Dave Bowman musi odejść
Keir Dullea w „Odysei kosmicznej”

14 minut czytania

/ Film

Dave Bowman musi odejść

Rozmowa z Keirem Dulleą

Jeśli ktoś zapamięta mnie tylko dlatego, że zagrałem w „2001: Odysei kosmicznej”, to umówmy się – mogłem skończyć znacznie gorzej – mówi odtwórca głównej roli w świętującym 50-lecie filmie Stanleya Kubricka

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: 2001: Odyseja kosmiczna to prawdziwy fenomen w historii kina. Po 50 latach od premiery wciąż nie wiadomo, o co w niej chodzi.
KEIR DULLEA:
Takie było założenie tego filmu od samego początku. Stanley Kubrick był prawdziwym geniuszem, ale nie zamierzał tracić czasu na wyjaśnianie innym swoich pomysłów. W wywiadzie, którego udzielił w 1968 roku „Playboyowi”, zaznaczył, że „Odysei kosmicznej” nie powinno się brać zbyt dosłownie: ten film to jedna wielka metafora. Nie ma tu prostej do prześledzenia historii, tylko podróż od – jak to nazwał – „świtu ludzkości” przez współczesność po ten kolejny etap, który mógłby oznaczać zespolenie z innym przejawem życia. Właśnie dlatego grany przeze mnie Dave Bowman przechodzi na samym końcu tę dziwną metamorfozę. Taka przynajmniej jest moja wersja, bo ja też niczego tu nie rozumiem [śmiech]. Ten film to gigantyczny test Rorschacha.

Kubrick i Arthur C. Clarke długo nie wiedzieli nawet, jak go zakończyć. Poza tym scenariusz, który trafił w twoje ręce, był dość nietypowy.
Na początku napisali coś, co można by nazwać powieścią; rozważania na tematy, które Kubrick – zafascynowany opowiadaniem „The Sentinel” Clarke'a – chciał potem rozwinąć w filmie. Rzeczywiście nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałem, ale z drugiej strony jak miałby oddać w druku to, co potem pojawiło się na ekranie? Ten film to w pełni wizualne doświadczenie – próba opisania tego, co się dzieje, w formie typowego scenariusza byłaby chyba niemożliwa.

Na szczęście ja sam wcale nie musiałem zadawać sobie tych wszystkich egzystencjalnych pytań. Moje zadanie jako astronauty było w gruncie rzeczy dość proste. Kiedy po raz pierwszy pojawiam się na ekranie, Dave Bowman i Frank Poole, grany przez Gary’ego Lockwooda, są na pokładzie Discovery już od paru miesięcy. Każdy dzień jest dokładnie taki sam – ci faceci odruchowo wykonują swoje zadania, a nie rozmyślają nad sensem wszechświata. Wiele osób pytało mnie, dlaczego w tych scenach prawie ze sobą nie rozmawiamy. A przecież oni już dawno wszystko sobie powiedzieli! Podczas pierwszych tygodni pewnie skupiali się na swoich rodzinach i hobby, ale potem nie zostało już nic do dodania. Tylko te wykonywane dalej czynności. Dopiero kiedy HAL zaczyna popełniać błędy, zyskują nowy temat do rozmowy.

Keir Dullea

Amerykański aktor filmowy, absolwent nowojorskiej Neighborhood Playhouse School of the Theatre. Zanim na dobre związał swoją przyszłość z aktorstwem, studiował w New Jersey i San Francisco. Grał w filmach Premingera, De Niro, zdobył Złoty Glob, ale szerokiej publiczności znany jest przede wszystkim jako odtwórca głownej roli w kultowym filmie „2001: Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka

Na początku wydaje się wręcz, że cieplejsza relacja łączy Bowmana właśnie z HAL-em. Dlaczego?
Stanley chciał pokazać, jak bardzo HAL przypominał prawdziwego człowieka. Był inteligentny, pewnie, ale przede wszystkim można było z nim prowadzić normalną rozmowę o niczym. Kubrick długo nie potrafił się zdecydować, kto powinien go zagrać. Początkowo myślał o kobiecie, potem o aktorze Martinie Balsamie, który grał detektywa Arbogasta w „Psychozie”, uznał jednak, że jest zbyt „nowojorski”. W końcu zatrudnił Brytyjczyka Nigela Davenporta, tylko po to, by ostatecznie stwierdzić, że jest zbyt brytyjski. Co jest dość zabawne, bo potem przez resztę zdjęć kwestie HAL-a wygłaszał zza kamery drugi reżyser Derek Cracknell, który mówił z silnym akcentem cockney [ze wschodniego Londynu – przyp. red.]. Dla mnie HAL zawsze będzie już brzmieć jak Michael Caine.

