Co się z nami stało
Olesia Trofymenko, „Deficiency”, 2022

11 minut czytania

/ Obyczaje

Co się z nami stało

Evgenia Nesterovych

W tym roku pozbyliśmy się wielu iluzji, a przede wszystkim iluzji kontroli i normalności. Fraza „to niemożliwe” nie działa. Możliwe jest wszystko, proszę bardzo. Na wojnie nawet ateiści znajdują sobie coś, w co mogą wierzyć

Jeszcze 3 minuty czytania


Co się z nami stało przez ten rok? Próba odpowiedzenia na to pytanie pęta język i wywołuje ból zębów. Jakby dawała o sobie znać jakaś nabyta nieporadność, która rozpełza się po wszystkich tematach, kiedy tylko starasz się coś powiedzieć. Jak we śnie: chcesz krzyczeć, ale bezradnie mamroczesz i nie możesz wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Co się z nami stało?

To pytanie zapędza mnie w kozi róg, bezczelnie wpycha nos we wszystko, co od 2014 roku wciąż niezrobione i spieprzone. Gwałtownie, do zawrotów głowy, nachyla mnie nad gigantyczną wyrwą, w którą, jak w czarną dziurę, wciągnęło już wszystkich i wszystko… Wojna – żarłoczny piec, w którym wszystko płonie.

Trudno mówić, nie dławiąc się łzami, nie popadając w cynizm czy patos. Prosty opis naszej rzeczywistości jest wyniszczający. Dlatego język proponuje nam różne rejestry zbawiennych uników: oto poniżające memy o wrogu, oto heroizujące żarty z Twittera, oto wyciskające łzy streamy i stories o powrocie z frontu i uratowanych zwierzątkach. Jest jeszcze dewaluacja cudzego doświadczenia, wszystkie „Powiem ci, jak żyć”, a także aktywne i głośne popieranie patriotycznych postaw. Tego wszystkiego – dowolnej formy eskapizmu – jest teraz bardzo dużo. Czasem ma się wrażenie, że wszystko, co nie jest wojną, jest ucieczką przed nią.

Ktoś pisał niedawno, że w całej tej muzycznej bajraktarszczyźnie, którą przepełniony jest teraz ukraiński eter, bardzo mało jest rzeczywistości wojennej – frontowej codzienności, faktycznych lęków i problemów, którymi żyją ludzie. Niedawno byłam u dentysty. Nie wiem, co było dla mnie większą próbą – dwie godziny plombowania kanałów czy dwie godziny Radia Bayraktar, które rozbrzmiewało w tle. Teraz wiem, że piosenka może składać się praktycznie tylko ze słowa „Ukraina”, zaśpiewanego na wszystkie możliwe umęczone sposoby.

Widzicie, ile w tym żółci i rozdrażnienia? To pragnienie odgryzienia się nie pojawiło się nagle – na to potrzebny był czas. Jeszcze w ubiegłym roku wszyscy dziwili się, że Ukraińcy wytrwali. Komentowaliśmy i pisaliśmy na ten temat natchnione rubryki, ale przegapiliśmy jeden ważny szczegół: używanie w tym miejscu czasu przeszłego jest nieprawidłowe. Nie wytrwaliśmy, ale trwamy nadal. I zgodnie z zasadą narastania zmęczenia wymaga to coraz większego wysiłku. Rozdrażnienie to agresja, która nie znalazła ujścia, mówi moja terapeutka.

Wewnętrzna autocenzura nasila się jeszcze bardziej, kiedy masz szczęście czytać czyjeś prawdziwe notatki z okopów. To czysty destylat poezji. Nawet jeśli czasem to spleen, rozpacz, żal czy strata – wszystko jest tu przesycone wyrazistym bytem. Czytanie wojennych dzienników podobne jest do silnego wciągania porannego, mroźnego powietrza w płuca. Albo wąchania soli trzeźwiących. Każde słowo jak molekuła w krysztale – nieprzypadkowe, maksymalnie proste, na swoim miejscu – tworzy potrzebny efekt. Te statusy i powiadomienia „stamtąd” – jaką mają wysoką cenę! Oczekiwanie na zielony znacznik na czacie, komunikat „przeczytano”, informację „znowu w sieci”, skąpy i najważniejszy na świecie „+” w odpowiedzi. Czekanie, które nie zawsze kończy się oczekiwanym.

