KAROLINA JAKUBIAK: Czy należysz do tych tłumaczek, które kontaktują się z autorami w trakcie tłumaczenia książki?
HANNA JANKOWSKA: Od bardzo dawna nie. Kontaktowałam się z autorką pierwszej książki, którą tłumaczyłam dokładnie czterdzieści lat temu, syryjsko-libańską pisarką Ghadą as-Samman. Wtedy kontakt z autorem polegał na pisaniu listów, więc wysyłałam pytania pocztą i długo czekałam na odpowiedź. Później kontaktowałam się też Gamalem al-Ghitanim, z którym przeszliśmy na stopę przyjacielską, wysyłał mi z Egiptu książki. Kiedy zaczęłam tłumaczyć głównie z angielskiego, nie miałam już tej śmiałości. Powodem było zapewne to, o czym tak świetnie pisała Jagoda Ratajczak w książce „Luka” – wyobrażałam sobie, że jeśli napiszę do pisarki i zrobię jakiś błąd językowy, ta pomyśli: „Boże, co za dyletantka tłumaczy moją książkę!”. A poza tym lubię samodzielnie wyjaśniać wątpliwości i wyszukiwać informacje – kiedyś w bibliotekach, teraz w internecie.
Pytam, bo ciekawiło mnie, czy miałaś okazję rozmawiać z Adanią Shibli. W Polsce dopiero w miniony piątek mieliśmy szansę usłyszeć ją już nie poprzez literaturę, ale mówiącą wprost o sobie. W rozmowie z Michałem Nogasiem dla „Gazety Wyborczej” mówiła o swojej reakcji na decyzję o opóźnieniu przyznania jej nagrody LiBeraturpreis na Targach Książki we Frankfurcie. W ramach odpowiedzi magazyn „ArabLit” stworzył list otwarty potępiający tę decyzję, pod którym podpisali się twórcy i wydawcy z całego świata, a także tłumacze „Drobnego szczegółu”, w tym ty.
Uznałam, że okazanie solidarności z autorką to mój moralny obowiązek. Zwłaszcza że z początku podano, że posunięcie to zostało z nią uzgodnione, co nie było prawdą. Jeszcze bardziej utwierdziłam się w postanowieniu po lekturze wywiadu z Adanią. Nie zgadzam się z decyzją kierownictwa Targów, choć na jakimś poziomie ją rozumiem. Podjęto ją na kilka dni po koszmarze 7 października, czyli jeszcze przed tym, jak izraelski odwet przybrał obecną skalę. Podobno Arabowie wiwatowali wtedy na ulicach Berlina, dlatego podejrzewam, że kierownictwo Targów nie chciało takich incydentów u siebie. Niemniej dalej uważam, że powinnam była to zrobić.
Podjęcie tej decyzji przez kierownictwo Targów zbiegło się również z bardzo negatywną recenzją „Drobnego szczegółu” w dzienniku „Süddeutsche Zeitung”. To pierwszy tak krytyczny głos, bo kiedy w 2022 roku na rynku pojawił się niemiecki przekład, wzbudził jedynie zachwyt. Tymczasem Maxim Biller zarzucił tej książce antysemityzm.
Mam wątpliwości, czy Biller w ogóle czytał „Drobny szczegół”. Zresztą podobne głosy pojawiły się również w polskim internecie. Jakaś pani nazwała skandalem to, że polskie wydawnictwo wydało, cytuję, „wytwór arabskiej, antysemickiej propagandy”, co ewidentnie oznacza, że z książką się nie zapoznała, ponieważ nie tylko nie ma w niej takich akcentów, ale też przedstawiony jest izraelski punkt widzenia – jak choćby w drugiej części, kiedy główna bohaterka rozmawia z dyrektorem muzeum w kibucu.
Biller powoływał się na argument, że książka przedstawia izraelskich żołnierzy jako jednomyślną, bezimienną masę, która jedynie zabija i gwałci. Wydaje mi się to zarzutem zupełnie nieuzasadnionym. Mamy w końcu pewien zestaw utartych w sztuce pisarskiej narzędzi, po które twórcy sięgają, kiedy chcą z danej grupy uczynić zły, szalony motłoch. Jednym z nich jest celowa anonimizacja grupy – postacie nie mają wtedy imion, cech charakteru czy indywidualnych pragnień, są jedynie masą o instynkcie stadnym. Tymczasem jeśli nawet przyjmiemy tę optykę, to Shibli identycznie przedstawia stronę palestyńską. W pierwszej, historycznej części żaden z beduinów nie ma imienia ani głosu.