Prawdziwego HAL-a, czyli tego mówiącego głosem Douglasa Raina, usłyszałeś więc dopiero na planie „2010” Petera Hyamsa?
Tak, choć nigdy nie poznałem tego dżentelmena – jego kwestie nagrano jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. To kanadyjski Laurence Olivier, znany głównie dzięki swoim scenicznym rolom. Tak przynajmniej słyszałem. Kiedy zobaczyłem w „The Hollywood Reporter” ogłoszenie o powstającym sequelu, postanowiłem skontaktować się z producentami. Nawet nie przyszło im do głowy, żeby do mnie zadzwonić, bo uznali, że jestem już do tej roli za stary – w końcu upłynęło kilkanaście lat, a Bowman powinien wyglądać tak samo. Zawsze wyglądałem jednak znacznie młodziej, niż wskazywałby na to mój wiek. Kiedy się spotkaliśmy, reżyser tylko na mnie spojrzał i od razu zaproponował mi rolę. Ale ten film w niczym nie przypominał pracy z Kubrickiem. Jak mawiają aktorzy, była to po prostu kolejna fucha. Największe wrażenie zrobiło na mnie to, jak dokładnie udało im się odtworzyć wnętrze Discovery. Po zakończeniu filmu Kubrick kazał zniszczyć wszystkie dekoracje i rekwizyty. Nawet mój kombinezon przepadł bez śladu, choć słyszałem, że ktoś podobno ma mój czerwony kask. Nie wiem, jak udało mu się go zdobyć. Musiał go podwędzić w ostatni dzień zdjęć.


Podobno wcale nie musiałeś zabiegać u Kubricka o rolę?

Wiosną 1965 roku kręciłem w Londynie film z Laurence'em Olivierem [„Bunny Lake zaginęła” w reżyserii Otto Premingera – przyp. red.]. Tym prawdziwym, nie kanadyjskim. Pewnego dnia wróciłem do domu, a żona kazała mi zadzwonić do mojego agenta. Tak też zrobiłem, a on oznajmił: „Lepiej usiądź. Właśnie zaproponowano ci główną rolę w najnowszym filmie Stanleya Kubricka”. Kilka lat wcześniej zdobyłem Złoty Glob za film „Dawid i Liza”, ale tamta postać nie miała w sobie zupełnie nic ze spokojnego Dave’a Bowmana. O „Bunny Lake zaginęła” czy „Cienkiej czerwonej linii” można by powiedzieć to samo. Grywałem głównie młodych mężczyzn zmagających się z różnymi problemami, przede wszystkim natury psychicznej. Do dziś nie wiem, dlaczego Stanley uznał, że nadam się do tej roli. Nigdy nie odważyłem się go o to zapytać.

Dlaczego? Bo już wtedy uchodził za „trudnego” reżysera?
Nie wiem, czym sobie zasłużył na taką reputację. Może miało to coś wspólnego z jego perfekcjonizmem. Podobno problemy na planie miał tak naprawdę tylko z jedną osobą – Shelley Duvall w „Lśnieniu”. Wielokrotnie potem o tym wspominała, ale reszta aktorów nie miała na co narzekać. Nawet Malcolm McDowell, jeśli go teraz o to zapytasz, powie ci, że uwielbiał z nim pracować. Kubrick był otwarty na różne pomysły i sugestie. Co prawda rzadko z nich korzystał, ale nigdy nie dawał ci odczuć, że są głupie. Poza tym był spokojny i nigdy nie podnosił na nikogo głosu. W przeciwieństwie do Premingera, który bez przerwy się darł i wszystkich chamsko obrażał. To dopiero było prawdziwe piekło.

