PRZEGRYW: Przegraj jak najlepiej
Peter Pham CC BY 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

PRZEGRYW: Przegraj jak najlepiej

Łukasz Najder

Czy przegryw nie może być stylem życia – metodą nie tyle walki z Lewiatanem, co zniknięcia z jego radarów i logów? Wnoszę o uznanie za zaletę własnej nieważkości

Jeszcze 5 minut czytania

Byłem przyzwyczajony do tego, że nie traktowano nas, kasjerów i kasjerek na całodobowej stacji benzynowej, z przesadnym respektem. I nie mam na myśli teatralnych dąsów, za pomocą których niepocieszeni klienci manifestują w bistrach i butikach swoją dezaprobatę, czy też wieloznacznych, ezoterycznych sygnałów konsumenckich wymierzonych w pracowników infolinii – ale małą orgię pogardy i opresji. Przypuszczam, że po prostu nie widziano w nas ludzi. Staliśmy się elementami określonej narracji usługowo-informacyjno-sprzedażowej, którą zaprogramowano, by funkcjonowała na okrągło i przynosiła dochód, a nie promowała społeczeństwo miłości. Dla kogo człekokształtny automat z rozżarzonymi oczami i syntezatorem mowy zainstalowanym w precyzyjnie okrągłej głowie – podobny do tych, jakie służą nam w lunaparkach i nowoczesnych muzeach – jest partnerem do rozmowy, buberowskim „ty”, bliźnim? Piszę tu o Polsce w pierwszych latach nowego milenium.  

Z czasem więc oswoiliśmy się z głośnym komentowaniem naszego wyglądu, sprawności, pozycji na piramidzie kariery. Czubkiem buta pokazywano, gdzie znajduje się wlew gazu. Defekowano obok klozetu. Porównywano do zwierząt. O 4 nad ranem żądano frymuśnych napojów kawowych, hot-dogów francuskich, najświeższej prasy, bezpośredniej rozmowy z prezesem koncernu. Zwracano się do nas po imieniu i to nie tylko dlatego, że mieliśmy te nasze imiona wypisane na plakietkach wczepionych do firmowych bluz. Nawet kiedy lokalny gangster o ksywie Panjulek dla zabawy podjechał swoim mercem tak blisko drzwi wejściowych, że te się rozsunęły, nie poczułem właściwie nic. Ani wtedy, gdy zniecierpliwiony kierowca ochlapał mi twarz i ręce brudną wodą do mycia szyb, bo jego zdaniem nazbyt opieszale wymieniałem ją na czystą. Zdegustowane pańcie, pijane dresy, odurzeni kasą i omnipotencją mikroprzedsiębiorcy zwalniali nas parę razy w tygodniu. Norma, bywa.

Ale wystarczyło spotkanie z dawnym przyjacielem z liceum, który w pewien dżdżysty wtorek objawił się niespodziewanie po drugiej stronie kontuaru i spojrzał na mnie  z n a c z ą c o – ów efekt osiągnął dzięki wymieszaniu w równych proporcjach zdziwienia, litości i wstrętu – żebym wreszcie zobaczył siebie takim, jakim naprawdę jestem.

Przepocony granatowy uniform – monotonię kolorystyczną łamałem jaskrawozieloną kamizelką ochronną – intensywne, niezdrowe rumieńce, dyskusyjna fryzura, zauważalna nadpobudliwość ruchowo-wzrokowa i wytresowana przez kierowników i regionalnych czołobitność, dzięki której przypominałem typowego subiekta z XIX-wiecznej powieści realistycznej, gnącego się w pałąk z lekka obślizgłego typa o fałszywym uśmiechu. Najprawdopodobniej jechało mi z ust. Pracowałem na dwunastogodzinnych zmianach – zwykle od 20 do 8. Po trzech nockach z rzędu zaliczałem transoceaniczny jet lag. Zarabiałem najniższą krajową, a i tak, po roku z pustym kontem, dziękowałem neoliberalnym, wolnorynkowym niebiosom, że co miesiąc zsyłają ten przelew. Nie miałem życia intelektualnego, erotycznego ani wewnętrznego – nie licząc smutku. Wyglądałem jak przegryw, czułem się jak przegryw i jako przegrywa mnie postrzegano. Nadal mieszkałem u mamy.

