Pięć dolców
Kolaż z plakatów koncertowych, autor: briandesign

21 minut czytania

/ Muzyka

Pięć dolców

Jason Lamb

„Taśma live była dobra, ale i tak na żywo wypadali o niebo lepiej. Rob Wright i John Wright byli tak zgrani, że brzmieli jak jeden człowiek” – przedpremierowe fragmenty książki o kanadyjskim zespole NoMeansNo

Jeszcze 5 minut czytania

U progu 1986 roku NoMeansNo mieli już na koncie ponad setkę koncertów jako trio i zaczynali zdobywać popularność w całej Kanadzie. Co prawda zaliczyli już wypady na południową stronę granicy, w czasie których parę razy wystąpili w Seattle oraz w innych miejscowościach w stanie Waszyngton i w Oregonie, ale marzyła im się pełnowymiarowa trasa po Stanach Zjednoczonych. Ciągle jeszcze promowali epkę „You Kill Me” i nie brakowało im weny. Pisali nowe piosenki i dopracowywali je w czasie występów na żywo. Wiele z tych utworów znalazło się potem na kolejnym albumie zespołu, „Sex Mad”.

Koncerty w USA pozwoliły im nie tylko pozyskać nowych fanów, ale też nawiązać kontakty z innymi muzykami, które niekiedy przerodziły się w przyjaźń na całe życie. Grupa została także dostrzeżona przez lidera Dead Kennedys, Jello Biafrę, i jego wytwórnię Alternative Tentacles.

Laurie Mercer – menedżer NoMeansNo:

Wysłałem ich do San Francisco i dalej po USA, z najgorszym możliwym planem podróży. Bardzo im zależało na tej trasie. Rozesłałem setki płyt po stacjach radiowych z całych Stanów, ale nie było po prostu żadnego odzewu. Rob spędził cały rok na zmywaku, żeby spłacić mi koszty wysyłki. Z San Francisco pojechali do Nowego Jorku, występując po drodze, gdzie tylko się dało. Bywało tak, że nie grali przez cztery dni, po czym zajeżdżali na miejsce i okazywało się, że trzy tygodnie wcześniej dany klub spłonął. Robiłem dla nich rezerwacje, dzwoniąc na numery uzyskane od innych muzyków albo wyszukane w notkach z „Maximum Rocknroll”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że dziewięćdziesiąt procent tych tekstów to brednie pisane pod fanów. Spędzili w trasie dobrych pięć albo sześć tygodni i zagrali może piętnaście do dwudziestu koncertów. Z perspektywy czasu wydaje się to okropne. Wszyscy się dopiero uczyliśmy. Nie było jeszcze sieci kontaktów z klubami.

Chris Crud – obsługa techniczna, menedżer trasy:

Laurie Mercer i NoMeansNo zatrudnili mnie do obsługi ich trasy po USA w 1986 roku. Miałem wtedy wybór: czy przyjąć ich ofertę, czy obsługiwać Expo ’86 w Vancouver. Na samą myśl o Expo robiło mi się niedobrze. Po prostu nie chciałem mieć z tym nic wspólnego.

Tekst pochodzi z książki NoMeansNo. W drodze znikąd donikąd, która w przekładzie Anny Mach ukaże się w listopadzie 2023 roku nakładem Hamster House i Underdog PressTekst pochodzi z książki Jasona Lamba „NoMeansNo. W drodze znikąd donikąd. Historia mówiona”, która w przekładzie Anny Mach ukaże się w listopadzie 2023 roku nakładem Hamster House i Underdog PressW Stanach nikt nie znał NoMeansNo. Mieliśmy szczęście, że załapaliśmy się na parę niezłych koncertów i dogadaliśmy się z całkiem sporą liczbą zespołów. Niektóre z nich, jak Circle Jerks albo Hüsker Dü, znałem już wcześniej. Udało nam się wystąpić z Frightwig, Channel 3, Corrosion of Conformity i mnóstwem innych kapel. Przy przekraczaniu granicy mieliśmy przy sobie list z potwierdzeniem, że jedziemy na nagrania do San Francisco czy tam Seattle, ale to była ściema.

