Bomby atomowe
小豪豪 Wu / CC BY-NC-ND 2.0

20 minut czytania

/ Literatura

Bomby atomowe

Rozmowa z Justyną Czechowską

„Przejdź do historii” Linn Hansén to tom, który wypruwa flaki z ładnie poukładanego podręcznika do historii i układa je zupełnie inaczej. A raczej zgniata historię w kulkę i rzuca nam ją między oczy – mówi autorka polskiego przekładu

Jeszcze 5 minut czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Czym jest historia? – to pytanie powtarza się wielokrotnie w tomie „Przejdź do historii” Linn Hansén. Odpowiedź za każdym razem jest inna. 
JUSTYNA CZECHOWSKA
: Ta książka pokazuje to, co myśmy sobie uświadomili dość późno. Że historia to nie tylko wielkie bitwy i wielcy panowie, że historia nie jest narracją snutą przez zwycięzców czy nawet zwyciężonych. To jest też historia tych, którzy w tej bitwie po prostu nie brali udziału. Dla mnie najciekawsze w historii są właśnie opowieści wykluczonych: najpierw kobiet, potem czarnych, robotników, chłopów, dzieci, zwierząt. 

Ale historia to także po prostu jakakolwiek opowieść, więc nie musi dotyczyć przeszłości, może dotyczyć również dnia jutrzejszego. Zarówno po polsku, jak i po szwedzku słowo „historia/historien” ma to podwójne znaczenie, czego nie ma już choćby w angielskim, w którym „history” i „story” to odrębne wyrazy. Ponadto historia to także przedmiot w szkole. Dlatego tak się cieszę z tytułu tomu „Przejdź do historii”, a długo nad nim myślałam. Szwedzki tytuł jest wieloznaczny. Może znaczyć, że stajesz się kimś ważnym, więc umieszczają cię w podręczniku. Ale jest też najzwyklejszym poleceniem, które nauczycielka wydaje klasie: dobrze, zostawmy biologię i przejdźmy do historii.

Może również znaczyć: opowiedz historię.
Bo w zależności od tego, kto, gdzie i kiedy opowiada, narracja o danej rzeczy będzie inna. Weźmy choćby tę naszą rozmowę. Wiem, że będziesz to teraz spisywała, cięła, redagowała, ja będę ją autoryzować. Zupełnie inaczej opowieść o tym tomie poezji zabrzmiałaby na żywo w radio. Opowieść to najdoskonalsze narzędzie, jakie człowiek posiadł. Owszem, bywa też bardzo niebezpieczne. Więc może nie najdoskonalsze, ale jakie potężne.

Dla nas historia to jednak, niestety, głównie odpowiedzi na pytania, które są refrenem tomu: „Jak car Mikołaj uzasadniał wojnę przeciwko Imperium Osmańskiemu”, „Opisz teorię Thomasa Roberta Malthusa”, „Kiedy Abisynia stała się Etiopią”, „Kto był pierwszym cesarzem Songhaju?”, „Skąd wywodzi się język tuareski?” itd. 
Miałam wielkie szczęście, bo część edukacji odbywałam w szwedzkiej szkole. W polskiej podstawówce kuło się daty, w Szwecji uczyliśmy się przyczyn i skutków, umieszczania wydarzeń i problemów w szerszym kontekście. Gdy mówiliśmy np. o XVII wieku w Europie, nauczyciel dawał nam listę ważnych postaci z tego stulecia, każdy z nas wybierał sobie jedną, a potem przez dwa tygodnie nad nią pracował – trzeba było omówić nie tylko daną osobę, ale opowiedzieć świat, w którym żyła, pokazać jej relacje z innymi ważnymi postaciami epoki.

I te refreny, według mnie, mają obnażać własną absurdalność, szczególnie dziś, kiedy wszystko możemy sobie sprawdzić w telefonie przy pomocy kciuka. Ale są też bardzo przemyślane, to nie tylko zlepek pytań egzaminacyjnych. Ostatnie zdanie tej książki brzmi: „Wyjaśnij znaczenie ziemniaka”. Znaczenie ziemniaka jest według mnie najwyższej wagi – o wiele ważniejsze niż „zrelacjonowanie podbojów Aleksandra Wielkiego”. 