Bycie przegrywem nie jest okresowym niefartem, kiepskim cv, miłosną stratą czy egzystencjalną glątwą w niedzielne przedpołudnie, gdy meble tracą smak, a jedzenie – kontury. Zazwyczaj to suma tego wszystkiego plus bonus w rodzaju pigułkoodpornej fobii bądź dołujących fantazji. Przypomnij sobie najgorszy dzień, jaki przeżyłeś w Polsce. Ten dzień trwa latami – oto co znaczy być przegrywem. Stan, z którego wychodzi się z mozołem. Albo i nie wychodzi, bo często bywa tak, że drogi ewakuacyjne okazują się korytarzami nieskończonego labiryntu, uliczkami cyberpunkowego molocha, ogromnego jebaniutkiego San Przegrywo, po którym można błąkać się bez końca, w zwątpieniu i deszczu.

Przegryw to nie kwestia wieku. Są tacy, którym przytrafił się wcześnie. Znacie ich, bo każdy z nas miał swojego. Klasowe popychadła, szkolne worki treningowe, mruki z ostatniej ławki, boiskowe ofermy, podpieracze ścian na imprezach, dziewczyny o „ciele psa i twarzy świni”, goście nieatrakcyjni, absolutne 0/10, i tacy, których nazwiska robią za synonim dziwaka-odludka o niejednoznacznym zapachu i sadystycznej zapewne wyobraźni. Ci wszyscy – i te wszystkie – nie dość elokwentni, okrutni, modni, bystrzy, normalni, by razem z nami bawić się i kochać, ci – i te – od których stroniliśmy w liceum i na studiach, którym telepatycznie słaliśmy jedyną słuszną w tej sytuacji radę, „umrzyj, proszę”.

Ale spotykamy ich również w dorosłości. Przeżyli, przegrywają dalej. Nieuleczalni pantoflarze, biurowe dziwolągi, singielki nie z wyboru, a przeznaczenia – o samotności zdecydował kształt nosa, rozmiar piersi, nie dość rozrywkowy charakter – czterdziestoletni ludzie na posadach dla nastolatków, rozwodnicy w spirali randkowej, trwale bezrobotni, uzależnieni od automatów, nasi starsi koledzy z pracy, których nie szanujemy, bo od dekady nie dostali nowego komputera, piwniczaki wydane na pastwę solipsyzmu i tez Miltona Friedmana, zdziadziali wujkowie obsługujący gwiazdki, urodziny i niezapowiedziane wizyty zwietrzałym mydełkiem, książką z amatorskim ekslibrisem.

Jedni są przegrywami od urodzenia, inni muszą trochę poczekać na ten szczególny dar. Też byłem przekonany, że nigdy czegoś podobnego nie doświadczę. Ba – nie rozważałem nawet takiej opcji. W swoich ostrożnych symulacjach przyszłości może nie odnotowywałem hollywodzkiej rezydencji, a w niej turkusowego basenu, nad którym próżnuje Miss Kolumbii, ale i nie zaplanowałem tam odśnieżania stacji benzynowej o mroźnym łódzkim świcie. Po zrobieniu dyplomu miałem wieść poczciwy żywot filologa – nauczać bądź pisać – tymczasem jednak wszedłem mocniej w aktorstwo. Albo to ono we mnie weszło. Bo ani się obejrzałem, a grałem już główną rolę w niskobudżetowym tasiemcu „Przystanek Przegryw”.