Zatrudnili mnie, bo znałem tam ludzi i miałem amerykański paszport. Nie byłem w zasadzie menedżerem na tej trasie. Zrobili ze mnie bardziej technicznego. Finansami zajmowali się sami, a potrzebowali kogoś, kto mógł oficjalnie pracować w Stanach i załatwiać, co trzeba. Kilka razy musiałem interweniować w naprawdę poważnych i porąbanych sytuacjach. Jako Amerykanin byłem w stanie poradzić sobie z policją, tak żeby nie wpakować ich w kłopoty, bo przecież grali tam nielegalnie.

Andy Kerr – NoMeansNo:

Świetnie było mieć przy sobie Chrisa – był kimś spoza naszego grona, kto pozwalał nam spojrzeć na wszystko z dystansu. Nie prowadził samochodu, ale poza tym robił wszystko.

Nazywano nas zespołem hardcorowym, a zatem uznaliśmy, że możemy się równie dobrze z tym pogodzić, cokolwiek by to nie znaczyło. To środowisko nas przyjęło, więc pomyśleliśmy: „Po prostu musimy zagrać w Stanach. Jedziemy!”. Laurie robił, co w jego mocy, aby zaplanować trzymiesięczną trasę: dwa miesiące w USA i jeden w Kanadzie. To było naprawdę szalone. Nie pojmuję, jak udało nam się chociażby wyżywić przez cały ten wyjazd. Przez większość czasu byliśmy kompletnie spłukani. Przeżyliśmy dzięki kuchence turystycznej i wsparciu ze strony obcych ludzi, którzy przygarniali nas do siebie na te dwa, trzy dni, jakie zwykle mieliśmy między koncertami. Spotkaliśmy wtedy mnóstwo osób, z którymi byliśmy potem w kontakcie przez wiele lat.

Wydaje mi się, że to Robbie – bardziej niż John i ja – wyczuł, jak ważne jest wyruszenie w tę trasę. Staliśmy się dzięki niej czymś więcej niż po prostu trójką facetów grających parę kawałków. To było bardzo intensywne doświadczenie, które mocno związało nas ze sobą muzycznie, a może nawet personalnie.

Kiedy było już po wszystkim, odetchnęliśmy. Udało się, zrobiliśmy to! Zaledwie rok wcześniej trzytygodniowa trasa po Kanadzie wydawała nam się ogromnym przedsięwzięciem, a te dwa miesiące jeżdżenia po Stanach to już naprawdę nie były żarty. Pamiętam, jak nasz zespół był piąty albo siódmy w kolejności na jakiejś cholernej hardcorowej imprezie w Long Beach, a ja myślałem sobie: „Kurwa, co za koszmar…”. Albo jak spaliśmy w klubie w Teksasie i obudziłem się z ręką całą pogryzioną przez pchły.

Chris Crud:

W ciągu pierwszych pięciu minut, od razu przy wyjeździe z Vancouver, udało mi się już wkurwić Roba. Jechałem na miejscu pasażera, a naszego dużego, niebieskiego vana prowadził John albo Craig. Rob sięgnął z tyłu i włączył kasetę. Siedziałem sobie spokojnie przy otwartym oknie, kiedy nagle zaczęło lecieć „Trans Europa Express” Kraftwerk. Po prostu nie trawię tego kawałka. Zareagowałem natychmiast, to było silniejsze ode mnie. Wyjąłem tę kasetę z odtwarzacza i wyjebałem ją za okno. Jeszcze nie zaczęliśmy tej trasy, a Rob już był na mnie wściekły. Powiedziałem tylko: „Nie zamierzam tego słuchać przez kolejne trzy miesiące”.

