiej uczelni, wykładaniu towaru w markecie, robocie w banku niemieckim, fabryce zakrętek, fabryce kartonu, statystowaniu na planie filmowym u Bromskiego, „generowaniu cyklicznych raportów w Excelu” jako najmita „giganta outsourcingowego”, orgiastycznych wieczorkach integracyjnych, jałowych, nużących rytuałach kultury korporacyjnej, „biedatayloryzmie”, biurokracji rodem z minionej epoki, zoomach, callach, Junior AML/KYC Analyst. Gdy rozpoczynał swój rajd po firmach i stanowiskach, był Wiesławiec poniekąd idealistą, który wierzył, że praca to nic innego jak „celowa i rozumna działalność człowieka, który w tym procesie przekształca otaczającą go rzeczywistość w celu realizacji swoich potrzeb”. Dekadę później stwierdzaj jednak bardzo cierpko:

Nic takiego w miejscach zatrudnienia, w których się znalazłem, nie zaobserwowałem.
Widziałem za to: władzę, taśmową powtarzalność za­dań, bezsens wąskiej specjalizacji, represje, eksploatację i przede wszystkim różne formy rozkwitającego kretynizmu, pełniącego funkcję ideologicznej paczki, mającej dostarczać z zewnątrz znaczenie dla pozbawionych znaczenia czynno­ści.

Można by powtórzyć za Klasykiem: „źle, źle zawsze i wszędzie / ta nić czarna się przędzie”.

„Każda praca hańbi” to rzecz zakrojona szeroko i ambitnie, w której autor chciał połączyć żywioł autobiografizmu z wyrafinowanym antykapitalizmem socjologiczno-filozoficznym oraz technikami narracji podpatrzonymi u Davida Fostera Wallace’a i George’a Saundersa. Mówiąc o sobie, mówiłby zarazem o labiryntach, wesołych miasteczkach i kazamatach systemu, mówiąc o systemie, mówiłby o sobie i swoim pokoleniu, generacji zmielonej przez wyzysk i nerwice. Pomimo licznych atutów intelektualnych i sprawnego pióra nie udało się. Mój wewnętrzny Dariusz Szpakowski po skończonej lekturze co i rusz pytał „czego zabrakło?”.

Uderza, zwłaszcza że Wiesławiec w swojej książce nie jest Wiesławcem. O ile Wiesławiec memiarz jest krawędziowcem, ryzykantem, prowokatorem i szalonym didżejem miksującym kawałki tak, że brzuch podchodzi do gardła, to Wiesławiec literat rozumie opowieść jako beznamiętną, skrupulatną relację. Owszem, trafiają się błyski w rodzaju „Był to jeden z tych niesamowitych i rzadkich dni, które lśnią” czy „Status na rynku pracy: peon”, ale czytelnik próżno czeka na seryjne powtórki, scenę godną „Bladego króla”, błyskotliwą, oryginalną konstatację sygnowaną przez Marka Fishera, zjadliwy eseistyczny przelot powyżej coraz bardziej oklepanych rozpoznań Graebera i frankfurciaków. „Każda praca hańbi” jest trochę jak pokaz fajerwerków z bardzo małym budżetem podczas długiej letniej nocy.

Problemem tych blisko trzystu stron jest też zbędna drobiazgowość. Często mamy bowiem do czynienia wcale nie z intencjonalną próbą oddania absurdu i horroru procedur korporacyjnych za pomocą przytaczania tychże in extenso, ale spiętrzaniem najbanalniejszych czynności, jakie wykonał bohater, jego dość poczciwych dylematów i mąk. Te niekiedy wywołują niezamierzony efekt komiczny. Unikam licytowania się na cierpienia zadane przez kapitalizm i Miltona Friedmana, ale jako osoba, która po studiach blisko rok przepracowała na stacji benzynowej w trybie: dwunastogodzinna zmiana od 8 do 20 lub od 20 do 8 z kwadransem przerwy, na stojaka i zestawem obowiązków od setek operacji kasowych, przez tankowanie gazu, po totolotka i wytwarzanie frymuśnych latte dla wrażliwych karków i przedstawicieli regionalnych, mogę się tylko uśmiechnąć, czytając o infernie, jakim było dla Wiesławca całe pięć dni na stanowisku sprzedawcy w galerii handlowej, gdzie został wystawiony, bez krzesła, na ekspozycję hałasu i suchego powietrza.

Nie jest moim zamiarem znęcanie się nad debiutantem, zwłaszcza że być może „Każda praca hańbi” to jednorazowa przygoda Wiesławca z literaturą. Na pewno jednak w przyszłości z większym entuzjazmem zareaguję na informację, że wydaje album z premierowymi transgresyjnymi memami w Bęc Zmianie, Karakterze bądź Ha!artcie niż kolejną książkę.

Tak czy siak dalej będziemy funkcjonowali w świecie z Wiesławca Deluxe, w trójfazowym bycie, rozród–przemiał–ubój, urozmaiconym takimi hobby jak „zatrucie obrazem”, przemoc, myśli o spóźniającym się zbawieniu. Bo ostatecznie na jakie inne zbawienie powinniśmy liczyć?

Labrador Racuch nie przeżyje zamieszek. Ale ty też nie przeżyjesz.