Może fakty przysłaniają nam związki przyczynowo-skutkowe. Historia niczego nas nie nauczyła. 
W tej książce jest takie przerażające zdanie: „Można mieć pożytek ze znajomości historii która cały czas się powtarza jakby była lubiana”. Nie od dziś wiadomo, że historia się powtarza, krąży, a nie ciągnie się jak linia prosta w jakąś nieokreśloną nieskończoność. Widać to choćby w świetle dzisiejszej polityki, tego, co się dzieje w głowach ludzi i na ulicach... Dlatego czuję wielką odpowiedzialność za to, że ten tom ukazuje się w Polsce właśnie teraz. Poza tym uważam, że historia umieszcza nas w jakimś stosunku do innego. Niekoniecznie tego, który był przed nami, ale tego, który jest obok nas i ma inną przeszłość.


Kiedy ten tom Linn Hansén
 ukazał się w Szwecji?
W 2013 roku przez szwedzkie media, głównie pisane, przewinęła się debata na temat dzisiejszej roli szwedzkiego poety. Właśnie ukazał się tom „Wiersze” 17-letniego duńskiego poety syryjskiego pochodzenia Yahya Hassana (polskie tłumaczenie autorstwa Bogusławy Sochańskiej ukazało się w roku 2016), który głośnym echem odbił się w całej Skandynawii. W samej Danii książka sprzedała się w ponad 100 tysiącach egzemplarzy! Szwedzi oczywiście pozazdrościli Duńczykom i przez kilka miesięcy dyskutowano o potrzebie młodego poetyckiego głosu. Na fali tej debaty ukazał się tom „Przejdź do historii” Linn Hansén, która dotychczas była znana przede wszystkim jako redaktorka świetnego filozoficzno-literackiego czasopisma „Glänta” oraz organizatorka Festiwalu Literatury Queer w Göteborgu. Ale wtedy ten tomik mi umknął.

Justyna Czechowska

Ur. 1979. Tłumaczka literatury szwedzkiej, literaturoznawczyni, koordynatorka projektów literackich, autorka kilku wywiadów i antologii. Jest współzałożycielką Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Od roku 2015 współtworzy Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu”. Przekłada, co jej się podoba, między innymi prozę Tove Jansson, Idy Linde i Agnety Pleijel oraz współczesne szwedzkie poetki.

To jak na niego trafiłaś?
Zeszłego lata, na początku lipca, jak co roku, pojechałam do mamy do Szwecji. I tam w gazecie codziennej, która przez dziurkę w drzwiach wpada codziennie praktycznie do każdego Szweda – prenumerata tej porannej gazety jest standardem – pewnego dnia znalazłam listę dwudziestu najważniejszych młodych poetów i poetek szwedzkich. Tomiki były omówione, przedstawiono ich sylwetki. Wyobrażasz sobie coś takiego w polskiej prasie codziennej? 

Niestety nie.
Niektóre z tych nazwisk znałam bardzo dobrze, inne były dla mnie odkryciem. Spisałam je sobie i poszłam do biblioteki. Tomik Linn Hansén przeczytałam kilka tygodni później, podczas rezydencji w Visby na Gotlandii. Przebywał tam również dziennikarz z Turcji z żoną, obydwoje pod sześćdziesiątkę. Ten świetnie wykształcony we Francji, bardzo progresywny dziennikarz musiał opuścić Turcję, bo znalazł się na krótkiej liście intelektualistów, których Erdogan chce wsadzić do więzienia. W Szwecji przyznano mu status „pisarza w wolnym mieście”. W Turcji w lipcu i sierpniu 2016 roku dużo się działo i przy wspólnym kuchennym stole rozmawialiśmy codziennie głównie o stambulskich wydarzeniach. Któregoś wieczora dziennikarz z żoną zrobili specjalnie dla wszystkich rezydentów, tłumaczy i pisarzy, długą prelekcję na temat Turcji, połączoną z tradycyjną turecką kolacją. I ja właśnie wtedy, w Visby, czytałam „Przejdź do historii” Linn Hansén – tom, który wypruwa flaki z ładnie poukładanego podręcznika do historii i układa je zupełnie inaczej. A raczej zgniata historię w kulkę i rzuca nam ją między oczy.

