Wszyscy jesteśmy Lebowskimi
fot. Greg Andrews

14 minut czytania

/ Film

Wszyscy jesteśmy Lebowskimi

Rozmowa z Willem Russellem

Podczas Lebowski Fest możesz nagle zawołać: „Chcesz paluch?” i wiesz, że ktoś od razu odpowie: „Załatwię ci jeden przed trzecią. Polakierowany”. Pewnie dlatego wśród fanów panuje taka zażyłość – mówi jeden z założycieli imprezy poświęconej kultowemu filmowi braci Coen, który właśnie skończył 20 lat

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: 6 marca upłynęło 20 lat od amerykańskiej premiery „Big Lebowskiego”. Czy kiedykolwiek przypuszczałeś, że po tak długim czasie ludzie wciąż będą o nim rozmawiać?
WILL RUSSELL: To jeden z nielicznych filmów, które za każdym razem wydają się coraz lepsze. Kiedy obejrzałem „Big Lebowskiego” w 1998 roku, niespecjalnie mnie poruszył. Pomyślałem, że jest całkiem niezły, ale chyba nie do końca rozumiem, o co tu chodzi. Wielu fanów doświadczyło zresztą tego samego. Potem zobaczyłem go ponownie, i jeszcze raz. Za trzecim razem byłem już zakochany.

Oglądając film, zwykle skupiamy się na fabule. A akurat ten element jest w „Big Lebowskim” wyjątkowo zawiły i mało satysfakcjonujący. Gdy ktoś pyta mnie, o czym opowiada, mówię: „To komedia o kręglach”. I na tym zwykle kończy się nasza rozmowa. Mam pięcioletnią córkę i usiłowałem kiedyś wytłumaczyć jej tę historię. Nic z tego nie zrozumiała. Może dlatego nie próbuję nigdy przekonać innych, że naprawdę warto go obejrzeć. Nie wiedziałbym nawet, jak się za to zabrać. Mój świat jest podzielony na pół: po jednej stronie znajdują się fani filmu, a po drugiej ci, którzy go nie rozumieją.

Pewien dziennikarz próbował kiedyś opisać go w taki sposób: „Koleś pragnie jedynie grać w kręgle z kumplami, ale gdy bandyci biorą go za milionera i sikają mu na dywan, zostaje wciągnięty w świat pornografii, nihilizmu, odciętych palców i awangardowej sztuki feministycznej”.
Nie brzmi to zbyt zachęcająco [śmiech]. Dlatego prawdziwa zabawa zaczyna się, kiedy wreszcie przestaje cię to obchodzić. Kiedy przestajesz usiłować zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, i zamiast tego skupiasz na dialogach i bohaterach. Na przykład granym przez Johna Goodmana Walterze Sobczaku albo scenie, kiedy w tle słychać Gipsy Kings, a John Turturro liże kulę do kręgli. Czy w historii kina znajdzie się kilka lepszych minut? Nie wiem, ile razy widziałem już ten film – pewnie grubo ponad setkę. Oglądanie „Big Lebowskiego” przypomina słuchanie ulubionej płyty – niby dobrze wiesz, co cię czeka, a i tak nie możesz doczekać się sceny, w której Koleś rozwala samochodem śmietnik, a zapalony skręt ląduje mu prosto w kroku.

Danny Pearce, piszący o fenomenie kina kultowego, zauważył, że nic nie równa się z odkryciem, że nie jest się jedyną osobą mającą obsesję na punkcie filmu, którego inni wydają się nie zauważać.
Przypomina to śmianie się z prywatnego żartu, którego nie rozumie nikt poza grupą bliskich przyjaciół. Z tym że tymi przyjaciółmi nagle stają się obcy sobie ludzie. Coś o tym wiem, bo sam tego doświadczyłem. Pracowałem wtedy na zjeździe fanów tatuażu, żeby zabić czas, razem z kumplem, Scottem Shuffittem, przerzucaliśmy się ulubionymi kwestiami z filmu. Któryś z nas rzucił: „Szabas to żydowski dzień odpoczynku”. A ze stoiska obok nagle padła odpowiedź: „Co oznacza, że nie pracuję, nie jeżdzę samochodem, nie wsiadam do samochodu, nie tykam pieniędzy, nie włączam kuchenki, i z całą kurwa pewnością nie gram w kręgle!”. Właśnie wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że nie jestem sam.

