Dom
fot. Yevhenii Zavhorodnii, UNDP Ukraine /CC BY-ND 2.0

11 minut czytania

/ Obyczaje

Dom

Evgenia Nesterovych

Ludzie proszą, żeby ktoś poszedł pod taki to a taki adres i spojrzał, czy dom jeszcze stoi. Rozpoznają swoje mieszkania na filmach o uderzeniach rakiet w obiekty cywilne. Oglądają je setki razy, żeby samych siebie przekonać, że to nie ten budynek, tylko bardzo podobny

Jeszcze 3 minuty czytania


„Dziękujemy za dom!” – było napisane na karteczce, która powitała mnie w domu po dwóch miesiącach spędzonych gdzie indziej. W tym czasie przez moje mieszkanie przewinęło się mnóstwo ludzi – bezpłatnie, chaotycznie, nieprzewidywalnie – jak u wszystkich. Nie przypomnę sobie imion większości z nich.

Kiedy coś się zaczyna, od razu stajemy ramię w ramię. Tak było na starcie Rewolucji Godności i na początku wojny w 2014 roku. Wszyscy „swoi” spotykają się w jednej kuchni. W czasach wielkiej niepewności ludzie stają się istotami szczególnie społecznymi. Tak samo było tym razem: wszyscy jakoś się posunęli i przyjęli do siebie tych, którzy uciekali przed wojną.

Kiedy wszystko się zaczęło, moją pierwszą, najgłupszą, odruchową myślą było: jechać do Hadziacza, na Połtawszczyznę, do domu. Nie mamy tam głębokich korzeni do siódmego pokolenia wstecz, ale tam się urodziłam i wyrosłam. Tam jest mój dom. To taki „poryw serca”, bardzo silny impuls. Najprostsze rzeczy – tak wiele razy przychodziło o nich mówić podczas wojny. Dyskursem zawładnęły banały, silne swoją prostotą.

„Biegiem do domu!” – przed chwilą wołała na ciemnym podwórzu sąsiadka do swoich dzieci, a ja przypomniałam sobie, jak strasznie nie chce się wracać do domu w dzieciństwie, jak marzy się, by uciec i badać świat gdzie indziej. Dosyć mocno oddaliłam się od swojego domu i niespecjalnie planowałam powrót. Ale z jakiegoś powodu nigdy nie przestałam myśleć o tym miejscu jako o domu.

Długo uczyłam się mieć własny dom. Moje pokolenie zazwyczaj jechało do akademików i byle jakich wynajmowanych mieszkań i często zostawało w nich jeszcze na długo. Ale niektórzy z nas już zarobili na własne mieszkanie; albo przynajmniej zaczynali sobie pozwalać na takie marzenia. Dużo pracowali, starali się, mościli sobie gniazda i kąty z zamiłowaniem i troską wobec swoich miejsc. Próbowaliśmy już budować wokół siebie minimum luksusu. W oczach naszych rodziców często wyglądaliśmy na utracjuszy. Jedliśmy w restauracjach! Kupowaliśmy dywany i lampy!
A teraz znam wielu ludzi, którzy stracili dom.
To boli, jak ogromna dziura.

Wchodzę do mojego mieszkania, podlewam kwiaty. Długo patrzę na kilka ulubionych obrazów, na zdjęcia. Ich autorami są moi przyjaciele i moje przyjaciółki. Na książki. I oceniam w myślach, ile potrzebowałabym kursów, żeby to wszystko stąd zabrać.
Nie ufam już czterem ścianom.

Utraciłam poczucie bezpieczeństwa, a wraz z nim zniknął mój subiektywny dom.
Ktoś mówi: dlaczego ci ludzie się nie ewakuują? Po co trzymać się murów? Przecież życie jest ważniejsze!

Ale jest ten poryw serca, kiedy mrok zakrywa twój dom. Jeśli znacie to uczucie, będziecie umieli zrozumieć tych, którzy nie zdołali odejść. Którzy wybrali swój punkt bólu: pozostanie w domu. Ania przyjechała na dwa dni z Krakowa i mówi: „Teraz rozumiem emigrantów! Rozumiem, dlaczego tak się czują!”.

Nie jesteś w domu. Czyli nie możesz odpocząć. Jakbyś nieustannie u kogoś gościł. Nie możesz sobie odpuścić. Szczególnie na materacach w sali gimnastycznej. Ale nawet w osobnym pokoju czy mieszkaniu, którego bezpłatnie użyczyli bezprecedensowo gościnni ludzie. Bo to obcy ludzie. A ty nie jesteś w domu.