Łatwo jest być bezpretensjonalnym i pokojowym.
Przypisy są skomplikowane ale ułatwiają.
Łatwo jest wyobrazić sobie jakość jeszcze
nienapisanych książek.
Trudno wyliczyć wszystkie wydarzenia w historii ale łatwo zacząć.

Ponieważ była wojna.
Nie dlatego że była wojna zawsze gdzieś jest wojna ale dlatego że
wojna się zbliżała.
Bo czekano na wojnę.
Ponieważ czekało się na wojnę ludzie ciągnęli
się za włosy. 

Można mieć pożytek ze znajomości historii która cały czas się
powtarza jakby była lubiana.

[Linn Hansén, przeł. Justyna Czechowska]

Od razu zabrałaś się do pracy?
Gdy przeczytałam ten tom pierwszy raz, strzelił we mnie piorun. Po lekturze poszłam do wspólnej kuchni, gdzie spotkałam Agnieszkę Pokojską, która także była na stypendium w Visby. Tłumaczyła wtedy na angielski Grzegorza Wróblewskiego i dużo rozmawiałyśmy o poezji. Powiedziałam: przeczytałam tom, który mnie kompletnie rozwalił, jest czymś, czego nie czytałam nigdy w życiu. I ona mówi: to tłumacz; nie masz tak, że jak coś cię tak powali na kolana, to od razu tłumaczysz? Zaczęłam się wykręcać, że kiedyś tak miałam, teraz staram się żyć z tłumaczenia, więc tłumaczę to, co przynosi mi pieniądze, a zatem nie poezję. Ale po tej rozmowie poszłam do pokoju i w trzy dni przetłumaczyłam cały tom.


W trzy dni?

Pierwszą wersję. Z „Przejdź do historii” spędziłam 10 miesięcy życia, taka przydługa ciąża, a lubię myśleć o książkach, które tłumaczę, jak o dzieciach. Po powrocie do Polski spotkałam się z PIO Kalińskim z Lokatora, któremu opowiedziałam o tym tomie, a on przybliżył mi ideę Festiwalu Miłosza – zapraszają poetę i dofinansowują wydanie książki. Napisałam do rady programowej Festiwalu, opisałam sylwetkę poetki i załączyłam trzy czy cztery wiersze, a potem o tym zapomniałam. W październiku 2016 roku ukazała się „Wróżba” Agnety Pleijel, kończyłam tłumaczenie „Ekspedycji”, Ida Linde była gościem festiwalu Conrada, miałam sporo pracy. A w listopadzie otrzymałam wiadomość od Krzysztofa Siwczyka i Olgi Brzezińskiej, że zachwycili się wierszami Linn Hansén i że bardzo chętnie zaproszą poetkę na festiwal. Wtedy ponownie siadłam do wierszy, przepisywałam, szlifowałam pod okiem redaktorki Marty Eloy Cichockiej, która sama jest poetką i tłumaczką poezji. Już w trakcie pracy okazało się – o czym nie wiedziałam wcześniej – że Marta naukowo zajmuje się historiografią. Lepiej nie mogłam trafić.

Brzmi jak droga usłana różami. 
To posłuchaj tego. Książka była już w łamaniu, gdy na początku kwietnia wróciłam z Gdańska z festiwalu Odnalezione w Tłumaczeniu z książką Małgorzaty Łukasiewicz „Pięć razy o przekładzie”. Położyłam się na łóżku i przeczytałam ją jednym tchem, bo to ładna i mądra książka. I dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że Linn Hansén parafrazuje Borgesa! Wszystkie te frazy zaczynające się od słów „Trudno zapomnieć, łatwiej zapomnieć, zakwestionować” są Borgesowskie. No i wtedy dopiero zaczęło się szukanie. Napisałam do autorki i spytałam. Są tacy tłumacze, którzy uważają, że to hańbi ich inteligencję, jeśli sami nie odkryją takich tajemnic tekstu. Nie należę do nich.