Podobno po powstaniu strony LebowskiFest.com najczęściej zostawianym na niej komentarzem było: „Cieszę się, że wreszcie znalazłem ludzi takich jak ja”.
„Big Lebowski” to pierwszy kultowy film ery internetu. Kiedy wpadliśmy na pomysł zorganizowania poświęconej mu imprezy, nie sądziliśmy, że wyniknie z tego coś konkretnego. Po prostu wynajęliśmy tanią kręgielnię należącą do kościoła baptystów, zakładając, że przyjdzie kilku naszych kumpli, zrobimy konkurs na najlepszy kostium, obejrzymy film i pogramy w kręgle. A tu nagle pojawiło się 150 zupełnie obcych nam osób, które dowiedziały się o naszym pomyśle właśnie za pośrednictwem internetu. Niektórzy nie wiedzieli nawet, co mamy w planach. Zobaczyli nazwę „Lebowski Fest” i pomyśleli sobie: „Brzmi nieźle. Tylko co to właściwie jest?”.


Świetnie się bawiliśmy, więc postanowiliśmy to powtórzyć – tym razem w większej kręgielni, gdzie można było podawać alkohol. Zaprosiliśmy wtedy naszego pierwszego gościa – Jeffa Dowda, który posłużył braciom Coen jako inspiracja do stworzenia postaci Kolesia. Kiedy w 2003 roku zaczęła działać strona LebowskiFest.com, bardzo amatorska, bo na niczym się jeszcze wtedy nie znaliśmy, wieść o naszej imprezie rozprzestrzeniła się w błyskawicznym tempie. W lecie „odkrył” nas stażysta magazynu „Spin”, który szukał zdjęcia przedstawiającego Richarda Nixona grającego w kręgle. Ono wisi u Kolesia na ścianie, a my sprzedawaliśmy je na stronie. Umieścili nas w swoim letnim przewodniku po najciekawszych wydarzeniach i na naszą małą imprezę w Kentucky zaczęli zjeżdżać się ludzie z całego kraju. Zaczęliśmy organizować koncerty, a potem ruszyliśmy w trasę. Lebowski Fest stał się imprezą objazdową – zaczęliśmy od Las Vegas, Los Angeles, Nowego Jorku i Austin. Wszędzie, gdzie się pojawialiśmy, witała nas chmara fanów, którzy niczego nie pragnęli bardziej od wspólnego oglądania filmu, grania w kręgle i upijania się Białymi Rosjanami. Big Lebowski zawdzięcza swoje drugie życie właśnie internetowi.

Udało wam się jednak wykroczyć poza wirtualną rzeczywistość. Ci ludzie naprawdę chcieli się spotkać. Dlaczego?
Możliwość przeniesienia takiego doświadczenia do normalnego życia jest czymś wyjątkowym. Wszyscy tak uważamy. Podczas Lebowski Fest możesz nagle zawołać: „Chcesz paluch?” i wiesz, że ktoś od razu odpowie: „Załatwię ci jeden przed trzecią. Polakierowany”. Pewnie dlatego wśród fanów panuje taka zażyłość. Chodzi tu przede wszystkim o to, żeby spędzić trochę czasu z ludźmi, którzy cię rozumieją i którzy rozumieją ten film. Określamy się mianem Achievers, od Little Lebowski Urban Achievers [organizacji wspomagającej utalentowane dzieci założonej w filmie przez Jeffreya Lebowskiego – przyp. red.]. To ulubione określenie fanów Big Lebowskiego. Achievers są przyjaźni, zabawni, inteligentni. Trochę nerdowaci, pewnie, ale otwarci na innych, bo „Big Lebowski” przemawia do najróżniejszych osób: różnią się wiekiem, zainteresowaniami i wykonywanym zawodem. Kiedy jesteś na Lebowski Fest, jesteś wśród swoich.

fotografie: Walter – Greg Andrews; para – Tom Esterline; dziewczyna – Frankie Steele. Lebowski Fest

Dziwi cię, jak silna jest wciąż ta społeczność?
W Lebowski Fest chodzi właśnie przede wszystkim o fanów. To zupełnie inne doświadczenie niż podczas koncertu, kiedy jeden koleś stoi na scenie, a reszta mu się przygląda. U nas wszyscy są równi, bo kochamy ten sam film. Wszyscy jesteśmy Lebowskimi. Ludzie spotkali tu swoje żony i mężów, nawiązali przyjaźnie na całe życie. Mieliśmy nawet ślub utrzymany w estetyce filmu. Wiem, że wielu uważa to, co robimy, za dość dziwaczne. I pewnie takie jest, ale co z tego? To nasz rytuał. Od tylu lat robimy dokładnie to samo. Wciąż gramy w kręgle, przebieramy się i rozmawiamy o filmie. Nic się nie zmienia.

