Dzień Zmarłych

25 minut czytania

/ Literatura

Dzień Zmarłych

Rebecca Solnit

Nie poświęciłam tym roślinom należytej uwagi podczas pierwszej lektury eseju Orwella ponad trzydzieści lat temu. Były różami, ale też wichrzycielkami podkopującymi głęboko zakorzeniony, konwencjonalny wizerunek Orwella; były zachętą, by sięgnąć głębiej

Jeszcze 6 minut czytania

Wiosną 1936 roku pisarz zasadził róże. Wiedziałam o tym od ponad trzech dekad, jednak prawdziwe znaczenie tego faktu pojęłam dopiero kilka lat temu, pewnego listopadowego dnia, kiedy zgodnie z zaleceniami lekarza miałam wypoczywać w domu w San Francisco. Zamiast tego wybrałam się pociągiem z Londynu do Cambridge, by porozmawiać z innym pisarzem o jednej ze swoich książek. Był 2 listopada i tam, skąd pochodzę, tego dnia obchodzi się Día de los Muertos, Dzień Zmarłych. W moich rodzimych stronach sąsiedzi wznosili ołtarze ku czci tych, którzy poprzedniego roku odeszli z tego świata, i przystrajali je świecami, jedzeniem, aksamitkami, fotografiami oraz listami do utraconych bliskich. Wieczorem wszyscy tłumnie wychodzili na promenadę i gromadzili się na ulicach, by oddać hołd zmarłym przy ołtarzach na otwartym powietrzu i zjeść pan de muerto, chleb zmarłych. Niektórzy mieli wymalowane na twarzach czaszki ozdobione kwiatami, zgodnie z meksykańską tradycją uznającą śmierć za część życia, a życie za część śmierci. Dla wielu katolików to dzień na odwiedzanie cmentarzy, uprzątnięcie rodzinnych grobów i udekorowanie ich kwiatami. Podobnie jak dawne Halloween jest to czas, gdy granica pomiędzy życiem i śmiercią staje się przenikalna.

Ja znalazłam się jednak w przedziale porannego pociągu, ruszającego ze stacji King’s Cross w Londynie i sunącego na północ. Przez okno widziałam, jak ciasno upakowane londyńskie dzielnice ustępowały budynkom coraz niższym i bardziej od siebie oddalonym, aż w końcu wyjechaliśmy na tereny wiejskie, poprzecinane pastwiskami dla owiec i krów, łanami pszenicy oraz kępami bezlistnych drzew, pięknych nawet na tle bladego zimnego nieba. Miałam pewną sprawę do załatwienia czy też zadanie do wykonania. Poszukiwałam drzew – być może jabłoni koksy pomarańczowej i innych drzew owocowych – dla jednego ze swoich najbliższych przyjaciół: dokumentalisty Sama Greena. O drzewach rozmawiamy, a częściej mailujemy, od dobrych kilku lat. Łączy nas miłość do tych roślin i poczucie, że być może pewnego dnia wspólnie stworzymy poświęcony im projekt artystyczny lub Sam nakręci o nich film dokumentalny.

DrTekst pochodzi z książki Rebeki Solnit Róże Orwella, która w przekładzie Dawida Czecha ukaże się w kwietniu w wydawnictwie KarakterTekst pochodzi z książki Rebeki Solnit „Róże Orwella”, która w przekładzie Dawida Czecha ukaże się w kwietniu w wydawnictwie Karakterzewa przynosiły Samowi radość i ukojenie w bolesnych chwilach po śmierci jego młodszego brata w 2009 roku. Sądzę, że obydwoje cenimy sobie niezachwianą ciągłość, jaką symbolizuje drzewo. Dorastałam pośród łagodnych kalifornijskich wzgórz, usianych kilkoma gatunkami dębów oraz wawrzynów i kasztanowców. Gdy teraz tam wracam, wciąż rozpoznaję wiele z tych drzew, które znałam jeszcze jako dziecko, niemal nietkniętych zębem czasu, mimo że ja sama tak bardzo się zmieniłam. Na drugim końcu hrabstwa znajdował się rezerwat Muir Woods, słynny las wiekowych sekwoi wieczniezielonych uchroniony przed wycinką, która swego czasu przetoczyła się przez ten obszar. Drzewa pną się kilkadziesiąt metrów ku niebu, a w mgliste dni na ich igłach skrapla się wilgoć z powietrza, po czym skapuje na ziemię niczym letni deszcz, padający jedynie pod sklepieniem drzewostanu.