Jula napisała: „To tak, jakby codziennie rano wstawać i zakładać cudze majtki”.

Nelli napisała, że chce zrobić sobie tatuaż ze wszystkim, co cieszy jej oczy i serce: „Żeby mój dom zawsze był ze mną, a moje ciało stało się moimi murami”. Żeby wszyscy, których kocha, byli przy niej. „Bo na razie to wy jesteście moim domem”.

Moje ostatnie gościnie były z Chersonia. Nawet w telefonie zapisałam: „Chersoń”. To przykre, ale mam bardzo słabą pamięć do imion. Z taką czułością poprawiły na swoim liściku do mnie rosyjski dom na ukraiński dim.

Byłam im wdzięczna właśnie za to słowo. Bo dom to nie schronienie. To słowo wcześniej nie miało w języku ukraińskim takiego znaczenia, „schronienie” to było pojęcie abstrakcyjne. „Ptaki przelotne znajdują sobie schronienie na zimę w ciepłych krajach”. Tak się go dotychczas używało. A teraz taką nazwę noszą po ukraińsku shelters.

Tymczasowa kryjówka. Przed nieszczęściem, przed napastnikiem, przed ordą. Jaskinia, jar, leśna nora. W nieustannym oczekiwaniu na możliwość powrotu. Trwając gdzieś w pobliżu, w pozycji niskiego startu. Wróciłam do mojego mieszkania i poczułam, że jestem gotowa, by wszystko wynieść i odejść.

Starannie zadomawiałam się w moim wynajętym mieszkaniu. Wzięłam kota, uległam prośbom córki o papugę. Nazbierałam roślin doniczkowych. Niedawno zaczęłam robić sobie prezenty z pięknych przedmiotów codziennego użytku. Dokąd ja to wszystko teraz zabiorę? Gdzie ja się teraz bez tego wszystkiego podzieję? Kto będzie podlewał moje kwiaty? Tym bardziej że połowę z nich i tak odziedziczyłam po Ołenie, która straciła dom jeszcze w 2014 roku.

Razem z kolegą Ołena stworzyła film o swoim utraconym domu. Mogliście go zobaczyć na którymś festiwalu międzynarodowym. Nosi tytuł „Gorczyca w ogrodzie” („Гірчиця в садах”).

Wykończyłam dwa duże awokado od Ołeny. Nie wiem, czego im brakowało, ale poczerniały. Kaktus peyotl, nazywany Wernadskim, niedawno wyzionął ducha, bo nie umiem obchodzić się z sukulentami. A filodendron czerwony, przywieziony przez Ołenę z północnych Indii, teraz jest już taki duży, że nie nadaje się do transportu. Mogę zawieźć jej do Warszawy co najwyżej te, które nazywała „bezdomniaczkami” – zwykłe zielistki. Ale ona i tak zamierza jechać do domu, do Ukrainy – to znaczy na front.

Myśl o tym, że ktoś odbierze mi dom, jest nieznośna. Rozmowa z tymi, którzy stracili swój – bardzo trudna. Proszę, oto moje mieszkanie – no, nie moje, wynajęte i nieduże, i nie najlepsze, ale niech wam chociaż dziś będzie wygodnie i przytulnie. To najmniej, ile mogę zrobić. A równocześnie nie mogę dla was zrobić nic więcej.

Zabierać ze sobą można wszystko – albo nic. Kiedy okazuje się, że masz tylko dwie ręce i trzeba w nie złapać wszystko, co najcenniejsze, to twoje życie zmieści się do plecaka. Obrazów i doniczek i tak nie da się zabrać. Albo książek. Chyba tylko dureń podczas ewakuacji łapie książki. Skądinąd znam paru takich.

Sasza mówiła, że specjalnie na to zwracała uwagę, kiedy była wolontariuszką na dworcu: co ludzie zabrali ze sobą? Trafiały się tam prześcieradła i naczynia w reklamówkach. Rzeczy przypadkowe, niepotrzebne, nieprzydatne.

Dwa miesiące temu miasto było pełne ludzi z walizami. Teraz najczęściej chodzą z dziećmi, psami i plecakami ucieczkowymi. Jak ślimaki nosimy swoje domy na plecach: dokumenty, karty, leki. Alarmy wypełniły całą przestrzeń, stały się powietrzne, osobiste, państwowe, polityczne i wojskowe, więc plecak jest teraz częścią codzienności. Nic specjalnego czy niepokojącego, po prostu jest w nim całe moje życie. Jakby co, mogę się razem z nim schować i uciec.
A teraz nawet znajduję w nim miejsce, żeby zapakować chleb w drodze do domu.