Izraelscy żołnierze przedstawieni są po prostu jak… żołnierze. Gdyby nie kontekst, w którym „Drobny szczegół” ukazał się w Polsce, prawdopodobnie w ogóle nie rozmawiałybyśmy na ten temat. To jest książka o przemocy wojennej, o gwałtach, które towarzyszą wszystkim wojnom. Przypomina mi się głośna historia z czasów drugiej wojny czeczeńskiej, kiedy rosyjski pułkownik Jurij Budanow zgwałcił i zamordował młodą Czeczenkę. To właściwie dokładne powtórzenie tej sytuacji. W „Drobnym szczególe” opisana została historia zbiorowego gwałtu na młodej beduince – tak było, to jest prawdziwa historia, ujawnił ją izraelski dziennik „Haaretz” w 2003 roku i dalej możemy przeczytać ten artykuł w sieci. Potem już dokładniej opisywał to w swojej książce „The Holocaust, Rebirth, and the Nakba: Memory and Contemporary Israeli–Arab Relations” izraelski historyk Yair Auron. Dowódca został skazany na piętnaście lat więzienia, jego żołnierze otrzymali mniejsze, pewnie niewspółmierne wyroki. Uważam, że Shibli oddała tę historię w pełni uczciwie.
„Uczciwość” jest dla mnie ważnym słowem w kontekście tej książki, bo widoczna jest nie tylko na poziomie faktów, ale również języka, jaki Shibli wybrała do opisu – surowego, w pewien sposób reporterskiego, a może wręcz nieintuicyjnego dla fabuły. Sam arabski jest językiem niebywale precyzyjnym: w krótkim sufiksie możemy wyrazić kilka informacji, które w polskim wymagają oddzielnych słów. Tu natomiast opis został jeszcze celowo przez autorkę skondensowany. Jako tłumaczka miałaś ze stylem Shibli dużą trudność?
Jeszcze jaką. Kiedy podjęłam decyzję, aby „Drobny szczegół” przetłumaczyć, myślałam sobie: „Fajnie, cztery arkusze, co to jest, w miesiąc to machnę!”, ale szybko zmieniłam zdanie. Przed laty pracowałam w polskiej ambasadzie w Libii i w takich krytycznych sytuacjach zwykliśmy mawiać, że „ma się ochotę uciec z krzykiem w pustynię”.
Mam taką metodę na pracę nad przekładem, że najpierw szybko robię surówkę i każdą wątpliwość zaznaczam gwiazdką. Potem czytam sobie tekst drugi, trzeci, czwarty, tutaj nawet piąty raz, po kolei eliminując wszystkie gwiazdki. Na początku w każdej z dwóch części „Drobnego szczegółu” miałam tych gwiazdek po kilkaset. Co mnie tak przeraziło? Przede wszystkim mnogość powtórzeń, niezwykle drobiazgowo oddana mechaniczność opisywanych sytuacji: dowódca znowu się myje, wyciera ręcznikiem. Dopiero po kilkunastu stronach załapałam, że Shibli właśnie o to chodziło, że to przemyślany środek stylistyczny. Kolejną rzeczą, która sprawiła mi dużą trudność i wymusiła na mnie niewielkie odejście od oryginału, jest niedookreślenie podmiotu, np. „patrzył ze wzgórza”. To udało się zachować w angielskim tłumaczeniu, w polskim musiałam jednak – choć starałam się robić tak jak najrzadziej – dodać, że był to „dowódca” albo „mężczyzna”. Wydawnictwo dostało jednak od autorki uwagi, że Adania wyraźnie życzy sobie, aby słowa „oficer” używać dopiero od sceny, kiedy żołnierze myją beduinkę pod szlauchem.
Rozmawiając o języku wojny, trudno nie odnieść się do twojego debiutu tłumaczeniowego, o którym już wspomniałaś, czyli „Koszmarów Bejrutu” Ghady as-Samman. Choć obie te powieści łączą wątki fabularne – wojna, okupacja, uwięzienie – ich język różni się wręcz radykalnie. W przeciwieństwie do surowej Shibli as-Samman napisała książkę duszną i oniryczną, obficie posługując się frazą poetycką. To, co moim zdaniem łączy obie autorki, to wątek roli artysty, który decydując się na polityczną twórczość, bierze na siebie polityczną odpowiedzialność. As-Samman pisze o tym wprost – moją jedyną bronią są słowa, co waży więcej: pióro czy karabin? Adania Shibli mówi, że została właśnie odarta ze swojego podstawowego narzędzia, bo „zabrakło jej słów”, a gdyby zaczęła pisać znowu, dzisiaj, to „dopuszczałaby się aktu przemocy”.