Pamiętam, że Stanley posłuchał mnie tylko raz. Pod koniec filmu, kiedy Bowman znajduje się już w tym dziwnym pokoju, najpierw stoi w swoim czerwonym kombinezonie. Potem widzimy go znacznie starszego, gdy wyczuwając czyjąś obecność, strąca ze stołu kieliszek. Kiedy po niego sięga, zauważa jeszcze starszego Bowmana, leżącego na łóżku i wyciągającego rękę w kierunku czarnego monolitu. Powiedziałem Stanleyowi, że zamiast tylko odwracać głowę i widzieć coraz to kolejne wersje samego siebie, Bowman powinien za każdym razem robić coś zupełnie innego. Uznałem, że zrobi się wtedy o wiele ciekawiej. I chyba miałem rację, bo wiele osób uznało potem, że ten rozbity kieliszek ma jakieś ukryte znaczenie [śmiech].

Faktycznie, niektóre teorie głosiły, że to odwołanie do judaizmu albo bezpośrednie nawiązanie do słów HAL-a o „błędach człowieka”.
Ta scena ciągle ulegała jakimś zmianom. Początkowo nie miała nawet odbywać się w tym dziwacznym wnętrzu w stylu Ludwika XVI, tylko w zwykłym, niewyróżniającym się niczym pokoju hotelowym. Zupełnie jak w pierwszym lepszym Hiltonie. Jedyną wskazówką, że coś jest nie tak, byłyby ujęcia przedstawiające leżącą tam z boku gazetę. Nie dałoby się niczego przeczytać, bo obraz zawsze byłby zamazany.

Wiedziałem, że Dave musi odejść. Było to konieczne, by pokazać pełną ewolucję człowieka. Musiał się zestarzeć i umrzeć, by odrodzić się w nowej formie. Kiedy rok później zagrałem tytułowego bohatera w „De Sade”, budżet był tak mały, że do scen przedstawiających bohatera pod koniec życia zatrudniono mojego własnego ojca. Tu nie było o tym mowy. Charakteryzacja do mojego ostatniego wcielenia zajmowała 12 godzin.


Podobno w scenie, gdy po raz pierwszy widać gwiezdne dziecko, Kubrick chciał wykorzystać prawdziwe ludzkie embriony. Ale laboratorium, z którym się skontaktował, grzecznie mu odmówiło.

Typowy Stanley [śmiech]. Był nie tylko wybitnym filmowcem – był filozofem. Nigdy nie udało mi się już potem pracować z kimś takim jak on. No, może tylko z Lechem Majewskim. W moim odczuciu to pierwszy reżyser, który dorównuje talentem Kubrickowi. Zagrałem w jego ostatnim filmie „Valley of Gods” i szybko przekonałem się, że to niezwykły artysta. Na początku mu odmówiłem, a potem obejrzałem „Młyn i krzyż”. Jego filmy też stanowią niezwykłe wizualne przeżycie, i też trudno oddać to w scenariuszu.

„2001: Odyseja kosmiczna” to ręcznie robiony film [za efekty wizualne do filmu Kubrick otrzymał swojego jedynego Oscara – przyp.red.]. Nie było jeszcze wtedy mowy o wykorzystywaniu do takich celów komputerów, więc aby nakręcić scenę, w której mówię: „Otwórz właz, HAL”, najpierw trzeba było zbudować scenografię mającą ponad 12 metrów wysokości. Na samej górze znajdował się otwór, przez który niby miałem wejść, a na dole – skierowana ku mnie kamera. Pomiędzy nogami pałętała mi się linka, ale kamera jej nie widziała, bo zasłaniało ją moje pędzące w jej kierunku ciało. Po prostu spadałem. I to oczywiście bez kasku, bo śpiesząc na pomoc przyjacielowi, zapomniałem go włożyć i nie można było zastąpić mnie dublerem ani kaskaderem. Drugi koniec linki wpleciono w sznur, a pracownik ekipy technicznej zmierzył długość upadku i zrobił w odpowiednim miejscu supeł, potem kolejny. Kiedy w trakcie kręcenia sceny wyczuł go dłońmi, zeskoczył z miejsca, w który stał, a ja posłużyłem za przeciwwagę – znowu lecąc do góry. No i tak sobie skakaliśmy.

Science fiction nie uważano wtedy za pełnoprawny gatunek – kojarzył się raczej z tanimi filmami Rogera Cormana. Nie martwiło cię to?
Nie, bo Kubrick zrobił już wcześniej „Dr. Strangelove”, „Lolitę”, „Spartacusa” i jeden z najlepszych filmów wojennych wszech czasów – „Ścieżki chwały”. Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem go w kinie. Pewnego popołudnia urwałem się ze szkoły teatralnej i poszedłem zobaczyć „ten film z Kirkiem Douglasem”. Nie byłem w stanie uwierzyć własnym oczom. Wiedziałem, że będę pracować z geniuszem. Wiedziałem, że nie będzie to kolejny film klasy B.