Andy Kerr:

Zanim wyruszyliśmy w trasę, Rob kupił wszystkim fajki – takie prawdziwe fajki, nabijane tytoniem. Rozdał je nam po przekroczeniu granicy w Blaine w stanie Waszyngton. A kiedyś w czasie jazdy zobaczył na poboczu psa, otworzył okno i wrzasnął: „Znajdź sobie pana!”. Po czym zachichotał, jak to ma w zwyczaju.

Chris Crud:

NoMeansNo

Kanadyjski zespół założony przez braci Wright, który od początku łączył punkową surowość i hardcorową ekspresję z duchem improwizacji i rytmicznymi zawijasami bliższymi raczej muzyce jazzowej. Działające w latach 1979–2016 trio nagrało dziesięć albumów studyjnych, wytyczając nowe ścieżki dla kolejnych pokoleń muzyków. Na ich dorobek powołują się zarówno Mats Gustafsson, Starzy Singers, jak i Jakub Żulczyk.

John zamawia jedzenie w specyficzny sposób. Jeśli kiedykolwiek znajdziecie się z nim w restauracji, pamiętajcie, aby złożyć zamówienie przed nim, bo inaczej trochę to potrwa. Chce dokładnie wiedzieć, co jest w każdej potrawie. Sam umie gotować, podobnie jak Rob. W czasie tej pierwszej trasy po Stanach rzadko było nas stać na jedzenie w restauracji. Ja jeden w tym gronie cokolwiek zarabiałem, więc zwykle wyglądało to tak, że któryś z nich pichcił coś na przydrożnym parkingu. Wszyscy oni, włącznie z Craigiem, doskonale gotowali.

John Wright – NoMeansNo

Oczywiście w całym tym bajzlu byłem jedyną osobą, która zwracała jakąkolwiek uwagę na detale: „A więc czy to danie jest przysmażane czy opiekane?”. W trasie liczą się właśnie takie szczegóły. To coś jak odcinek „Kronik Seinfelda”, tyle że trwa półtora miesiąca i akcja toczy się w vanie.

Miałem zwyczaj mieszać kawę, kreśląc łyżeczką ósemki, a Craig tego nie znosił. Doprowadzało go to do szału: „Przestań tak mieszać kawę!”. „Ale o co chodzi? To po prostu ósemka!”.

Andy Kerr:

Zapytajcie Johna, jak wybiera pałeczki.

John Wright:

Wiecznie ktoś się mnie o to czepia. Kiedy kupuje się pałeczki, trzeba zwrócić uwagę na usłojenie. Słoje muszą układać się w jednej linii, od dołu aż do góry. Jeśli słój będzie w jakimkolwiek miejscu przebiegać w poprzek, pałeczka po prostu się tam złamie i nie przetrwa nawet jednego koncertu. Kupując pałeczki, zawsze najpierw toczyłem je po powierzchni, żeby upewnić się, czy nie są skrzywione. Jeśli były proste, sprawdzałem układ słojów. Wszyscy się ze mnie śmiali – a ja po prostu chciałem mieć porządne pałeczki!

Laurie Mercer:

John miał swoje sposoby, żeby wkurwić każdego. Objeżdżał okolicę dwanaście razy w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania, zamiast przejść dodatkowe pięć metrów. Nalegał, żeby zasiąść do kolacji, nawet jeśli oznaczało to spóźnienie się na koncert.

[…]

Kamala Parks – 924 Gilman Street, „Maximum Rocknroll”:

Pracowałam dla „Maximum Rocknroll”. Zajmowałam się spisywaniem wywiadów i grafiką. Przez jakiś czas pisałam też o scenie północnej Kalifornii. Był taki zespół Clown Alley – bardzo ich lubiłam i stałam się ich nieoficjalną menedżerką. Chcieli pojechać w trasę, więc zorganizowałam im wyjazd wzdłuż Zachodniego Wybrzeża aż do Kanady, gdzie mieli zagrać w Vancouver. To chyba po tamtym koncercie skontaktował się ze mną Laurie Mercer z informacją, że przygotowuje trasę dla NoMeansNo. Zaproponował, że podeśle mi płytę „You Kill Me”, i zapytał, czy byłabym w stanie załatwić im jakiś występ. W tamtym czasie miewałam też audycje w Maximum Rocknroll Radio i puściłam tam kawałek „Stop It”.