W latach mojej młodości w muzeach i parkach często spotykało się plastry sekwoi – drewniane dyski o średnicy przekraczającej nieraz trzy metry – których słoje roczne służyły za swego rodzaju kalendarium: zaznaczano na nich przybycie Kolumba do Ameryk, podpisanie Wielkiej Karty Swobód, a niekiedy także narodziny i ukrzyżowanie Chrystusa. Najstarsza sekwoja w Muir Woods ma ponad tysiąc dwieście lat, więc upłynęła ponad połowa jej czasu spędzonego na Ziemi, nim na tych terenach osiedlili się pierwsi Europejczycy i nazwali je Kalifornią. Gdyby jutro zasadzić takie drzewo, nadal rosłoby ono w XXXIII wieku naszej ery, a i tak byłoby ledwie oseskiem w porównaniu z sosnami długowiecznymi, które rosną kilkaset kilometrów na wschód od tego miejsca i liczą sobie pięć tysięcy lat. Drzewa, stojące nieruchomo, wyciągające swoje zdrewniałe kończyny na boki i wpuszczające je w głąb ziemi, zachęcają nas do myślenia o czasie oraz podróżowania przez niego tak samo jak one.

Jeśli wojna ma jakieś przeciwieństwo, to niekiedy mogą nim być ogrody. W lasach, parkach, ogrodach i na łąkach ludzie odnajdują szczególnego rodzaju spokój ducha. Surrealista Man Ray opuścił Europę w 1940 roku, uciekając przed nazistami, i kolejną dekadę spędził w Kalifornii. W trakcie drugiej wojny światowej odwiedził gaje sekwoi olbrzymich w Sierra Nevada i pisał o tych drzewach, masywniejszych niż sekwoje wieczniezielone, lecz nie tak strzelistych:

Ich cisza jest bardziej elokwentna aniżeli ryk rwących potoków i wodospadu Niagara, grzmot odbijający się echem pośród zboczy Wielkiego Kanionu, huk wybuchających bomb; i nie niesie ze sobą żadnej groźby. Szept liści sekwoi kołyszących się na gałęziach sto jardów nad ziemią jest zbyt odległy, by go dosłyszeć. Pamiętam, jak w pierwszych miesiącach po wybuchu wojny wybrałem się na spacer po Ogrodach Luksemburskich i przystanąłem przy starym karłowatym kasztanowcu, który najpewniej przetrwał czasy rewolucji francuskiej. Zapragnąłem wówczas samemu zmienić się w drzewo i trwać tak, aż znów nastanie pokój.
(Self Portrait)