Luty nigdy nie był przyjemnym miesiącem: już dawno po świętach, lecz wciąż daleko do wiosny. Mało słońca, mało ciepła, dużo stresu. Jak nie ma prawdziwych alarmów lotniczych, zaczyna się czuć te fantomowe; jeśli w zasięgu nie ma prawdziwego wroga, można wczepić się w gardło komuś ze swoich, wystarczy minimalna różnica zdań. Tematyka dowolna: „Cierpisz w niewłaściwy sposób”, „Dlaczego nie jesteś w wojsku?”, „Wyjechała za granicę i opowiada, jak jej ciężko”, „Poprzyjeżdżali przesiedleńcy i uwiesili się na szyi”. Jest z czego wybierać.

Teraz luty stał się czasoprzestrzenią traumy, prawdopodobnie na dziesięciolecia. Luty 2022 roku będzie bolał miliony ludzi jeszcze przez wiele lat. Będzie podchodził do gardła gulą i utykał w nim, kłuł w okolicach splotu słonecznego. Będzie się śnił jeszcze przez kilkadziesiąt lat; niektórym do końca życia. I jak o tym mówić? Tak, żeby wyszło normalnie?

Nadal, oczywiście, najtrudniej mówić o tym na zewnątrz. Za granicą nasze żarty z wojennych realiów nikogo nie śmieszą, wywołują zakłopotanie. Trudno uprawiać small talk o wojnie. Jednocześnie rozmówca będzie się czuł niezręcznie, jeśli o to nie zapyta. Niezręczność – zdaje się, że zlała się z wizerunkiem cywilnego Ukraińca, tak samo jak bohaterskość zlała się z wizerunkiem ukraińskich wojskowych. Stwarzamy w Unii Europejskiej niezręczną sytuację. Stawiamy niezręczne pytania międzynarodowym instytucjom. Zawracamy im głowę ile sił, żeby wreszcie odpowiedzieli: „Czyj jest Archip Kuindży i kiedy będą czołgi?”. Bywamy nawet dość przekonujący, skoro uzyskujemy odpowiedź.

Jednak ta niezręczność jest niezręczna też dla nas. Bardzo niezręcznie jest prosić o pomoc. Bardzo niezręcznie być źródłem problemu dla sąsiadów. Bardzo nieprzyjemnie i stresująco jest przyznawać, że są Ukraińcy i Ukrainki, którzy popierają rosyjskie narracje. Skrajnie niezręcznie robi się, kiedy ten podział dokonuje się w rodzinie. Wyobraźcie sobie, że wasza stareńka sąsiadka albo jeszcze gorzej: wujek, tato, dziadek, przekazują koordynaty wrogiej armii. Jakie słowo byłoby tu odpowiedniejsze niż „niezręcznie”? Trudno je znaleźć, ale wierzę, że wiecie, co mam na myśli.

I kiedy rok temu w lecie wymuskana praska inteligentka z wielkiej korporacji zapytała mnie, starając się wciągnąć do rozmowy przy piwie: „A jak uważasz, czy powinniśmy przepędzić z kraju rosyjskich studentów?”, pomyślałam: „A idź do dupy! To wasi rosyjscy studenci – sami się nimi zajmijcie!”. Bardzo wygodnie jest nie odpowiadać sobie na takie nieprzyjemne pytania, unikać ich albo znaleźć kogoś, do kogo można je skierować i przerzucić na niego odpowiedzialność. Jednak ostatecznie takie przeklęte pytania i tak cię dogonią. I będą uwierać w butach, dopóki nie staną się krwawą plamą nad lamówką i piekielnym bólem przy każdym kroku.

Od jesieni do niezręczności dołączyły blackouty. Stało się jasne, jak wiele naszego spokoju i pewności siebie opierało się na elektryczności: gorąca woda i jedzenie, działające lodówki i pralki. Rzeczy najnormalniejsze w świecie: światło, ciepło, internet. Oczywiście wymyśliliśmy miliony life-hacków, żeby się temu przeciwstawić: latarki, świeczki, powerbanki, gotowanie na zapas, piecyki kozy, światłowody… Jesteśmy mistrzami life-hacków. Taka codzienna wynalazczość to, swoją drogą, też poradziecki spadek. I tak od jesieni porządnie nauczyliśmy się opierać destrukcyjnej sile przerw w dostawie prądu. Jednak to pokonywanie okoliczności wysysa z nas ostatki sił.