MuchaKajetan Obarski dla Dwutygodnika (2018)

Żadne to pocieszenie, że nie tylko ja doznałem szoku termicznego, gdy opuściłem szklarniowe ciepełko uniwersytetu i znalazłem się w chłostanej wiatrem i lodowatym deszczem Krainie Samodzielności. Moi bracia i siostry w Gombrowiczu, jerach i dziele otwartym – pospołu z koleżeństwem z socjologii, kulturoznawstwa, filozofii i specyficznych kierunków politechniki – dzielili ten sam los. Siedzieli na słuchawkach, drżeli w dyspozytorniach, w multipleksach sprzedawali bilety i popcorn, zakładali firemki, które gasły w rok, krążyli po kraju jako przedstawiciele handlowi na procencie tak niskim, że krążyli właściwie bez przerwy, myśleli o wyjeździe, zasuwali na czarno, siedzieli w domu i bili rekordy w StarCrafta.

Lecz nie żywiliśmy do nikogo urazy. A przynajmniej – nie powinniśmy. Ideolodzy nowego porządku i media, ich mażoretki, zgodnie stwierdzili, że to nasza wina – nie dość aktywnych i pracowitych, zbyt roszczeniowych. Byliśmy wszak dziećmi homo sovieticusów, pasywnych ambicjonalnie i zachłannych konsumpcyjnie mutantów wyhodowanych w laboratoriach realnego socjalizmu, których należało czym prędzej wywieźć do stacji utylizacji reliktów. My – ich potomstwo, osobliwa krzyżówka pokolenia lugoli i generacji hubba bubba – mieliśmy z godnością przyjmować takie wyroki turbokapitalistycznej opatrzności jak dwudziestoprocentowe bezrobocie, januszyzm, groszowe pensje, ścieżka rozwoju zawodowego prowadząca na skraj otchłani.

Lata mijały, a w Polsce działo się tylko lepiej. Budowano imponujące bazyliki i stadiony, zorganizowano Euro, koncert Madonny, lotnisko międzynarodowe w co drugim województwie, politycy z dumą prezentowali wykresy, na których te fajne słupki rosły, niefajne zaś topniały. Nasza ojczyzna była wyspą-skałą pośród szkwałów i burz światowego kryzysu finansowego. Pomimo tego, przedstawiciele i przedstawicielki kolejnych pokoleń, zarówno tych realnych, jak i urodzonych w newsroomach – Iksów, pokolenia 1200 brutto, Generacji Nic, R jak Recesja, dzieci-sieci, milenialsów, Zetów – nie pląsali w radości i podzięce na zrewitalizowanych rynkach miast-tygrysów, nie składali hymnów na cześć ulubionych premierów i ministrów pracy i polityki społecznej. Wręcz przeciwnie. Wielu z nich przenicowywała niepewność co do jutra, niektórym zaś nie do końca odpowiadał model kariery „od dziekanatu do prekariatu” (istniał też wariant „do korporariatu”/„zmywariatu”), inni bali się sześciocyfrowego kredytu na ćwierć wieku, jeszcze inni dnia, kiedy sami odegrają farmakologiczną scenę z „Matrixa” i jakiś pomniejszy Morfeusz – doradca zawodowy w urzędzie pracy, mrukliwy boss, zbilansowany genderowo team rekruterów – każe im wybierać między brakiem pracy a gównopracą. Wspólne lęki, te same klęski, jedna pula rozczarowań, marzeń i doświadczeń – plus memy i gniewna muzyka jako lepiszcze – tak rodzą się przegrywowe pokolenia.