Przed moją wyprawą do Anglii tamtego lata Sam odwiedził mnie w San Francisco i razem wybraliśmy się do parku podziwiać drzewa zasadzone przez Mary Ellen Pleasant, czarną kobietę urodzoną w niewoli około 1812 roku, która stała się bohaterką Kolei Podziemnej, działaczką ruchu praw obywatelskich, a także prominentną figurą w świecie kalifornijskiej finansjery. Od śmierci Pleasant do naszej wizyty minęło ponad sto lat; w cieniu jej eukaliptusów poczuliśmy się jak naoczni świadkowie przeszłości, zwykle zbyt odległej, by do niej sięgnąć. Mimo że nie było śladu po drewnianej rezydencji, w której rozegrało się wiele z jej życiowych dramatów, to drzewa stały tam nadal. Były tak rozłożyste, że ich gałęzie wyrastały ponad dachami okolicznych budynków, a płyty chodnikowe nabrzmiały pod naporem ich korzeni. Ich pnie opięte były łuszczącymi się płatami szarej i brązowej kory, a sierpowate liście, strącane przez szumiący w koronach wiatr, wyścielały chodnik. Rośliny te, jak nic innego na świecie, przybliżały nas do wydarzeń z przeszłości: oto mieliśmy przed sobą żywe istoty, które inna żywa istota zasadziła i pielęgnowała własną ręką. Jej życie ostatecznie dobiegło końca, lecz drzewa dożyły naszych czasów i zapewne przeżyją także nas. Pod ich wpływem zmieniał się kształt czasu.

W języku etruskim słowo saeculum opisuje okres, niekiedy szacowany na mniej więcej sto lat, obejmujący wiek najstarszego człowieka żyjącego w danym momencie. W szerszym znaczeniu pojęcie to odnosi się do przedziału czasowego, w którym jakieś wydarzenie określić można jako to, które nastąpiło „za ludzkiej pamięci” – gdy nadal żyje ktoś, kto doświadczył go osobiście. Wszystko ma swoje saeculum i swój zmierzch, jak ten zapadający po śmierci ostatniego żołnierza walczącego w hiszpańskiej wojnie domowej lub ostatniej osoby, która na własne oczy widziała gołębia wędrownego. Drzewa zdają się zapewniać nam innego rodzaju saeculum, dłuższą skalę i głębszą ciągłość, chroniąc nas przed naszą własną efemerycznością tak, jak zazielenione konary dosłownie osłaniają nas od słoty i palącego słońca.

W Moskwie rosną drzewa zasadzone jeszcze w czasach caratu, które w trakcie dwóch rewolucji w Rosji w 1917 roku i następującej po nich wojny domowej jesienią zrzucały liście, wytrwale stawiały czoła zimowym mrozom i na wiosnę wypuszczały nowe pąki; które każdego lata w czasach stalinizmu, czystek, procesów pokazowych, klęsk głodu, zimnej wojny, głasnosti i rozpadu Związku Radzieckiego dawały cień przechodniom, a każdej jesieni w latach, gdy wielbiciel Stalina Władimir Putin konsolidował swoją władzę, gubiły liście; które przeżyją Putina, mnie i Sama oraz wszystkich pozostałych pasażerów pociągu jadącego tego listopadowego poranka. Drzewa przypominają nam także o naszej efemeryczności i o ich własnej długowieczności, dalece wykraczającej poza możliwości ludzkiego ciała. Dzięki wyprostowanym pniom, dominującym w krajobrazie, jawią się one niczym stróże i świadkowie historii.

Tego samego lata, kiedy Sam mnie odwiedził i rozmawialiśmy sobie o drzewach, wspomniałam mu o jednym z moich ulubionych esejów George’a Orwella, krótkim, swobodnie skomponowanym lirycznym tekście, skreślonym wiosną 1946 roku dla „Tribune”, socjalistycznego tygodnika, na łamach którego od 1943 do 1947 roku pisarz opublikował łącznie około osiemdziesięciu esejów i felietonów. Esej ten, wydany drukiem 26 kwietnia 1946 roku pod tytułem A Good Word for the Vicar of Bray [Dobre słowo dla pastora z Bray], stanowi triumf meandrującej prozy: rozpoczyna się opisem cisu z przykościelnego cmentarza w hrabstwie Berkshire, zasadzonego tam rzekomo przez pastora znanego z bycia chorągiewką na politycznym wietrze, wielokrotnie zmieniającego strony w wojnach religijnych. Elastyczność przekonań pozwoliła mu przetrwać i pozostać na miejscu, niczym dobrze ukorzenione drzewo, podczas gdy inni złamali się pod naporem wichru zmian lub zostali przezeń wymieceni, zmuszeni do salwowania się ucieczką.

