Punkty bifurkacji
Gustavo Pacheco / CC BY-NC-ND 2.0

12 minut czytania

/ Obyczaje

Punkty bifurkacji

Evgenia Nesterovych

W dzieciństwie czas upływa nam bardzo powoli, bo większość rzeczy zdarza się nam po raz pierwszy. Ale czy ktoś z nas był aż tak dorosły, żeby wiedzieć, co robić, kiedy zaczyna się wielka wojna?

Jeszcze 3 minuty czytania


Data w kalendarzu mówi, że wojna trwa już ponad dwa miesiące. Galeria przedwojennych zdjęć na własnym Instagramie sprawia wrażenie, jakby przedstawiały wydarzenia sprzed kilku lat. „Patrz, jak beztrosko się śmialiśmy, kiedy jeszcze nie było wojny!”.

W niedzielę obchodziliśmy urodziny koleżanki – i też dużo się śmialiśmy. Spotykamy się w tej kawiarni na blokowisku co weekend, otworzyli ją nasi znajomi. Tuż przed wojną bywało tam szczególnie tłoczno, walczyliśmy z lękiem, jak umieliśmy – rozmowami. Próbowałam wtedy opisać to przeczucie nadchodzącego ataku i rosnące napięcie w krótkim opowiadaniu, a moje przyjaciółki, beta-czytelniczki, skomentowały: „Za dużo rozmów o niczym, początek jest jakby naumyślnie rozwleczony”.

Otóż to. Ten początek, jak się wydaje, był naumyślnie rozwleczony – jakby ktoś po kilkakroć podchodził o krok do kruchego szkła normalności z młotem kowalskim w rękach; potem mijało parę dni i wyraźna groźba wojny niby rozmywała się w zaokiennym mroku, a w odbiciu znów pojawiały się jakieś zwykłe, codzienne problemy czy plany. Tak dokładnie i wyraźnie pamiętam ostatnie trzy przedwojenne dni, że aż trudno w to uwierzyć. Wszystko jest niby wyrzeźbione w drewnie, odciśnięte w wilgotnym cemencie surowej materii. Utrwalone ślady, archeologiczne pozostałości przedwojennego świata.

A potem, od pierwszych wybuchów w porannym mroku 24 lutego, wszystko stopiło się w jedną niepodzielną grudkę. Nieprzerwane śledzenie kanałów informacyjnych na Telegramie przez pierwsze dni, tysiące wiadomości, ciągła gotowość. Drugiego czy trzeciego dnia złapałam się na niespodziewanym wrażeniu déjà vu: coś mi to przypomina. Budzę się w nocy od ryku, zrywam się, dokądś biegnę, nie zważając na sen czy słabość, tracę władzę nad własnym życiem i codziennością, nigdy nie wiem, co zdarzy się za chwilę, ale doskonale wiem, że coś się posypie. Bardzo to przypomina pierwsze miesiące macierzyństwa z niespokojnym niemowlakiem. Zachowaj spokój i kieruj się do schronu.

Czas zastyga; następują po sobie dni i noce, zawsze takie same i odmienne, bo każda nowa okoliczność zdaje się mieć ogromne znaczenie, może udzielić odpowiedzi albo dać podpowiedź, jak wyrwać się z tej pułapki i uciec. Zapadam w sen jak w mętną wodę, śpię i nie odpoczywam. Żadnych snów – albo lepkie koszmary.

Nastia powiedziała: „To było coś niesamowitego, jak mazut albo marmolada. Zdawało mi się, że widzę, jak rosną paznokcie na palcach. Jakby człowiek zamarł, a czas biegł”. Ciągle łapałam się na zastyganiu w bardzo niewygodnych pozycjach: zwinięta nad ekranem telefonu, ze zdrętwiałymi nogami, z nieumytą głową. Niby nic się nie robi, a nie ma kiedy wejść pod prysznic. Spaliśmy w ubraniach i chyba w ogóle się nie przebieraliśmy przez pierwsze tygodnie.

*

Podobno nasze poczucie czasu (w przeciwieństwie do poczucia przestrzeni) nie ma własnego „miejsca”, lokalizacji w mózgu. Formuje się ono i jest przez nas odczytywane poprzez zagęszczenie sieci neuronowych, które budują się podczas przeżywania przez nas pewnego wydarzenia. Im silniejszy był strumień informacji, tym więcej zajmie ono miejsca w naszej pamięci. Bo pamięć to także kwestia czasu i jego postrzegania.