Ludzie przebierają się nie tylko za bohaterów, ale też za zdania czy dziwne określenia, które padają w filmie. Słyszałam, że pewien facet przebrał się za „świat bólu”, a inny przyniósł prochy swojego wuja w puszce i zapisał go do konkursu jako Donny’ego.
Kostiumy to moja ulubiona część Lebowski Fest. To niesamowite, jak kreatywni potrafią być ci ludzie. Zawsze czekam, żeby zobaczyć, co wymyślą tym razem. Robię to od 17 lat, zorganizowaliśmy prawie 100 imprez. A i tak ciągle mnie zaskakują.

Ten facet z prochami własnego wuja… to dopiero była historia. Jego wuj uwielbiał ten film. Kiedy poważnie zachorował, zażądał, żeby po śmierci poddano go kremacji, a następnie zabrano na imprezę jako prochy Donny’ego. No i super, tylko problem był taki, że w naszym konkursie zwycięzcę wyłania się na podstawie reakcji publiczności. Więc pośród tych wszystkich wrzasków nie wszyscy usłyszeli, o co chodzi, i stwierdzenie „Cholera, to naprawdę czyjeś prochy” dotarło tylko do nielicznych. Koleś ostatecznie zajął drugie miejsce. Pomyśl tylko: ktoś umarł za swój kostium i nawet nie wygrał! Wydaje mi się, że nazywał się Frank. Do dzisiaj mnie to bawi.

Zaskoczyło cię, gdy na imprezie zaczęli pojawiać się też aktorzy z filmu? A nawet sam Jeff Bridges?
W 2011 roku w Nowym Jorku pojawiła się prawie cała obsada: Jeff Bridges, John Goodman, Steve Buscemi, Julianne Moore i John Turturro. Nawet T Bone Burnett, który odpowiadał za ścieżkę dźwiękową. Jeff Bridges zawsze wspierał Lebowski Fest. Za każdym razem, kiedy pracuje nad jakimś filmem, robi zdjęcia na planie i przygotowuje albumy, które wydaje potem w kilkuset egzemplarzach. Na pamiątkę. Usłyszał o nas po drugiej edycji i wysłał nam ten, który zrobił właśnie na planie Big Lebowskiego – coś niesamowitego. Kiedy przyjechaliśmy do Los Angeles, nie tylko przyszedł na imprezę, ale zagrał na niej koncert ze swoim zespołem. On naprawdę kocha ten film i Kolesia. Koleś to zabawny, fajny facet i Jeff Bridges jest dokładnie taki sam. Bridges to Koleś, a Koleś to Bridges. Z tym że jednemu z nich trochę bardziej się w życiu powiodło. Kiedyś podsłuchałem, jak mówił, że był bardzo rozczarowany, kiedy film zaliczył finansową klapę, a krytycy rozerwali go na strzępy. Był z niego bardzo dumny, a nikomu się nie spodobał. Więc kiedy nagle ludzi zaczęli odkrywać go na nowo, bardzo go to uszczęśliwiło.


Pierwszą osobą, która się z nami skontaktowała, był jednak James G. Hoosier. Zadzwonił do nas i powiedział: „Hej, pewnie mnie nie pamiętacie, ale gram w filmie Liama, który gra w kręgle z Jesusem Quintaną”. A my na to: „O BOŻE, TO LIAM!”. Przyjechał na Lebowski Fest, nie spodziewając się zbyt wiele, a wyjechał jako VIP. Każdy chciał sobie zrobić z nim zdjęcie, dostać autograf, napić się. Od tego czasu pojawiał się u nas częściej niż ktokolwiek inny. Kiedy przyjeżdżamy do Los Angeles, zawsze zapraszamy osoby, które nie należą może do pierwszej ligi, ale u nas zawsze są gwiazdami. Na przykład dziewczynę, która pracuje w filmie na kasie w supermarkecie i nie wypowiada nawet jednego zdania. Albo wkurzonego właściciela corvetty, który w filmie rozwala samochód Kolesia. Ludzie go uwielbiają! Nieważne, czy w prawdziwym świecie ktoś uważa cię za grubą rybę. Jeśli pojawiłeś się w tym filmie, dla nas zawsze nią będziesz.