O pastorze tym Orwell pisze: „A mimo to z upływem czasu jego marna reputacja poszła w zapomnienie i jedyne, co po nim pozostało, to żartobliwa piosenka i piękne drzewo, którym kolejne pokolenia mogły nacieszyć oczy i które bez wątpienia wyrównało wszelkie szkody wyrządzone jego polityczną kolaboracją”.

Następnie Orwell przeskakuje do postaci ostatniego króla Birmy, wymieniając rzekomo popełnione przez niego niegodziwości i wspominając o drzewach, które ten polecił zasadzić w Mandalaj: „tamaryndowcach, rzucających przyjemny cień do 1942 roku, kiedy to obróciły się w popiół, spalone przez japońskie bomby zapalające” (A Good Word for the Vicar of Bray). Orwell był funkcjonariuszem Indyjskiej Policji Imperialnej w Birmie, toteż miał okazję zobaczyć te drzewa na własne oczy w latach dwudziestych ubiegłego wieku, podobnie zresztą jak i ów ogromny cis rosnący przy kościele w Bray, niewielkim miasteczku na zachód od Londynu.

Pisarz przekonuje: „Zasadzenie drzewa, zwłaszcza długowiecznego drzewa liściastego, to dar dla potomności, który nie wymaga wiele fatygi i praktycznie nic nas nie kosztuje. A jeśli drzewo się przyjmie, niechybnie przetrwa dłużej niż wszelkie namacalne skutki naszych innych poczynań, czy to dobrych, czy to złych”. Orwell wspomina potem o niedrogich krzewach różanych i drzewach owocowych, które sam zasadził dziesięć lat wcześniej, oraz o tym, jak krótko przed napisaniem tego eseju odwiedził je, by przyjrzeć się swojemu skromnemu botanicznemu datkowi dla przyszłych pokoleń.

Wprawdzie jedno drzewo owocowe i jeden krzew różany uschły, ale pozostałe bujnie się rozrastają. Łącznie za pięć drzew owocowych, siedem krzewów różanych i dwa krzewy agrestu zapłaciłem dwanaście szylingów i sześć pensów. W uprawę tych roślin nie włożyłem zbyt wiele pracy i nie wydałem na nie ani pensa więcej. Nigdy nawet ich nie nawoziłem, może poza obornikiem przypadkowo zebranym do wiadra, gdy jeden z folwarcznych koni stanął akurat przed bramą.

To ostatnie zdanie zaszczepiło mi w wyobraźni obraz pisarza stojącego z wiadrem w ręku oraz bramy, przez którą przejeżdżały konie, ale nigdy wcześniej nie skłoniło mnie do rozważań nad tym, jak i gdzie wówczas żył ani dlaczego zasadził róże. Niemniej już przy pierwszym czytaniu esej ujął mnie i zapadł mi w pamięć. Sądziłam, że wyziera z niego pewien embrionalny, nierozwinięty aspekt życia Orwella – obraz tego, kim mógłby się stać w mniej burzliwych czasach. Byłam jednak w błędzie.

Wojny towarzyszyły mu przez całe życie. Urodził się 25 czerwca 1903 roku, tuż po zakończeniu drugiej wojny burskiej; dorastał w cieniu pierwszej wojny światowej (patriotyczny wiersz napisany w wieku jedenastu lat był jego pierwszym opublikowanym dziełem); w dorosłość wchodził w czasach rosyjskiej wojny domowej i irlandzkiej wojny o niepodległość, szalejących do początku lat dwudziestych; w latach trzydziestych znalazł się pośród tych, którzy w ówczesnych pożogach wojennych upatrywali preludium do drugiej wojny światowej; w 1937 roku walczył w hiszpańskiej wojnie domowej; podczas Blitzu mieszkał w Londynie i jedna z bomb spadła prosto na jego dom; ukuł termin „zimna wojna” w 1945 roku, a w ostatnich latach przed śmiercią 21 stycznia 1950 roku widział, jak zimnowojenne arsenały jądrowe osiągają coraz bardziej niepokojące rozmiary. Konflikty i widma katastrof zajmowały znaczną część jego uwagi – nie pochłaniały go jednak całkowicie.