Nawet po premierze nic nie wskazywało, że zostanie uznany za współczesną klasykę.
Ludzie wychodzili z kina! Recenzje też były takie sobie – połowa wręcz miażdżąca. Ostatecznie film sporo zarobił, ale MGM było przerażone tym, co zobaczyło podczas tych pierwszych pokazów. Pracownicy studia zauważyli jednak, że film cieszy się popularnością wśród młodych widzów. Zwłaszcza tych, którzy nosili koraliki i palili takie „zabawne” papierosy. Po miesiącu postanowili więc rozpocząć nową kampanię reklamową. Zamówili nowy plakat i ogłaszali na nim, że „Odyseja kosmiczna” to ultimate trip [ostateczny odlot]. Podobno pomogło. Nigdy nie wiesz, jak zostanie przyjęty twój film. I na jak długo zostanie zapamiętany – za każdym razem, kiedy rozmawiam z fanami podczas takich imprez jak Comic Con, zaskakuje mnie, jak wielu z nich nie było jeszcze wtedy na świecie. Mimo to ciągle starają się znaleźć odpowiedzi na postawione tu pytania. Czy aktorzy grający w „Obywatelu Kanie” byli w stanie przewidzieć, że ich sceny będą poddawane szczegółowej analizie w każdej szkole filmowej na świecie? Nie sądzę.

Douglas Rain nigdy nie cieszył się z popularności, jaką przyniósł mu film. Podobno irytowało go, że pół życia spędził na scenie, a wszyscy i tak chcą rozmawiać tylko o kilku zdaniach, które nagrał w jeden dzień. Z tobą było podobnie?
Znowu przypominają mi się ci aktorzy z „Obywatela Kane’a”. Coś ci opowiem. Na planie „Bunny Lake zaginęła” spotkałem Noëla Cowarda [angielskiego dramaturga i aktora – przyp.red.]. Nie mieliśmy żadnych wspólnych scen, ale bardzo chciałem go poznać. W końcu był to sam Noël Coward! Poprosiłem, by ktoś mnie przedstawił, i kiedy tylko Coward usłyszał moje nazwisko, bez mrugnięcia okiem powiedział: „Keir Dullea, gone tomorrow”. Rymowało się to ze znanym powiedzonkiem: „Here today, gone tomorrow” [„Dzisiaj jesteś, jutro już cię nie ma” – przyp.red.]. Był bardzo dowcipny i nie wydaje mi się, żeby chciał mnie zranić. Ale jeśli ktoś zapamięta mnie tylko dlatego, że zagrałem w „Odysei kosmicznej”, to umówmy się – mogłem skończyć znacznie gorzej.


Dave Bowman nie był rolą mojego życia. Nie zapamiętam go dlatego, że stanowił dla mnie jakieś szczególne aktorskie wyzwanie, ale dlatego, że choć przez chwilę pozwolił mi poczuć się częścią prawdziwego arcydzieła. Najdłuższa wypowiedź, jaką udało mi się wygłosić na planie, ostatecznie została wycięta. Był to komunikat do centrum sterowania o module alpha-echo-35, który nie funkcjonował prawidłowo, na co zwrócił mi uwagę HAL. Kubrick zdecydował, że to zbyt przypomina kolejną scenę, i nie miałem z tym problemu. Musisz jednak zrozumieć, że z mojej perspektywy był to techniczny bełkot. Nic z tego nie rozumiałem. Kiedy wreszcie udało mi się wszystko zapamiętać, te słowa na dobre zapisały mi się w pamięci. Po 50 latach wciąż mogę recytować je na zawołanie: „Mission Control, this is X-ray Delta One. At one-niner-two-zero on board fault prediction center in our niner-tripple-zero showed alpha-echo-35 unit as possible failure within 48 hours. Request check your in-ships system simulator, also confirm your approval our plan to go EVA and replace alpha-echo-35 unit prior to failure. Mission Control this is X-ray Delta One, transmission concluded”. Poproszę, żeby wykuli mi to na nagrobku.