NoMeansNo nie zainteresowali wtedy chyba nikogo poza mną. Współpracowałam w tamtych czasach z niejakim Victorem Haydenem, który pomagał mi organizować i promować koncerty. To on pomógł nam znaleźć miejscówkę o nazwie Own’s Pizza. Kiedy usłyszałam NoMeansNo, uznałam, że powinni zagrać z Victims Family, bo wydało mi się, że muszą się poznać. Potem dodałam jeszcze do listy The Mr. T Experience i inne grupy. […]

NoMeansNo przed koncertem w warszawskiej Dziekance, archiwum Johna WrightaNoMeansNo przed koncertem w warszawskiej Dziekance, archiwum Johna Wrighta

Andy Kerr:

Jak na pizzerię był tam straszny tłum, w dodatku pełno dzieciarni. Graliśmy chyba jako ostatni. Występ Victims Family był dla nas ogromnie inspirujący. Pierwszy raz zagrał przed nami zespół, który też występował jako trio i też stosował nieregularne metrum. To było ciekawe: totalnie hardcorowe, ale z jazzowymi elementami. Ich kompozycje były dobrze zaaranżowane, bardzo zwarte i – w przeciwieństwie do naszych – zwykle bardzo krótkie.

Po występie zasypywaliśmy się nawzajem komplementami: „Byliście świetni!”, „Nie, to wy byliście świetni!”. Po raz pierwszy widzieliśmy kapelę, która mogła stanowić dla nas punkt odniesienia. Tak zaczęła się nasza długa i wspaniała przyjaźń z Victims Family. Później dowiedziałem się, że ten koncert miał w pewnym sensie przełomowe znaczenie dla sceny z obszaru Bay Area, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia.

Larry Livermore – Lookout! Records:

Lineup w Own’s Pizza wyglądał tak: NoMeansNo, The Mr. T Experience, Victims Family, Complete Disorder i The Lookouts. Nasz bębniarz, Tré Cool, miał wtedy zaledwie trzynaście lat i dopiero się uczył. Momentalnie dogadał się z Johnem Wrightem i wydaje mi się, że utrzymali potem relację nacechowaną wzajemnym szacunkiem, którą odnawiali za każdym razem, gdy się spotykali. Wiem, że Tré zawsze mówił o Johnie i o NoMeansNo w samych superlatywach – a to u niego rzadkość, aby z takim uznaniem wypowiadać się o jakimkolwiek perkusiście. To właśnie na tamtym koncercie w pizzerii postanowiliśmy znaleźć stałą miejscówkę na koncerty w Berkeley. Okazało się nią miejsce na Gilman Street.

Kamala Parks:

Sądziliśmy, że z Own’s Pizza będzie można korzystać długoterminowo. Ten koncert był przecież taki udany. Właściciel dostał chyba pięćdziesiąt procent ze sprzedaży biletów, a reszta przypadła zespołom. Jeśli dobrze pamiętam, zapłaciliśmy NoMeansNo sto dolarów, co przyjęli z entuzjazmem, mówiąc, że to dla nich najbardziej zyskowny koncert z całej trasy. Wydawało nam się, że wszyscy są zadowoleni. Tyle że nie był zadowolony właściciel, bo sprzedało się za mało pizzy. Musieliśmy więc szukać innego lokalu.

Premiera książki

21 listopada o godzinie 19.00 w warszawskim klubie Pardon, To Tu odbędzie się spotkanie z okazji premiery książki Jasona Lamba „NoMeansNo. W drodze znikąd donikąd. Historia mówiona”.