Jego esej o sadzeniu drzew przeczytałam po raz pierwszy w paskudnym, sfatygowanym tomiszczu zatytułowanym „The Orwell Reader”, które w wieku dwudziestu lat nabyłam po okazyjnej cenie w antykwariacie. Przez lata wędrowałam po stronicach tej opasłej księgi, poznając styl i ton eseistyki Orwella, jego opinie o innych pisarzach oraz poglądy na temat polityki, języka i literatury. Gdy przyswoiłam sobie jej treść, byłam jeszcze na tyle młoda, że znacząco wpłynęła ona na kierunek moich własnych peregrynacji ku eseistyce. Na „Folwark zwierzęcy”, napisany przez niego w 1945 roku, natknęłam się jeszcze jako dziecko, a wtedy była to dla mnie jedynie prosta bajka o zwierzętach. Wzruszyła mnie śmierć wiernego konia Boksera, ale nie dostrzegłam, że przedstawiona historia jest w istocie alegorią rewolucji październikowej i jej wypaczenia przez stalinizm.

Rok 1984” przeczytałam po raz pierwszy jako nastolatka, a później – w wieku dwudziestu paru lat – zapoznałam się z relacją Orwella z hiszpańskiej wojny domowej zatytułowaną „W hołdzie Katalonii”. Odcisnęła ona głębokie piętno na mojej drugiej książce, Savage Dreams [Dzikie sny], gdyż dobitnie pokazuje, jak można szczerze opisać problemy trapiące tę stronę konfliktu, której sprzyjamy, wciąż jednak pozostając wobec niej lojalną, oraz jak wpisać osobiste doświadczenia, nawet wątpliwości i niepokoje, w polityczną narrację – czyli jak znaleźć miejsce na to, co małe i subiektywne wewnątrz historycznej epopei. Choć Orwell był jednym z moich głównych wzorców literackich, o samym pisarzu wiedziałam wówczas niewiele ponad to, co sam ujawnił we własnych książkach oraz co wynikało z ich kontekstu.

Esej, który pokazałam Samowi, to pochwała drzewnego saeculum. Orwell wyraża w nim nadzieję, że dla przyszłości można pozostawić pewne dziedzictwo, a przede wszystkim, że można w nią wierzyć, i to w czasach po zrzuceniu pierwszych bomb atomowych:

Nawet jabłonki dożywają około stu lat, a zatem koksy pomarańczowe zasadzone przeze mnie w 1936 roku mogą rodzić owoce jeszcze długo po wejściu w XXI wiek. Dąb czy buk potrafi rosnąć przez setki lat, będąc źródłem uciechy dla tysięcy, jeśli nie dziesiątków tysięcy ludzi, nim ostatecznie trafi do tartaku. Nie twierdzę, że można zwolnić się ze wszystkich zobowiązań wobec społeczeństwa przez prywatny program zalesiania. Nie wydaje mi się jednak złym pomysłem, aby każdy popełniony antyspołeczny czyn odnotowywać sobie w dzienniku, a gdy nadejdzie odpowiednia pora roku, wetknąć w ziemię żołędzia.
(A Good Word for the Vicar of Bray)

Orwell przybiera w eseju ton typowy dla swojej twórczości, nonszalancko przechodząc od szczegółu do ogółu, od drobnostek do spraw wielkiej wagi – w tym wypadku od konkretnej jabłonki do uniwersalnych kwestii spuścizny i odkupienia win.