Z drugiej strony Shibli mówi, że ona nie jest głosem Palestyny, jest tylko osobą, która pisze. Może dopowiadam, ale ona chce działać dla sprawy po prostu poprzez jej opisanie, nie stawia kropki nad „i” – rzeczy skądinąd typowej dla pewnego rodzaju arabskiej literatury przesiąkniętej dydaktyzmem i moralizatorstwem. U Shibli nie ma śladu takiej postawy.
Co do języka natomiast, dla mnie jest rzeczą niesamowitą, że Shibli pracowała nad tą książką dwanaście lat, aby osiągnąć aż tak skondensowaną formę. Nawiasem mówiąc, przypomina mi to, że nad tłumaczeniem „Koszmarów Bejrutu” pracowałam kilka lat. W 1976 roku jako tłumaczka byłam opiekunką grupy młodych chłopaków z Libanu, którzy przyjechali tu na leczenie prosto z kraju ogarniętego wojną domową. Historie, które od nich wówczas słyszałam, bardzo mnie poruszyły. Dlatego kiedy kilka lat później dowiedziałam się, że wyszła taka książka, zrobiłam wszystko, żeby ją przełożyć – i się udało. W międzyczasie pojechałam na staż do polskiej ambasady w Libii, skąd nawet mam takie zdjęcie: mój mały pokoik, palestyński plakat na ścianie, a ja w sukni zrobionej z arafatki siedzę nad tłumaczeniem „Koszmarów”.
W latach 80. literatura arabska zaczęła śmielej wkraczać do Polski. Kiedy miałaś więcej zleceń z języka arabskiego – dziś czy kilkadziesiąt lat temu?
Zdecydowanie kilkadziesiąt lat temu. Po przekładzie „Kobiet z piasku i mirry” Hanan asz-Szajch miałam dokładnie osiemnaście lat przerwy w tłumaczeniu z języka arabskiego – aż do momentu, w którym Wydawnictwo Czarne zwróciło się do mnie z propozycją przetłumaczenia „Jestem stamtąd, jestem stąd” Mourida Barghoutiego. Dopiero potem przyszedł Iljas Churi dla Karakteru, a teraz Adania Shibli wydana przez Drzazgi. Obecnie pracuję nad tłumaczeniem omańskiej pisarki Jokhy al-Harthi dla Wydawnictwa ArtRage, więc trzeba przyznać, że w ostatnich latach zainteresowanie znowu wzrosło.
Co działo się przez ten czas? Pytam o moment pustki z lat dziewięćdziesiątych i pierwszej dekady XXI wieku, kiedy z arabskojęzycznych książek właściwie zrezygnowano – aż do momentu, w którym Smak Słowa zaczął regularnie wydawać Nadżiba Mahfuza.
Ta sytuacja dotyczyła nie tylko literatury arabskiej. Po transformacji ustrojowej wydawcy stadnie rzucili się na niedoreprezentowaną dotychczas anglojęzyczną literaturę gatunkową: kryminały, thrillery, horrory. Dobrze pamiętam słowa tłumacza z języka szwedzkiego, Pawła Pollaka, który chodząc wtedy po wydawcach z propozycjami świetnych, bardzo uznanych szwedzkich pisarzy, doszedł do wniosku: „Odniosłem wrażenie, że polscy wydawcy są przekonani, że Pan Bóg mówi po angielsku”.
Natomiast sytuacja powoli zmienia się na lepsze. Mój kolega arabista Marcin Michalski podliczył, że w latach 1945–2009 ukazało się trzydzieści pięć tytułów z zakresu arabskiej literatury współczesnej, w tym zbiory poetyckie, a w latach 2010–2021 – trzydzieści dwa tytuły. To świadectwo wyraźnej poprawy. Mówiąc o ubóstwie literatury arabskiej w Polsce, należy jednak wskazać jeszcze jedną jego przyczynę – zupełny brak wsparcia ze strony arabskiej. Niedawno pojawiły się emirackie granty Szajcha Zajeda, ale jeśli porównamy to ze wsparciem, jakiego udzielają wydawnictwom Korea Południowa, Chiny czy Tajwan, to właściwie kropla w morzu potrzeb.
Wydaje mi się, że tak długi impas stworzył przestrzeń do rozwoju innego zjawiska, jakim jest fałszywa reprezentacja literatury regionu. Mówię tu o trendzie, który w swoim ostatecznym kształcie przyszedł do nas ze Stanów Zjednoczonych, czyli tzw. sheikh novels.
Czyli „książki z oczami”.
Dlaczego „z oczami”?