Nie ustępuje tylko wrażenie zaciśnięcia. Zaciśnięte emocje, lęki i napięcia, ściśnięte w torbie próżniowej dyplomy (moje i mojego brata), sprasowana historia choroby i karta córki z porodówki. W szafie leży pudełko po butach z moimi starymi notesami, pocztówkami z ważnych miejsc i biletami z podróży. Zbierałam to i przewoziłam z mieszkania do mieszkania przez wszystkie 17 lat mojego samodzielnego życia. Podczas jakiej ewakuacji zabiorę to pudełko ze sobą?

Moje dziewczyny piszą na Facebooku, że razem z dziećmi kupują w polskich i austriackich Ikeach kołdry i ręczniki „jak w domu” i że tak trudno w takich chwilach się przy dzieciach nie rozpłakać. Że sześciolatka mówi do mamy: „Proszę, nie opowiadaj mi o domu”. Mama potakuje i mocno obejmuje córkę. Tak można przełknąć gulę w gardle, póki nie widać twarzy.

Sasza, który wyjechał z Krymu w 2016 roku, powiedział tuż przed wybuchem wojny: „Od aneksji zaczęło narastać w nas wrażenie, jakby w starym mieszkaniu ktoś na głucho zabił wszystkie okna. Powietrze robiło się coraz cięższe. Wreszcie pozostał tylko zapach leków na serce, naftaliny i amoniaku, i nie dało się już oddychać”.

Moja mama pisze i dzwoni: „Ludzie chcą kupić nasz dom, co mam im mówić?”. A ja myślę: to nie mój dom, ja nie mogę podjąć takiej decyzji. Nie mieszkam tam, odkąd skończyłam siedemnaście lat. Myślę: może mama zawsze chciała mieszkać gdzie indziej, a nie na prowincji. Tam jest trochę ponad sto kilometrów do granicy z Rosją; miasto nie było okupowane, leży na bardzo wysokim brzegu rzeki. Wyraźnie było słychać wybuchy. Gdyby ten dom należał do mnie, za nic bym go nie sprzedała. Bo to przecież dom.

Mój dziadek, który ten dom zbudował, tak tłumaczył wybór miejsca: „Patrz, tu można żyć!”. Mówił, że zawsze mogę tam wrócić. Dlatego nie bałam się wyjeżdżać, wszystko jedno jak daleko – bo w razie czego zawsze miałam dom, do którego mogłam wrócić.

Przed wyjazdem z domu na zachód mama ukryła w piwnicy to, co najcenniejsze – stare fotografie w dużym pudełku. Reklamówka, potem brezent, potem znowu folia. Krzew gorejący w kopcu na ziemniaki. „Kiepska piwnica, stropy takie, że od razu się zawalą, jeśli coś przyleci” – powiedział mój brat inżynier.

Ludzie wracają do wyzwolonych wsi. Sprzątają. Rozminowują. Ekshumują i urządzają pogrzeby. Hurtowo kupują przezroczystą folię, żeby pozasłaniać wybite okna. Sadzą rabatki. Robią zdjęcia i filmy domów dla tych, którzy na razie nie mogą wrócić. Proszą na lokalnych czatach okupowanych miasteczek, żeby ktoś poszedł pod taki to a taki adres i spojrzał, czy dom jeszcze stoi. Rozpoznają swoje mieszkania na filmach, w wiadomościach o uderzeniach rakiet w obiekty cywilne. Oglądają te filmiki setki razy, żeby samych siebie przekonać, że to inny budynek, nie ten, tylko bardzo podobny. Te dzielnice sypialnie, sami wiecie, wszystkie są takie same.

„Rzecz w tym, że nie mam domu” – śpiewa popularna ukraińska grupa indierockowa Odyn w kanoe. Ta piosenka stała się hitem trzy lata temu, a teraz zebrała 14 milionów odsłon. Jak na ukraiński filmik to bardzo dużo.

…Przypomnę, z którego miasta (…)
Zwyczajnie nie mam gdzie usiąść
by pisać moje przemówienie
Nie ma domu


W komentarzach na YouTubie pod fantazyjnym, pięknym i bajkowym teledyskiem są setki prywatnych historii o utracie domu. I setki wzajemnych zapewnień, że dom uda się odbudować. Jakiś człowiek z Krzywego Rogu oferuje swoje mieszkanie dowolnej osobie z Mariupola.

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Tekst opublikowany dzięki wsparciu KBF – instytucji kultury Miasta Krakowa i operatora programu Kraków Miasto Literatury UNESCO – w ramach solidarności z twórcami i twórczyniami ukraińskimi.
logo