Tamtego letniego popołudnia, kiedy tak zajęła nas rozmowa o drzewach, opowiedziałam Samowi o ogrodzie Orwella. Myśl, że pięć drzew owocowych zasadzonych ręką pisarza może nadal tam rosnąć, wyraźnie go podekscytowała, więc usiedliśmy do komputera, by spróbować to ustalić. Dokopanie się do adresu wiejskiego domu Orwella, do którego wprowadził się w kwietniu 1936 roku, zajęło nam raptem kilka minut. Wrzuciliśmy go do nawigacji i po chwili zaczęliśmy przybliżać na smartfonie mapę satelitarną, lecz jedyne, co zobaczyliśmy, to zlewające się ze sobą niewyraźne plamy zieleni.

Sam napisał list do nieznanych mieszkańców domu, ulokowanego w znacznie bardziej wiejskiej okolicy niż ta, którą wyobrażałam sobie przed laty po pierwszej lekturze owego eseju. Był to list ewidentnie w jego stylu. Zaznaczył w nim, że „nie jesteśmy żadnymi oszołomami”, i załączył odnośniki do naszych stron, by przekonać adresatów, że jesteśmy poważanymi poszukiwaczami mało znanych faktów i badaczami historycznych dygresji. Odpowiedzi jednak nie otrzymaliśmy. Gdy wysiadaliśmy na peronie w Baldock w hrabstwie Hertfordshire, kilka przystanków przed stacją w Cambridge, wciąż nie wiedzieliśmy, jak zostaniemy przyjęci. Perspektywa pukania do drzwi tego wiejskiego domu napawała nas niepewnością i lekkim niepokojem, wywołując zarazem dreszczyk emocji.

Miałam wtedy za sobą trudny rok, byłam wyczerpana i na dodatek świeżo po przebyciu poważniej choroby; powinnam była spędzać ten czas na rekonwalescencji w domowym zaciszu. Targana wątpliwościami, ilu wystąpień mam się podjąć tego feralnego roku, podpisałam umowę z brytyjskim organizatorem, a jedno z postanowień – zakopane pod kilkustronicowym stosem drobnego druczku – obarczało mnie odpowiedzialnością za straty w wysokości dziesięciu tysięcy funtów, jeśli nie zjawię się w Londynie na rozmowę o polityce i ideach. Nie miałam zatem innego wyjścia, jak tylko wsiąść w samolot i próbować odsunąć od siebie obawy, że mogę zemdleć na ulicy lub rozpaść się na drobne kawałki na scenie. Skoro i tak podróżowałam aż za Atlantyk, zgodziłam się pojechać jeszcze do Manchesteru, by nie zaniedbywać północy Anglii, oraz do Cambridge, gdzie miałam wziąć udział w publicznej rozmowie z moim starym przyjacielem i kolegą po piórze Robem Macfarlane’em.

Podczas tej wyprawy, którą odwołałabym, gdybym tylko mogła, miałam wkrótce odnaleźć to, czego nie szukałam. Kiedy podałam taksówkarzowi adres, od razu wiedział, dokąd jechać. Żałowałam, że przejażdżka przez starówkę i łagodnie pofalowany krajobraz Hertfordshire roztaczający się poza miastem nie trwała dłużej. Urzekły mnie idylliczne pola rozmywające się za szybą samochodu i wciąż odczuwałam pewne obawy przed spotkaniem z mieszkańcami dawnego domu Orwella. Po zaledwie kilku minutach dojechaliśmy do wsi Wallington. W każdym razie do tej części, którą dane było mi zwiedzić: do wiejskiej drogi, wzdłuż której ciągnęły się rzędy domów.

– O, jest i Graham. Zaraz panią przedstawię – powiedział taksówkarz, dostrzegłszy mężczyznę stojącego przy jednym z nich.