Na początku było silne poczucie, że trzeba zapamiętać dosłownie wszystko. Zapasowe numery telefonów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i policji, adresy domowe znajomych i krewnych za granicą na wypadek ewakuacji (wydrukowałam na kartce, noszę w portfelu), własny numer paszportu, telefon mamy, nazwy ostrzeliwanych dzielnic Kijowa i Charkowa i nazwy okupowanych i już wyzwolonych miast na linii frontu, nazwy czatów dla wolontariuszy w Telegramie, imiona ludzi, których trzeba odebrać z dworca i przyjąć u siebie, którym trzeba coś przekazać i do których trzeba zadzwonić…

Wszyscy powtarzali: to jakiś Dzień Świstaka. Zaraz zaczniemy chodzić po ścianach, to nie do wytrzymania. I to na głębokich tyłach. To jak jest tam, gdzie padają strzały?

Sasza pojechał z Odessy do Lwowa, potem przez Kijów i Dnipro, na wschód, do Kramatorska. Wrócił i powiedział: „Tam trwa taki stepowy bezczas. Człowiek jest skoncentrowany i nieustannie na coś czeka. Wszystkie słowa, nawet usłyszane przypadkiem, mają sens. Słychać, jak biegnie pies. Jechaliśmy i już wiedzieliśmy, że tam jest naprawdę gorąco. A na miejscu zastaliśmy opustoszałe miasto; z dwustu tysięcy mieszkańców zostało trzydzieści. Jakby nic się nie działo. A tam, dalej, jakby wisiała jakaś przesłona, fatamorgana – a za nią wojna. I przywożą stamtąd rannych; są jeszcze jak rozpaleni ogniem. Wszystko się wokół zieleni, jadą dziesiątki karetek i pojazdy wojskowe. Kierowca, który nas woził, powiedział: idą czarne żniwa”.

*

Na wojnie wszystkie sprawy zdają się tracić sens – oprócz troski o życie. Tym, którzy mają dzieci, w pewnym sensie było łatwiej: tak czy owak trzeba je karmić, myć, układać do snu. „Mamo, pobawisz się już ze mną czy wciąż jest wojna?”. Trzeba było zachować przytomność, żeby nie wystraszyć ich własną histerią. Trzymać pion, zachować spokój.

W dzieciństwie czas upływa nam bardzo powoli, prawda? Okazuje się, że ma to dość łatwe wytłumaczenie: wtedy większość rzeczy zdarza się nam po raz pierwszy. Dlatego ze wszystkich sił staramy się wyłapać wszystko, co im towarzyszy: jeszcze nie wiemy, co to jest, co z tego ma znaczenie, a co nie; czego się trzymać, kiedy się człowiek zakocha, albo co robić, kiedy oba kolana są obdarte do krwi? Czy ktoś z nas był aż tak dorosły, żeby wiedzieć, co robić, kiedy zaczyna się wielka wojna?

Do pewnego stopnia radykalny lockdown i pandemia zdążyły nas już przygotować do tego, jak to jest, kiedy wali się wszystko, na czym trzymało się nasze życie – praca, projekty, kontakty; przygotować się na to, że ludzie giną i umierają (jak to możliwe?). Zdawało nam się wtedy, że pandemia to koniec świata, pomyśleć tylko!

Dwa lata temu wymyśliliśmy z kolegą projekt kulturalny, który otrzymał znakomite komentarze ekspertów z jury, ale i tak nie uzyskał finansowania: ukraińskie postapokaliptyczne czasopismo internetowe „Jutra Może Nie Być”. Niespieszne rozważania po końcu świata. Zdawało nam się, że właśnie nasi intelektualiści i nasze intelektualistki oraz artyści i artystki mają coś do powiedzenia o doświadczeniu trwania „na granicy”. Wszyscy wiedzieli: coś się wydarzy.

Teraz na długie teksty nie ma ani czasu, ani możliwości: po miesiącu wojny stało się jasne, że czytanie czegoś dłuższego niż informacja o przemieszczeniach wojsk wymaga tyle uwagi, ile nie ma obecnie prawie nikt. Wszystko było potrzebne na wczoraj: kamizelki kuloodporne na front, materace do schronów, żywność dla dzieci do kliniki, kierowca do Mariupola i tekst do Europy o tym, co to takiego ukraińska kultura i czym różni się od rosyjskiej. A wczoraj przestało istnieć. Jakby 24 lutego nagle się osunęło. Kawał osobistej Pangei odłamał się i nieuchronnie dryfuje w przeszłość.

*

Kiedy minął pierwszy miesiąc wojny, było to już oczywiste. Życie uległo całkowitej zmianie. Horyzont planów zawęził się do minimum. Przypomnienia o jakichś wcześniej zaplanowanych wydarzeniach z kalendarza Google (narady i spotkania, konferencje i koncerty) były jak krecia nora, przez którą można spojrzeć w twarz sobie-z-przeszłości. Uśmiechałam się sarkastycznie: „No, jeździło się z koleżankami podziwiać sakury?”. Europejscy koledzy, którzy zaproponowali mi wówczas wspólne planowanie dwuletniego projektu, teraz, w maju 2022 roku, pewnie nawet się nie domyślają, że z mojej strony ekranu wydawali się ludźmi z innego wymiaru, z równoległej rzeczywistości. „Proszę, jacy optymiści!” – pomyślałam.