Problem bezrobocia, który stał się obecnie osią wszelkich niepokojów społecznych, w zestawieniu ze społeczno-ekonomicznym boomem wczesnych lat 90. jawi się jako dodatkowy, jeżeli nie główny katalizator ogólnego rozprzężenia charakteryzującego pokolenie dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków. Jeżeli bowiem sytuacja rynku pracy przypomina w istocie rzeczywistość postnuklearną, to niejako na mocy najpierwotniejszych praw „dżungli” oczywiste jest, że każdy z trudem zdobyty etat będzie broniony z ponoszeniem coraz to większych poświęceń, również w dziedzinie, którą nazwijmy po staroświecku „duchową”. Dzisiejszy trzydziestokilkulatek będzie robił wszystko, żeby utrzymać zdobytą na początku lat 90. posadę, ponieważ wie, że strata etatu może się wiązać z ostatecznym wykluczeniem z rynku pracy, a na jego miejsce czeka już tabun zgłodniałych sukcesu młodych ludzi. Tworzy się niezdrowa sytuacja niewypowiedzianego szantażu, gdzie pracownik do tego stopnia jest uzależniony od swojego etatu, że będzie go bronił za wszelką niemal cenę.

– pisał w roku 2002 w manifeście „Generacja Nic” Kuba Wandachowicz.

O tym, jakie były lata 90. i 00. decydowała perspektywa. Ci, którym się udało – i gorliwie aspirujący – z dumą spoglądali na dynamicznie rozwijającą się, piękniejącą z roku na rok Polskę. Fakt, tu i tam może nieco zapuszczoną, obitą, gorączkującą problemami społecznymi, ale na szczęście wszystko to przejściowe, zniknie. Pozostali natomiast rozglądali się po oceanie biedy, wyzysku i beznadziei, pośród którego połyskiwały nieliczne Dubaje. Ich alter ego były miasta-przegrywy. 

Urodzić się tam, to znaczy przegrać już w łonie matki. Stolice no future, dodatkowe poziomy Fallouta, miejsca, gdzie dół i frustracja są naturalną kondycją dnia. Żyją w nich chytre baby i szafarze pavulonu, dzieciobójczynie, które swoje maleńkie ofiary składują w beczkach po kapuście albo wynoszą do ruin, pijane ciężarne z bejsbolami w garściach biegają po ulicach, pijani motorniczy rozjeżdżają przechodniów, pijane karki sieją terror, umiłowanie futbolu i niechlujną polszczyznę. To jedna wielka strefa CHWDP, sklepów „alkohol 24h”, lombardów i mrocznych, zaniedbanych kamienic rodem z nienapisanej polskiej powieści gotyckiej o mrocznych, zaniedbanych kamienicach.

tatoKajetan Obarski dla Dwutygodnika (2018)

Radom, Zgierz, Sosnowiec, Wałbrzych, Łódź. Co je łączy? No, ruszmy głową... Tak, są to miasta, które nieprzeciętnie ucierpiały podczas transformacji gospodarczo-ustrojowej roku '89 i nader długo borykały się z jej zgubnym dziedzictwem – wysokim bezrobociem, ubóstwem, przestępczością, wyludnianiem, upadkiem zakładów pracy, niszczejącą infrastrukturą etc. Jakby i tego było mało, stały się obiektem niewybrednych, protekcjonalnych żartów, synonimami obciachu, epitetem, powodem do wstydu dla swoich mieszkańców. Nabijano się z nich, tak jak bogatsi i bystrzejsi nabijają się z klasowego przegrywa – dla przyjemności upokarzania, by nasterydować ego. Nawet ci, którzy pochodzili z wcale nie zamożniejszych polis, uczestniczyli w rechocie i nagonce, bo dzięki temu przez chwilę nie czuli się gorsi, do gorszych nie byli zaliczani. I choć w tych niegdysiejszych Gotham przekwitły już całe plantacje klombów kulistych, wytyczono fotogeniczne woonerfy, zbudowano pałace sztuk, centra festiwali i liczne osiedla Krasny Modrzew „TO TU!” Lagoon Prestige, a długość ścieżek rowerowych porównywalna jest z odległością z Ziemi do galaktyki UDFy-38135539 – i z powrotem – to i tak wystarczy zajrzeć na Facebook, by przekonać się, że zabawa trwa nadal, funpage i wydarzenia takie jak „W Łódzkiem zawsze największy patol”, „Beka ze Zgierza”, „Polska Radomiem Europy”, „Beka z Sosnowca” czy „Nie będę żartował ze Zgierza w 2018 roku” dostarczają nadal paliwa dla starej dobrej pogardy z miasta-przegrywa.   