Podejrzewałam, że zostanę odesłana z kwitkiem albo ktoś powie mi coś do słuchu – ludzie mieszkający w dawnym domu słynnego pisarza niewątpliwie czują się wiecznie oblegani. Spodziewałam się, że moja wizyta skończy się na wypatrywaniu chyłkiem drzew owocowych zza płotu, a w najlepszym wypadku na jednym, góra dwóch pytaniach zadanych na progu. Tymczasem Graham Lamb – szczupły starszy mężczyzna o siwych kręconych włosach, mówiący ze szkockim akcentem – okazał się serdecznym i gościnnym człowiekiem. Pamiętał o liście od Sama, przeprosił, że nie zdążył odpisać – nadal zbierał materiały, które planował nam przesłać – i zaprosił mnie do ogrodu, gdzie pracowała jego partnerka Dawn Spanyol.

Kilka lat temu Dawn natrafiła na ogłoszenie o sprzedaży dawnego domu Orwella i Graham natychmiast udał się na miejsce, by dobrze go obejrzeć. Kupili go bez wahania, gdy tylko się przekonali, że jest malutki, ciasny, nie nadaje się na rodzinne święta i nie spełnia absolutnie żadnych z ich kryteriów: nie był nad morzem, a w pobliżu nie było pubów ani sklepów. Para żartowała, że przecież sam dom był dawniej sklepem, a na sąsiedniej działce stał kiedyś pub; Grahama zauroczyły literackie korzenie tego miejsca, a Dawn – przydomowy ogród. We wsi nie brakowało ludzi, którzy pierwotnie planowali zamieszkać gdzie indziej. Drzew owocowych już nie było, ścięto je w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, by zrobić miejsce na rozbudowę szopy ogrodowej. Nigel, sąsiad Grahama, mieszkał w Wellington znacznie dłużej, więc postanowiliśmy go odwiedzić. Podczas rozmowy kręciliśmy się po jego posesji, spoglądając z niej na działkę Dawn i Grahama. Choć drzewa owocowe rosły tu jeszcze za jego pamięci – znajdowały się w jego saeculum – potrafił nam powiedzieć o nich tylko tyle, że rosły w miejscu, gdzie teraz widać było wilgotne, zmurszałe pnie dławione przez bluszcz. Mogły to być ostatnie ślady po tych drzewach.

Weszliśmy do środka i Graham pokazał mi kolorowe zdjęcie okolicy zrobione z powietrza jakieś pięćdziesiąt lat temu. Na nim również roślinność przypominała zielone plamy, nie miało to jednak już większego znaczenia – drzew po prostu tam nie było. Wnętrze domu wyglądało bardziej urokliwie i przytulnie, niż spodziewałabym się tego po Orwellu: ściany otynkowane na biało, ciemna stolarka i niewielkie pokoje z nisko zawieszonymi sufitami. Z większości współczesnych opisów domu wyłania się nader ponury obraz. Podkreśla się w nich, że w 1936 roku budynek nie miał podstawowych udogodnień – nie było elektryczności ani ubikacji, a dach nie był kryty strzechą, tylko blachą. O ile mi wiadomo, Orwell jednak uwielbiał spędzać w nim czas. Graham pokazał mi niskie odrzwia łączące pokój przy kuchni, służący Orwellowi za gabinet, z pomieszczeniem będącym za jego czasów sklepem, a obecnie salonem; przechodząc przez nie, wysoki pisarz musiał zapewne za każdym razem się pochylać, by nie uderzyć głową o nadproże. W drzwiach wycięto kilka otworów, więc mógł bez odrywania się od maszyny do pisania zerkać, czy aby nie pojawił się jakiś klient.