Oprócz Borgesa jest także Kant: „Niebo gwieździste. / I moralne prawo”.
A widzisz, ja filozofię studiowałam po szwedzku i choć usłyszałam w tej frazie Kanta, gdy czytałam ten tom po szwedzku, nie wiedziałam, jak ona brzmi po polsku. Ponieważ skończyłam liceum w Szwecji, studiowałam w Szwecji, niektóre rzeczy z kanonu polskiej literatury (a do tego kanonu zaliczam także przekłady na język polski), i to takie, które zna każdy, kto choćby przeczytał bryka, są mi nieznane. Na szczęście lubię się uczyć i poszukiwać. 

Linn Hansén i Justyna Czechowska / fot. PIO KalińskiIda Linde i Justyna Czechowska / fot. PIO Kalińsk

Dlaczego wyjechałaś do Szwecji?
Mój tata zmarł, gdy miałam 10 lat. Mama została sama ze mną i moją siostrą. A to były lata 90., szalała inflacja. Marna renta po tacie i nauczycielska pensja mamy nie starczała nam po prostu na życie. Od lat 70. w Szwecji mieszkała siostra mamy, każde wakacje spędzałyśmy u niej, kierunek emigracji był dość oczywisty. Wyjechałyśmy z Polski w 1995 roku, w Szwecji poszłam do liceum. Później na studia, studiowałam kulturoznawstwo i literaturoznawstwo ze specjalizacją literatury dziecięcej. To był idealny wybór. Mam teraz przewagę nad tłumaczem po filologii szwedzkiej, który owszem, zna kanon lektur, ale nie to, co naprawdę wspólne w obszarze literatury czy wyobraźni, czyli kołysanki, baśnie, książki dla dzieci. Moja grupa na studiach była taka trochę multi-kulti, w związku z czym wykładowczynie, wiedząc, że nie mamy backgroundu dziecka wychowanego w Szwecji, wrzucały nam bardzo dużo takich tekstów.

Wydawałoby się, że się dobrze zakorzeniłaś. Jednak wróciłaś do Polski.
Tak, miałam szwedzkiego chłopaka, mieszkanie, dorywczo pracowałam w sztokholmskiej bibliotece miejskiej. Ale kończyłam studia i postanowiłam, że przynajmniej na pół roku przyjadę do Polski na stypendium, pożyję polskim życiem studenckim, spotkam się z przyjaciółmi, z którymi przez te wszystkie lata prowadziłam intensywną korespondencję. Po przyjeździe do Warszawy trafiłam do grona historyków i filozofów z UW, prawdziwych pasjonatów. Podczas przerwy meczu piłki nożnej wyłączali dźwięk w telewizorze i na śmierć i życie dyskutowali na temat jakiejś bitwy z 41 roku. Byłam tym absolutnie zafascynowana. W Szwecji nigdy nie brałam udziału w tak rozgorączkowanych dysputach.

Przypomniałam sobie też, że Polacy potrafią być fantastycznie spontaniczni. W ten sposób dostałam swoją pierwszą pracę. Często chodziłam do Czułego Barbarzyńcy na kawę, zaprzyjaźniłam się z ówczesnym barmanem Dominikiem Skrzypkowskim i księgarzem Wojtkiem Diduszko, którzy któregoś dnia zaproponowali mi, żebym do nich dołączyła – przez całe lato wydawałam kawę. Ale ponieważ sama pijam tylko czarną, nie miałam cierpliwości do wzorków ze spienionego mleka na cappuccino, więc przeszłam do działu księgarskiego. W tym samym czasie pomagałam siostrze Wojtka, Basi Diduszko, przygotować się do egzaminu z języka szwedzkiego i odkrywałam w sobie belferskie zacięcie. Zaczęłam więc udzielać korepetycji. Pewnego dnia jedna z uczennic przyniosła mi wycięte z „Gazety Wyborczej” ogłoszenie, że dział kultury ambasady Szwecji szuka asystenta. Przeszłam wszystkie etapy, pokonałam jakieś 150 osób i nagle pracowałam w Ambasadzie Szwecji. Okazało się, że moja szwedzkość w Polsce jest więcej warta niż moja polskość w Szwecji.