Ale czy te następujące po sobie z konsekwencją telewizyjnych reklam generacje przegrywów – a także osoby pojedyncze, prywatne, będące przegrywami – które zamieszkiwały miasta i miasteczka-przegrywy, mogły wzrosnąć i funkcjonować gdzieś indziej niż w kraju-przegrywie?

Uściślijmy... Polska nie tyle jest przegrywem, co bywa na arenie międzynarodowej traktowana jak przegryw i często sama – oczami swoich pisarzy, rozgoryczonych kibiców, zdegustowanych celebów, natchnionych patriotów – właśnie tak siebie postrzega.  

Starczy przecież wspomnieć te wszystkie nieudane powstania, kiepskie olimpiady, drenaże mózgów, mundiale zdławione jeszcze w grupie, zwycięskie kapitulacje twierdz, honorowe porażki, szlachetne czwarte lokaty, eliminacje/konkursy/wojny może i katastrofalne, ale za to pełne wspaniałych szarż. Nasza ojczyzna od zawsze strofowana i pstrykana w ucho przez nadzianych i potężnych, regularna ofiara sąsiadów, paproszek w oku świata. Polska jest niczym ten chłopczyk, trochę niezguła, korpulentny i z leniwą prawą nóżką, który nie chce pogodzić się z faktem, że w reprezentacji szkoły może być co najwyżej trzecim bramkarzem albo głównym biegającym po piłki. Ani paker, ani prymus – szlachetny przegryw z pretensjami.  

Bo kiedy otworzysz się na przegrywa, ujrzysz go wszędzie. Mało tego – zrozumiesz, że tak zwane życie to właściwie tylko dwa kierunki: wyjść z przegrywu albo nigdy się w nim nie znaleźć.

Co oczywiste, przestać być przegrywem nie jest łatwo. Łatwo zmienia się nazwisko bądź obyczaje żywieniowe. Jeśli nie wydarzy się cud, przez który rozumiem solidny, niespodziewany spadek, ożenek z kimś z rodu Kulczyków, dochodową eurekę, to wymknięcie się z tej wielopoziomowej pułapki zajmuje naprawdę sporo czasu. Na przykład mnie udało się dopiero po ośmiu latach. I była to po prostu żmudna, dłużąca się droga od fatalnej pracy do ciut lepszej, od ciut lepszej do ciut ciut lepszej – z obowiązkowymi przystankami w PUP-ie – od pisania za darmo do tekstów za minimalną stawkę, od bycia nonejmem do bycia kimś, kogo warto komuś polecić. Splot pewnego rodzaju wytrwałości, będącej pochodną nie hartu i odwagi, ale desperacji, szczęścia i ludzkiej życzliwości. Dobrze zrobiłem, że nie czekałem, aż przypływ uniesie i moją łódeczkę.

pingKajetan Obarski dla Dwutygodnika (2018)

Lecz warto też zadać sobie pytanie, czy przegryw nie może być stylem życia, sposobem na życie – metodą nie tyle walki z Lewiatanem, co zniknięcia z jego radarów i logów? Nie namawiam tu nikogo do celebracji minimum socjalnego czy też uznania bezrobocia za coś na kształt łaski, która prowadzi do bardziej świadomego i pełnego istnienia, bez dylematów konsumenckich, podróży zbiorkomem, biurowych Borgiów. Wnoszę o uznanie za cechę – jeśli nie wręcz zaletę! – własnej nieważkości. Skromnej, banalnej egzystencji, z rzadka rozświetlanej łunami ekscesów i niekontrolowanych zakupów, ograniczania się w przyjemności, detoksykacji patologicznych ambicji, które zaszczepił nam kapitalizm i bliscy. Przegryw Pride minus fajerwerki i parady.