Na podwyższonej adrenalinie można zrobić rzeczy niesamowite – i zostały one zrobione przez wszystkich tych, którzy chcieli i mogli zrobić coś dla Ukrainy. A teraz znaleźliśmy się w sytuacji potrzasku, kiedy praktycznie niczego zmieniać już nie można, bo trwa wojna (a nie zmienia się koni w czasie przeprawy) i jednocześnie widać, że zmienić trzeba praktycznie wszystko. I jeszcze pojawiło się takie silne przeświadczenie, że niczego nie można odkładać na potem. Bo ludzie giną. Bo kontekst się zmienia. Bo jeśli natychmiast nie dociśniemy koniecznych zmian społecznych wewnątrz i nie wykażemy niezbędnych, podstawowych standardów na zewnątrz, nasz czas się skończy. „Jesteście najsłabszym ogniwem – żegnajcie!”, usłyszymy. „Nie zdążyliście pokonać korupcji, uprzedzeń pomiędzy regionami i uregulować kwestii językowej, a także przeprowadzić reform: sądowej, medycznej i edukacyjnej”. „Teraz nie ma już miejsca na zachęty i kampanie promocyjne; teraz będzie tylko hardcore”.

Wszyscy często i z natchnieniem mówią o perspektywach odbudowy Ukrainy po zwycięstwie i w tym też jest ogromne pragnienie uniknięcia tu i teraz – niezręcznego, czasem wręcz nieznośnego. I to uświadomienie sobie własnej mentalnej ucieczki odbiera niemal ostatnią radość – marzenia o czasie, kiedy wreszcie skończy się wojna.

Pod koniec 2021 roku, kiedy wojna już naprawdę wisiała w powietrzu i wszyscy obracali ją na językach, pisałam podsumowanie roku – trzydziestego roku ukraińskiej niepodległości. Dzisiaj czytam ten tekst z niepokojem; cały jest usiany przestrogami i zaklinaniem rzeczywistości: „byle tylko nie wojna”, „żeby tylko wszyscy się mylili”. I jeśli wtedy czuliśmy, jak paradygmaty trzeszczą w szwach, to teraz po prostu stoimy pośród ich ruin – czasem aż zbyt dosłownie.

„Co robić, kiedy ratownicy nie ratują? Co robić, kiedy superbohaterowie są bezsilni?”. W tym roku pozbyliśmy się wielu iluzji, a przede wszystkim iluzji kontroli i iluzji normalności. Fraza „to niemożliwe” u nas nie działa. Możliwe jest wszystko, proszę bardzo. Na wojnie nawet ateiści znajdują sobie coś, w co mogą wierzyć.

Intuicja, domysł, przeczucie. Znaki, sny. Dziś po raz pierwszy od dłuższego czasu przyśnił mi się dobry (no i w ogóle jakiś!) sen – o moim znajomym, którego los w oficjalnych dokumentach został określony jako „zaginął bez wieści podczas wykonywania zadań bojowych”. Siedział przy stole w wielkiej, na poły piwnicznej sali uczelnianej, przy uchylonym oknie i pisał coś w skupieniu – dokładnie tak, jak piętnaście lat temu, kiedy się poznaliśmy. Był dziarski i w dobrym humorze. A ja we śnie myślałam: trzeba się czym prędzej obudzić, czym prędzej obudzić i wszystkim opowiedzieć, że wszystko z nim w porządku. I nie mogłam wymyślić: jak go zapytać, czy może jednak nie zginął, żeby nie było niezręcznie?

Oto co się z nami stało.

Straciliśmy tak dużo, że nadal nie jesteśmy w stanie w to do końca uwierzyć. W otępieniu scrollujemy ścianę w poszukiwaniu jakiejś nadziei. Z nadzieją przeglądamy zamknięte rosyjskie kanały na Telegramie pełne złej jakości zdjęć jeńców i poległych. Zbieramy pieniądze na termowizor, samochód, satelitę, na rakietę, na cokolwiek – byle tylko pomogło zwyciężyć i zakończyć wojnę. Zamknąć tę otchłań, w której płonie i płonie.

Zaczynamy nowy blister leków na uspokojenie, włączamy latarki i przygotowujemy śniadanie dla dziecka (niektórzy na butli gazowej). A z niedopałków domowych świec robimy świece okopowe. Tylu rzeczy się nauczyliśmy, z tyloma sobie poradziliśmy, tyle zrobiliśmy i wymyśliliśmy w tym roku. Tylko, niestety, na zmęczenie i na śmierć nie poradzi żaden, nawet najbardziej wymyślny life-hack.

Przełożyła Joanna Majewska-Grabowska

Tekst ukazał się oryginalnie w lutym 2023 roku.