Oto nadchodzi.
Historia.
Najpierw było żelazko potem koszule.
Już kilka stuleci temu ludzie mieli zbyt wiele do powiedzenia.

We wszystkim jest przygoda mówi byle kto i to się zgadza.
Oddać się czemuś co na dłuższą metę może się opłacać.
Najpierw były kalosze potem deszczowa pogoda.

Łatwo popaść w niepamięć i obojętność.
Trudno tłumaczyć z arabskiego jeśli
nie zna się arabskiego.
Nieśmiertelność kusi.
Często niejasne jest co następuje po czym.

[Linn Hansén, przeł. Justyna Czechowska]

W której pewnie kojarzymy się głównie z tanią siłą roboczą.
To ciekawe, bo tam, gdzie chodziłam do szkoły, w Helsingborgu na południu Szwecji Polak to faktycznie przede wszystkim pracownik budowlany, ktoś, kto przyjechał wyłącznie na zarobek. Kiedy w Sztokholmie trafiłam do środowiska polonijnego, okazało się, że większość Polaków to artyści, intelektualiści i profesorowie. 

Nie powiedziałam o czymś ważnym. Gdy przyjechałam do Polski w 2003 roku, język szwedzki był we mnie silniejszy niż polski. Robiłam potworne błędy. W końcu wszystkie akademickie eseje, pracę licencjacką i magisterską napisałam po szwedzku. Musiałam nauczyć się dorosłego rejestru języka polskiego. Na szczęście miałam świetną szkołę, w pierwszym półroczu spędzonym w Polsce chodziłam na wykłady z językoznawstwa do Andrzeja Markowskiego; do Michała Pawła Markowskiego jeździłam do Krakowa na wykłady o Gombrowiczu. Po obronie magisterium w Sztokholmie przeprowadziłam się do Polski i dostałam na studia doktoranckie w IBL-u, gdzie miałam chyba najlepszą z możliwych szkół polonistycznych, szczególnie pięknie wspominam tam rozmowy o literaturze ze świętej pamięci Inką Brodzką. Ale również wspaniałe seminaria u profesor Grażyny Borkowskiej, Ewy Szary-Matywieckiej i Marka Zaleskiego, któremu wciąż jestem winna pracę doktorską. Bez nich nie przetłumaczyłabym ani jednego zdania. Widzisz więc, że nie jestem typową tłumaczką po filologii.

Jesteś bardzo zaangażowana w promocję książki, dbasz o jej widoczność, wiesz komu ją podsunąć, by o książce mówiono i pisano.
Moim przedszkolem życia zawodowego była promocja. W ambasadzie zajmowałam się upowszechnianiem wiedzy na temat kultury Szwecji, w ten sposób poznałam osobiście choćby Henninga Mankella czy Jonasa Gardella. Potem przez kilka lat pomagałam czasopismu „FA-art”. Autorzy szwedzcy i polscy lubili ze mną pracować, mówili mi, że powinnam zostać agentką literacką. Więc nią zostałam, przez cztery lata sprzedawałam zagraniczne licencje polskim wydawcom. Później przez pół roku pracowałam w wydawnictwie. W ten sposób poznałam cały proces powstawania książki, wiem, ile wysiłku potrzeba z każdej strony, by efekt końcowy był zadowalający.

Większość książek, które przetłumaczyłam, sama wybrałam i zaproponowałam wydawcom. A staram się proponować dosyć ambitne rzeczy, które nie sprzedadzą się same z siebie. Dla mnie literatura to nie tylko pasja czy zawód. To moja życiowa partnerka. Moim mottem stał się cytat z książki „Występek” Michała Pawła Markowskiego: „literatura nie jest najważniejsza na świecie, nie jest jedynym sposobem na życie, nie daje też – jako jedyna – szansy zbawienia w świecie pozbawionym oparcia. Jeśli jednak ktoś zdecydował się poświęcić jej swoje najlepsze lata, powinien o niej myśleć serio, bez złudzeń, ale też z nadzieją, że czas ten nie został ostatecznie zmarnowany i że pisanie i czytanie nie były zamiast innego, prawdziwszego życia, lecz dały mi szansę przemyślenia (przepisania, przeczytania) paru rzeczy, bez których miałbym wrażenie, że coś mi umknęło”.