Wezmą w nim udział: tłumaczka Anna Mach, a także wieloletni twórcy polskiej sceny niezależnej: Wojtek Kozielski, Arek Marczyński i Artur Maćkowiak. Spotkanie poprowadzi dziennikarz Łukasz Kamiński.

Wstęp w0lny.

Praktycznie od razu trafiliśmy na 924 Gilman Street. W projekt włączyli się Timmy Yohannan i „Maximum Rocknroll”, potem w zasadzie oni to prowadzili. Pomogła też Ruth Schwartz z Mordam Records.

Dave Edwardson – Neurosis:

Neurosis, wtedy dopiero początkujący, byli supportem dla NoMeansNo w totalnie prowizorycznym lokalu na koncerty – nędznej pizzerii o nazwie Ruthie’s Inn. Cieszyliśmy się już wtedy popularnością, bywaliśmy headlinerami, a na nasze koncerty przychodziło całkiem sporo ludzi. Za to o NoMeansNo, z tego, co wiedziałem, nikt nie słyszał, może poza paroma starszymi osobami z „Maximum Rocknroll”.

Zobaczyłem tych zupełnie zwyczajnie wyglądających gości i pytam ich: „To wy jesteście NoMeansNo?”. Potwierdzili, więc zacząłem im klarować: „Wiecie, moja kapela jest dość znana, a szykuje się tu dziś spory tłum. Nie bierzcie do siebie tego, co powiem, ale wiem, jak to bywa. Jeśli chcecie, żebyśmy to my byli dziś headlinerem, żebyśmy zagrali na końcu czy coś, to po prostu powiedzcie. Dla nas to żaden problem, a nie chcemy, żeby ludzie zaczęli wychodzić z waszego koncertu”. Oni odpowiedzieli, że nie trzeba. „Spoko” – odparłem. „Tylko tu chyba nikt was nie zna”. A oni na to: „No to pozna”. Miałem wrażenie, że ci kolesie pakują się prosto w paszczę lwa. Oczywiście gdy tylko weszli na scenę, poczułem się jak skończony idiota, że w ogóle im coś takiego proponowałem.

fot. Ujęcie z nielegalnego koncertu w Berlinie Wschodnim w 1989 roku, od lewej: Andy Kerr i John Wright, archiwum Johna Wrightafot. Ujęcie z nielegalnego koncertu w Berlinie Wschodnim w 1989 roku, od lewej: Andy Kerr i John Wright, archiwum Johna Wrighta

Rob Wright – NoMeansNo:

Pojechaliśmy w naszą pierwszą trasę po Stanach i graliśmy dla pustych sal od wtorku do czwartku. Taka to była trasa. Pamiętam, że w Ruthie’s w Berkeley zapłacili nam pięć dolarów. Pięć dolarów! Ja bym się wstydził dać kapeli pięć dolarów.

Kamala Parks:

Po koncercie chłopaki z NoMeansNo nocowały u mnie. Pamiętam, jak przyjechaliśmy do mojego domu, a oni nie zaczęli się przyglądać mojej kolekcji płyt, tak jak robiła to większość zespołów. Zamiast tego podeszli do kolekcji mojego ojca: „Popatrz tylko, ile tu Mahlera!”. Zaczęłam wyjaśniać, że to płyty ojca, nie moje. Miał sporo muzyki klasycznej, a oni dostali na ten widok regularnej szajby. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo różnią się od kapel, które zwykle u mnie bywały. Gdy przyjechali za drugim lub trzecim razem, zaprosiłam ich na kolację z moim tatą. Zajmował się edukacją i uwielbiał rozmawiać z osobami o artystycznych i humanistycznych zainteresowaniach. Przegadali cały wieczór o muzyce, to było naprawdę ujmujące.