Tyle filmów zapomina się od razu po obejrzeniu, a w przypadku „Big Lebowskiego” fanów wciąż fascynują najdziwniejsze detale. Nawet to, że w wersji telewizyjnej zastąpiono niektóre z cytatów. I tak „this is what happens when you fuck a stranger in the ass” [właśnie to się dzieje, kiedy ruchasz kogoś obcego w dupę] zmieniło się w „this is what happens when you find a stranger in the Alps” [właśnie to się dzieje, kiedy znajdujesz obcego w Alpach].
Swoją drogą, ktoś też się kiedyś za to przebrał – przyszedł jako „nieznajomy z Alp” [śmiech]. Odkryliśmy, że to bracia Coen stoją za tymi zmianami. Stwierdzili zapewne, że skoro już i tak ktoś zamierza zmasakrować ich film, przynajmniej mogą mieć z tego trochę frajdy. Ich alternatywne wersje to szczyt absurdu. Kwestię Tary Reid „I will suck your cock for a $1000” [Zrobię ci loda za 1000 dolarów], zmienili na „I will slurpe your coke for a $1000” [Posiorbię twoją colę za 1000 dolarów]. Wszystko w tym filmie jest zupełnie porąbane.

Czy kiedykolwiek udało ci się z nimi skontaktować? Słyną z przestrzegania prywatności.
Nigdy nie wypowiadali się publicznie na temat naszej imprezy. Kiedy w 2009 roku napisaliśmy książkę „I’m a Lebowski, You are a Lebowski”, w której pojawiły się między innymi wywiady z aktorami i ludźmi, którzy zainspirowali postaci z filmu, postanowiliśmy się z nimi skontaktować. Odpowiedzieli jednym zdaniem: „Nie dajemy wam naszego błogosławieństwa, ale też was nie przeklinamy”. To ich jedyna oficjalna wypowiedź w tej sprawie. Wydaje mi się jednak, że tak naprawdę mają z tego wszystkiego niezły ubaw.

Raz udało mi się spotkać Joela Coena. Przyjechał do Louisville w Kentucky, gdzie mieszkam, i razem z Frances McDormand, która jest jego żoną, przyszli do sklepu, w którym pracuję. Byli bardzo mili. „To ty wpadłeś na pomysł założenia Lebowski Fest? – spytali. – Masz niezłego świra”. Jak się okazało, mieli rację [kilka lat temu u Russella zdiagnozowano chorobę dwubiegunową – przyp. red.]. Wypytywali o imprezę i Frances zażartowała nawet, że jeśli uda nam się dociągnąć do 25. rocznicy, sami na nią przyjadą. No to czekamy.

Wielokrotnie opowiadałeś publicznie o swoich problemach, za każdym razem podkreślając, że to właśnie ten film pomógł ci się z nimi uporać. Nie tylko tobie – w międzyczasie powstał już nawet Kościół Kolesia w Dniach Ostatnich.
To jeden z tych filmów, które od razu sprawiają, że czuję się szczęśliwy. Bez względu na to, czy oglądam go razem z innymi, czy przypadkiem złapię fragment w telewizji. Nie wiem do końca, jak to wyjaśnić. Po prostu sprawia mi radość. Za każdym razem, kiedy czuję się przybity, wiem, że tam jest, i wiem, co w nim znajdę. W Kolesiu jest coś, co przemawia do wielu ludzi. Jedynym jego problemem jest to, że ktoś nasikał mu na dywan, więc próbuje uzyskać za niego odszkodowanie. Żaden z niego bohater – a przynajmniej nie taki, do jakich przyzwyczaiło nas kino. Nie ma pracy, rodziny, większość ludzi pewnie uznałaby go za nieudacznika. I może nawet nim jest, ale jest szczęśliwy. Jest szczęśliwy, bo ma przyjaciół, z którymi gra w kręgle, a wieczorem może wziąć kąpiel i zapalić skręta. Nie próbuje niczego osiągnąć, nie bierze udziału w wyścigu szczurów. Jak mówi w filmie Sam Elliott: „Dobrze wiedzieć, że gdzieś tam jest Koleś. Wyluzowany za nas wszystkich”. Nie wiem jak ciebie, ale mnie to pociesza.