Wymyślanie sposobu wypromowania książki może być też świetną zabawą. Podczas tłumaczenia każdego opowiadania z tomu „Wiadomość” Tove Jansson miałam przed oczami konkretną osobę, którą mniej lub bardziej znałam. Jest tam na przykład opowiadanie „Dom dla lalek” o starym tapicerze, który na emeryturze buduje miniaturę domu, konstruuje do niego mebelki, lepi naczynia, a kiedy domek przestaje się mieścić w kuchni, przenosi go do sypialni. To opowiadanie gejowskie, występuje w nim także partner tapicera, stary bankowiec. Skojarzyło mi się z Jackiem Dehnelem, który pasjonuje się renowacją starych mebli. W czasie, gdy to tłumaczyłam, był także, wspólnie ze swoim partnerem Piotrem Tarczyńskim, zaangażowany w remont klatki schodowej kamienicy, w której mieszkają, dostosowanie jej wyglądu do standardu epoki, w której powstała. Posłałam to opowiadanie Jackowi, prosząc go o blurba na czwartą stronę okładki. Inne opowiadanie traktowało o fotografowaniu, trafiło do wybitnego fotografa Chrisa Niedenthala. Opowiadanie „Listy do Konikovej” poleca Angelika Kuźniak, o galerii sztuki Anda Rottenberg, a o architektce wnętrz Przemek Dębowski. Wszyscy, których zaprosiłam do tej zabawy, odpowiedzieli pozytywnie.

Co musi być w książce, byś chciała ją przetłumaczyć? Albo inaczej: czego szukasz w literaturze? 
Chyba przede wszystkim siebie. Sposobu na opowiedzenie o własnym życiu i o byciu w świecie. Przedwczoraj skończyłam tłumaczyć książkę Agnety Pleijel „Zapach mężczyzny”. Już podczas pierwszej lektury – a zawsze czytam książkę, zanim ją przetłumaczę – pomyślałam: kurczę, będzie się dobrze pracować nad tym tekstem. Agneta po liceum wyjechała do Göteborga, tak jak ja. Studiowała historię literatury (którą w latach 60. przechrzczono na literaturoznawstwo) – tak jak ja, w tym samym budynku, tyle że ja 40 lat po niej. Często chodziła do kina – i ja w pierwszych latach studiów byłam totalnie zakręcona na punkcie filmu. I pomyślałam: Boże, to jest o mnie. Potem trochę rozmijają się nam drogi, ale w epilogu jest tak powalający opis porodu... i tam znów znalazłam siebie.

Ale nie tylko. Szukam w literaturze takiego języka, który objaśni mi świat w jakiś wyjątkowy sposób. Na przykład Ida Linde, której trzy książki wydałam w Lokatorze, pisze zdania, które są jak bomby atomowe, rozwalają mnie, a potem składają na nowo. Stanowią dla mnie ogromne wyzwanie, bo chcę, by po polsku brzmiały równie mocno. Kiedy Ida opowiada o tym, jak tworzy książkę, przestaję się dziwić, że każde jej zdanie ma w sobie taką siłę. Otóż kiedy napisze tekst, drukuje go, kładzie obok klawiatury i na nowo przepisuje zdanie po zdaniu. Jeśli nie ma siły przepisać jakiegoś zdania, po prostu je wyrzuca. I tak ze trzy razy. Rozumiesz zatem, jaka musi być siła zdań, które chciało się autorce przepisać kilka razy!

Czasem ktoś mnie pyta, czy sama nie mam zapędów literackich. Na razie nie ma takiego tematu, który miałabym potrzebę literacko rozgryźć. Dotychczas wszystko, co wydało mi się piękne, mądre i dobre, znajdowałam w książkach pisanych przez innych, przede wszystkim w literaturze szwedzkiej (którą, było nie było, rozumiem nie tylko za pomocą mózgu, ale i za pomocą serca). Zatem nie ma we mnie potrzeby pisania, bo w jakimś sensie już to robię, tłumacząc.

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Festiwalem Literackim im. Czesława Miłosza w Krakowie.
Festiwal Miłosza


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.