Chris Crud:

Graliśmy w Fender’s Ballroom w Long Beach. Doskonale pamiętam ten koncert. Wystąpili między innymi Adolescents, The Weirdos, Hickoids i NoMeansNo – kompletnie odjechany zestaw. My graliśmy raczej na początku, publiczność szalała, spodobaliśmy się. Zagraliśmy i zebraliśmy się, bo byliśmy strasznie głodni. Postanowiliśmy spakować sprzęt do vana i iść coś zjeść, a potem wrócić na resztę koncertu. Po powrocie zastaliśmy na miejscu regularną zadymę. I to naprawdę regularną: płonące radiowozy, helikoptery. Nie byliśmy w stanie nawet podejść pod klub. „No cóż – pomyśleliśmy – chyba jednak nie uda nam się zobaczyć Weirdos”.

John Wright:

Coś mi świta, że ta awantura zaczęła się w garderobie, między dwoma technicznymi. W programie było sześć kapel i chyba były wśród nich dwie rywalizujące ze sobą ekipy z San Diego. Skończyło się to wielką bijatyką, która rozniosła się potem na cały klub i dalej na ulicę.

Kamala Parks:

Niedługo po ich pierwszym koncercie byłam u Jello Biafry, bo pracowaliśmy nad projektem No More Censorship Defense Fund. Jello został pozwany przez komitet pod nazwą PMRC, czyli Parents Music Resource Center, za ten plakat z obrazem Gigera do płyty Frankenchrist. Pomagałam mu ogarniać korespondencję. Zobaczyłam, że Laurie Mercer wysłał do Biafry list z prośbą o włączenie NoMeansNo do stajni Alternative Tentacles. Zapytałam Jello, co o tym myśli. Odpowiedział, że trochę się waha, bo ich nagraniom brakuje tej intensywności, którą mają na koncertach. Spojrzałam na niego, jakby zwariował. Zapytałam: „Naprawdę jesteś gotów ich odrzucić ze względu na brzmienie w studiu?”. Zaczęłam tłuc mu do głowy, że to bzdura. Zapewniałam go, że NoMeansNo zrobią, co trzeba, tylko potrzebują mieć jakąś gwarancję, że ich płyty będą należycie dystrybuowane. Z całego serca przekonywałam go, że powinien ich wziąć. Dla mnie było to oczywiste.

[…]

Jello Biafra – Dead Kennedys, Alternative Tentacles:

Wstawił się za nimi Steve Bailey z NEOs, który przytomnie wysłał mi ich nagrania na żywo w trzyosobowym, a nie dwuosobowym składzie. Spodobało mi się, ale żałowałem, że nie brzmią równie dobrze w studiu. Później przyjechali zagrać w San Francisco, w małym, rzadko odwiedzanym klubie Vis, który potem zmienił nazwę na Kennel Club.

Tamta taśma live była dobra, ale i tak na żywo wypadali o niebo lepiej. Rob i John byli tak zgrani, że brzmieli jak jeden człowiek. Ja i Ruth Schwartz z Mordam Records tylko popatrzyliśmy na siebie z miną, która mówiła: „To które z nas ich bierze?”. Potem ruszyli w dalszą trasę.

Wkrótce potem zadzwoniła do mnie Debbie Gordon, menedżerka Alternative Tentacles. Poinformowała mnie, że dostaliśmy taśmę z nagraniami do nowego albumu NoMeansNo, którzy chcieliby, żeby im to wydać. To było właśnie „Sex Mad”. Tak się szczęśliwie złożyło, że mieliśmy akurat kasę. Więc stwierdziliśmy: „A co tam – wchodzimy w to!”.