Podobno właśnie w snach nasze przeżycia przetwarzają się w doświadczenie i zarysowuje się kontur czasu, który umieszcza wydarzenia w pamięci, na konkretnych miejscach osi czasu naszego życia. Niektóre zdarzenia są jak punkty bifurkacji; względem nich odliczamy potem nasz własny upływ czasu, kiedy ktoś nagle powie: „A ja w 2001 roku…”.

Żeby można było opowiedzieć, co z nami wszystkimi stało się w 2022 roku, będzie musiało jeszcze upłynąć bardzo dużo czasu.

*

W drugim miesiącu wojny przyszła Wielkanoc i wiosna; jeszcze trudniej było nie dostrzegać, jak długo to już wszystko trwa. I jak straszna jest myśl o tym, jak długo to wszystko jeszcze może potrwać. Bo gdyby było wiadomo, kiedy ten koszmar się skończy, to jakoś dałoby się wytrzymać. Władze w wystąpieniach coraz częściej powtarzały, że trzeba „przygotować się na maraton”. Miałam ochotę rzucić smartfonem.

Nastia powiedziała: „Widzę, jak miasto odbija wszystkie swoje pozycje, jak z wyglądu wszystko wraca do poprzedniego stanu. Ale w środku jakoś nic się nie zmienia na lepsze, to jak z letnimi ogródkami przy barach”.

W ogródkach letnich siedzą tacy piękni ludzie. Żywi. Z psami, dziećmi, z plecakami, dużo cudzoziemców, w większości nietutejsi. Piją i jedzą, rozmawiają i śmieją się, przechodzę koło nich, trzymając córkę za rękę, to pierwszy ciepły majowy wieczór, zachodzące słońce, bruk, aperol spritz w kieliszkach, duże zielone donice, opadają i pachną kwiaty wiśni, gra jakaś muzyka. Tak bardzo chciałoby się wpić oczyma w tę chwilę, rozpłynąć się w tym tu-i-teraz, żeby choć na sekundę naprawdę odpocząć.

Wtedy powietrze rozdziera dźwięk syreny.

*

Wychodzę na słoneczny majowy poranek. Cisza, łagodna zieleń, ciepło. Idę po pachnące, świeże croissanty. Wczoraj wieczorem Lwów został zbombardowany. W połowie miasta nie było prądu. Są ofiary. Pociągi stanęły pod miastem i do późnej nocy czekaliśmy na znajomego, który w końcu nie przyjechał. Godzina policyjna zaczyna się o 23.00; kto nie zdążył, zostaje na dworcu.

Fotografuję mnóstwo szczegółów i drobiazgów, dziecko i blask światła na liściu. Bo jutra może nie być – albo będzie zupełnie inne; może w nim już zabraknąć czasu i miejsca na takie niezobowiązujące zachcianki jak dostrzeganie ładnego kadru.

Wszystko nabrało innej wagi: pieniądze, odległości, majątek, znajomości. Wartość bezpośrednio wynika teraz z użyteczności; z tego, czy możesz daną rzecz wykorzystać; z efektywności w warunkach wojennych. „Nie teraz” – tak można określić większość spraw, które zawsze zdawały się ważne, i jest to paraliżujące. Codzienne rytuały są przerywane syrenami i pilnymi sprawami wolontariackimi. Ale dobrze, kiedy te sprawy są. Gorzej, kiedy w okupowanych miastach i wsiach ludzie po prostu zamierają w oczekiwaniu. Ich czas ma inny wymiar; ich drogi są znacznie dłuższe niż kilometry na mapach. I nie potrafię sobie wyobrazić, ile tak naprawdę trwa doba na linii frontu.

Ta zdeformowana czasoprzestrzeń wojny chce zassać w siebie wszystko i wszystkich. Nie da się jej zlekceważyć, przeczekać, udawać, że mnie to nie dotyczy – można się tylko jej przeciwstawiać. Każdym gestem, nawet codziennym. Większość dzisiejszych toastów wznosimy za szybkie zwycięstwo, większość modlitw – za zdrowie i sukcesy Zbrojnych Sił Ukrainy.

Walka o swoją własną rzeczywistość to przeżywanie bardzo intensywnego życia.

Wszyscy się postarzeliśmy – o całą wielką wojnę.

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, a także Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – instytucji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego – które zawiesiło konkursy na dofinansowanie projektów polsko-rosyjskich, a przeznaczone na nie fundusze przekazuje obecnie na wsparcie projektów związanych z Ukrainą.

logo