Drzew w ogrodzie nie było, ale po spotkaniu z Nigelem, krótkich oględzinach pniaków i obejrzeniu zdjęcia terenu moi przewodnicy wspomnieli, że prawdopodobnie wciąż rosną tam zasadzone przez Orwella róże. Wieść ta wyrwała mnie z melancholii, a moje łagodne rozczarowanie brakiem poszukiwanych drzew owocowych ustąpiło wzbierającej fali ciekawości i ekscytacji nowym odkryciem. Wróciliśmy do ogrodu, gdzie nawet tego listopadowego dnia kwitły dwa rozłożyste, nieokiełznane krzewy różane, jeden z delikatnie otwartymi różowymi pąkami, a drugi o kwiatach koloru łososiowego ze złocistożółtą obwódką u nasady każdego płatka. Te ponadosiemdziesięcioletnie rośliny – żywe istoty zasadzone żywą ręką (i łopatą) człowieka, który mógł je podziwiać jedynie przez krótki wycinek czasu ich istnienia – nadal tętniły życiem. Graham opowiedział mi, że róże te były niegdyś tak bujne, że nauczycielka Esther Brookes, która nabyła dom w 1948 roku po tym, jak Orwell wypowiedział umowę najmu, użyła pąków z jednego z krzewów jako biletów wstępu na wiejski festyn. W 1983 roku róża Albertine „nadal kwitła” i była „chlubą ogrodu”.

Róże Orwella kwitły w listopadzie 1939 roku. Pisarz zanotował wtedy w swoim dzienniku z folwarku:

Ściąłem pozostałe jeszcze floksy, podwiązałem nieco chryzantem, teraz kwitnących, które pochylił wiatr. Trudno zrobić więcej w te popołudnia, bo mamy już czas zimowy. Chryzantemy są teraz w pełnym rozkwicie, w większości ciemnoczerwono‑brązowe & kilka w brzydkim odcieniu fioletu & białe, których nie zamierzam trzymać. Róże nadal usiłują zakwitać, poza tym w ogrodzie żadnych innych kwiatów. Astry już się skończyły & ściąłem ich trochę.
(„Folwark zwierzęcy i dziennik z Folwarku”, przeł. Anna Nowosielska, Bartłomiej Zborski)

Niemal wszyscy, którzy go znali, odeszli już z tego świata; róże są jednak swoistym saeculum zawierającym w sobie Orwella. W niespodziewany sposób znalazłam się nagle w obecności pisarza oraz żywej cząstki jego eseju, a moje dawne założenia stanęły pod znakiem zapytania.

Rośliny te stały się ogniwem łączącym mnie bezpośrednio z nim samym, jego esejem o różach i drzewach owocowych, ciągłością czasu i potomnością, co wprowadziło mnie w stan radosnego uniesienia. Podobnie jak świadomość, że człowiek ten, znany ze swojej proroczej, wnikliwej analizy totalitaryzmu i mechanizmów propagandy, śmiałego stawiania czoła nieprzyjemnym faktom, z oszczędnej prozy oraz politycznej nieustępliwości, posadził właśnie róże. Socjalista, utylitarysta czy inny pragmatyk sadzący drzewa owocowe to nic dziwnego: mają one pewną namacalną wartość ekonomiczną, gdyż produkują niezbędne dobro, jakim jest pożywienie, nawet jeśli nie jest to ich jedyny wytwór. Ale fakt zasadzenia róż – czy też, jak w przypadku ogrodu przywróconego przez pisarza do życia w 1936 roku, siedmiu krzewów różanych, a potem kolejnych – zdaje się mówić tak wiele.

Nie poświęciłam tym roślinom należytej uwagi podczas pierwszej lektury eseju Orwella ponad trzydzieści lat temu. Były różami, ale też wichrzycielkami podkopującymi głęboko zakorzeniony, konwencjonalny wizerunek Orwella; były zachętą, by sięgnąć głębiej. Róże stawiały pytania o to, kim naprawdę był i kim jesteśmy my sami; o to, jak przyjemność, piękno i godziny spędzone na pracy niedającej żadnych wymiernych korzyści można pogodzić z walką o sprawiedliwość, prawdę i prawa człowieka; a także o to, jak możemy zmienić świat.