Andy Kerr:

Po naszym występie w San Francisco w 1986 roku Jello podszedł zagadać. Zaznajomiliśmy się i ucięliśmy sobie pogawędkę. Wszyscy byliśmy fanami Dead Kennedys, więc wspaniale było go poznać. Powiedział: „Słowo daję, na żywo jesteście znacznie, znacznie lepsi niż na płycie” – umiał prawić takie komplementy z drugim dnem. […] W Alternative Tentacles od razu poczuliśmy się jak w domu – mieliśmy po drodze z ludźmi, którzy tam pracowali, ich podejściem do spraw i całą sceną, w środek której trafiliśmy. Było nam tam idealnie, po prostu idealnie. Mogliśmy robić, co chcieliśmy, zero presji. Jak sprzedało się dziesięć płyt, to płacili nam za dziesięć, a jak tysiąc, to za tysiąc. Alternative Tentacles było – przynajmniej w tamtym czasie – porządną, dobrze funkcjonującą firmą.

To było niespotykane, że wydawali nam płyty bez pisemnej umowy. Czasami Biafra sugerował coś typu: „Tak sobie myślę, że może tamten kawałek pasowałby na tej płycie”, ale nigdy nie protestował, gdy odpowiadaliśmy, że my wolimy go dać gdzie indziej. To samo było z projektem okładki i całą resztą. „Róbcie, jak uważacie za stosowne. Taki mamy kontrakt, my bierzemy tyle od płyty, wy dostajecie tyle”. Bardzo nam pasował taki układ.

[…]

John Wright:

Nigdy nie spisaliśmy naszych ustaleń. Nie było żadnego kontraktu. Uzgadnialiśmy wszystko na bieżąco przy każdej nowej płycie. Jello został naszym fanem, co było naprawdę wspaniałe. Stwierdzał po prostu: „Jest git. Wydajemy to!”. Jestem przekonany, że było kilka płyt, za którymi nie przepadał, ale do tego czasu już i tak był fanem. Nie wtrącał się w sprawy kapelom, a w każdym razie nie nam. Sądzę, że AT ogólnie tak działa. To było dokładnie to, czego chcieliśmy i potrzebowaliśmy. Nie chcieliśmy być wyrobnikami jakiejś wytwórni. Zespoły to pracownicy najemni, a muzyka jest produktem. Działa to dokładnie tak samo jak w przypadku innych usług. To wkurzające, bo w sztuce chodzi o coś innego. Strasznie mnie to irytuje. Kiedy już trafisz do dużej wytwórni, koniec końców masz po prostu robić to, co ci każą, albo nie dostajesz żadnego wsparcia. Nic tylko presja i presja: „Nie moglibyście napisać czegoś w stylu tamtego zespołu?”. Tymczasem w AT robiliśmy, co nam się żywnie podobało, i po prostu wysyłaliśmy im to.

Rob Wright:

Jello Biafra to naprawdę inteligentny i bystry człowiek. Często się z niego nabijam, ale totalnie go podziwiam. Jest bez wątpienia najważniejszą osobą w całej naszej karierze. Zrobił więcej niż ktokolwiek, żebyśmy stali się zespołem z prawdziwego zdarzenia. Dotyczy to zresztą wielu innych artystów, którzy zaczynali w Alternative Tentacles. Wszystko dzięki temu, że Biafra zamiast gadać, postanowił działać i stworzył niezależne wydawnictwo płytowe. Jello stoi za naszą karierą na wiele różnych sposobów. Wydanie płyty „Sex Mad” w AT dało jej wiarygodność i siłę przebicia, zwłaszcza w Europie. Kiedy zaczęliśmy tam jeździć, na nasze koncerty od razu przychodziły tłumy, bo byliśmy w AT.

Jello Biafra:

Wtedy nie było aż tak wielu wytwórni, a ja nie czułem się komfortowo, odgrywając rolę Boga Wszechmogącego i decydując, kto będzie miał szansę na kontrakt. Zawsze było jeszcze pięćdziesiąt innych osób, które chciałem wydawać, a nie byłem w stanie. Kryteria były przede wszystkim takie: ty musisz mieć dobry materiał, wypadać dobrze na koncertach i mieć swój rozum, a my musimy mieć na ciebie pieniądze. NoMeansNo mieli farta, i my też.

Przełożyła Anna Mach