Oto cztery modele podstawowe świadomego i dumnego przegrywa:

tragiczny – trwanie z godnością na podrzędnym stanowisku w instytucji-molochu, nieupominanie się o podwyżki, brak zdań odrębnych, zerowa kreatywność, nadwyżka milczenia, trywialne, powtarzalne czynności dzień za dniem i rok za rokiem – to samo biurko, ten sam pokój, ulubiony kaktus na parapecie, któremu w sekrecie nadałeś/aś ludzkie imię, twoje obowiązki równie dobrze mógłby wykonywać stażysta lub komputer sprzed ośmiu lat, ale na szczęście honorowana jest tutaj konwencja genewska, weekendy na działce lub u prostolinijnych znajomych, hobby – kurioza wydawnicze z epoki późnego Gomułki, rock progresywny (nieironicznie), Weltschmerz;

eko – dobrowolne opuszczenie miasta i życie w głuszy, preferowane rejony – Beskid Niski, głębokie Lubuskie, Suwalszczyzna, silny nacisk na samowystarczalność żywieniowo-higieniczną, symbioza z porami roku i zwierzętami, radosne pogaństwo (minus ofiary z ssaków), wreszcie jest czas na pisanie książki o tym, że żyjesz w głuszy i cenisz sobie anonimowość, kiedy się nie krzątasz, obserwujesz amory pająków, niebo, siebie, zimą się nie golisz, latem uprawiasz nudyzm (opcjonalnie);

dude – nikt nie wie, z czego się utrzymujesz – ty również tego nie wiesz, masz widną kawalerkę po bezdzietnym wuju i paru kumpli, regularnie chodzicie na rzutki do pubu, karaoke, obstawiacie ekstraklasę u buka, tniecie w planszówy, nosisz się dość niechlujnie i eklektycznie, w Warszawie nazywane jest to stylem, ostentacyjnie używasz nokii 3310 (kultowy granat), sypiasz do południa, wciąż czytasz „Tęczę grawitacji”, którą zacząłeś, kiedy Brad i Angelina byli razem, palisz, kochasz wszystkich, bo chcesz, żeby dali ci spokój (w wariancie dudeina zamiast hazardu występuje koło garncarskie, zamiast Pynchona – Virginia Woolf);

lenistwo – „«Lenistwo głębokie» jest sztuką oporu. Oporu przed zewnętrznymi dyrektywami codzienności, jak i uwe­wnętrznionymi zasadami funkcjonowania w świecie i dla świata. Jest drogą ku kosmicznej (przesyconej fatalizmem i determinizmem świata materialnego, z jego pędem do atrofii, rozkładu, gnicia, zapomnie­nia) emancypacji. Czy nie wkradł się tu paradoks? Nie! Oto bezczynność rozumiana jako ustawiczna dyspozycja do nicnierobienia stawia nas nie tyle w opozycji do rzeczywistości, co raczej sytuuje nas poza. Znosi wszystko! Nicuje wewnętrzne opory, uchyla pytania o sens, celowość, przyczynę i skutek. Rozsadza dualizm wnętrza-zewnętrza. Dzięki uto­nięciu w głębinach Lenistwa odkryć możemy swoją przygodność, zbyteczność, pustkę, nieistotność. [...]«Lenistwo głębokie» jest celebracją tlącego się w nas sentymentu roślinnego, potrzeby niewzruszonej we­getacji. Sądzę, że pustka kryje w sobie potencjalną radość, może powodować błogą apatię, rozmycie, brak odczuwania, anestezję mentalną, melancholię pełną ironicznego pobłażania, nostalgię – rozumianą jako pogodną tęsknotę za nigdy niezdefiniowanym szczęściem lub szczęściem dawno minionym” (M. Wiśniewski „W stronę «głębokiego Lenistwa». Przyczynek do Manifestu Uwznioślonego Próżniactwa”).

Wybierz mądrze, przegraj jak najlepiej.