Dlatego że na okładkach właściwie wszystkich tych książek jest Arabka z niemal całkowicie zasłoniętą twarzą, ale uwypuklone są jej oczy – tajemnicze, podkreślone kohlem oczy arabskiej piękności. Ktoś w internecie zrobił całe zestawienie takich książek, gdzie przypadkiem znalazła się też książka naprawdę tłumaczona z języka arabskiego, „Hamida z zaułka Midakk” egipskiego noblisty Nadżiba Mahfuza. Reszta to rzeczy typu „Arabska kochanka”, „Byłam kochanką szejków” i tak dalej, i tak dalej...
Przeprowadziłam niedawno takie pseudobadanie: weszłam do niewielkiego saloniku prasowego, gdzie sprzedawane są również książki. Na dwadzieścia bardzo różnych książek, które były obecne na półkach, dziewięć z nich to były właśnie takie „książki z oczami”, co przede wszystkim świadczy o tym, jak doskonale się sprzedają. Czemu tak chętnie je czytamy?
Niestety. Kiedy wejdziemy na Lubimyczytać i inne tego typu portale, zobaczymy też, że te książki mają rewelacyjne oceny. Jako orientalistkę przerażają mnie szczególnie opinie, które możemy tam znaleźć: „Wspaniała książka, tyle się z niej dowiedziałam o kulturze arabskiej!”. Ręce mi wtedy opadają, przecież w tych książkach nie ma nic o kulturze – jest głównie seks, przemoc i różne dewiacje plus ciekawostki obyczajowe. Nie mówię, że takie historie się nie zdarzają, ale to jednak mały wycinek rzeczywistości. Dawno temu dyskutowałam o tego typu literaturze z pewnym doświadczonym redaktorem, który powiedział mi, że ludzie uwielbiają czytać o cudzych nieszczęściach. To może być jedno z wytłumaczeń. Czytelniczkami są głównie kobiety – może taką lekturą podbudowują się, że Polkom żyje się lepiej niż Arabkom?
Niewykluczone, choć ja tłumaczę to inaczej. „Książki z oczami” sięgają po pewien nowy typ orientalizacji, który tym razem stawia w centrum nie Arabki, ale Arabów. W różnych dziełach kultury z XIX wieku artyści seksualizowali kobiety poprzez ich egzotyzację. Trochę je ubierali, trochę rozbierali, a wszystko to służyło stworzeniu atmosfery seksualnego, zwierzęcego wręcz nienasycenia. Dziś w centrum nie stoi już harem, ale Arab, a tak właściwie jednolita fantazja na jego temat: jest miliarderem, pochodzi z Zatoki, „arabskość” ma reprezentować w nim nienasycona chuć, posesywność, potrzeba ciągłej agresywnej dominacji. Jednocześnie jest wystarczająco zachodni, żeby swoją wybrankę z Polski zabierać odrzutowcem na kolację na szczycie wieży Eiffla, chodzić w drogich garniturach, aż w końcu tak tę Polkę pokochać, aby się dla niej zmienić. To jest po prostu „50 twarzy Greya”, tylko Christian Grey ma na imię Muhammad.
To jest temat rzeka. Należałoby jeszcze dorzucić kwestię islamofobii po 2001 roku i rozwoju negatywnej stereotypizacji Arabów czy, szerzej, muzułmanów. Chociaż warto zauważyć, że to był problem jeszcze w latach 80. W polskich mediach również pojawiał się wtedy stereotyp bogatego, „dzikiego”, polującego na Polki Araba. Napisałam o tym wówczas nawet popularnonaukowy artykuł do pisma „Kontynenty”. Jest to więc stara sprawa, ale w warunkach wolności słowa – kiedy można otwarcie mówić, że jest się rasistą i to żaden nietakt, tylko informacja o wyznawanych poglądach – takie książki tylko ów stereotyp podsycają. Autorzy i autorki „książek z oczami” robią więc fatalną, bardzo szkodliwą robotę.
Dobrze, że podnosisz kwestię autorstwa, bo warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz, czyli kwestię fałszywej reprezentacji. To książki wydawane pod arabskimi personaliami, podczas gdy ich autorami są Polacy, Brytyjczycy czy Amerykanie.
Albo osoby, które twierdzą, że są arabistami i ekspertami, chociaż w najlepszym przypadku mają za sobą pojedyncze lata studiów, ale dzięki autoprezentacji uchodzą za autorytety. Nomina sunt odiosa, nazwisk nie będę wymieniać, żeby się nie narażać na pozwy.
Sądzisz, że gdybyśmy złapały może nie na ulicy, ale w miejskiej bibliotece przypadkowego Polaka i zapytały go o literaturę arabską, to właśnie „książki z oczami” by wymienił?
Tak, zdecydowanie tak, niestety. I może jeszcze „Księgę tysiąca i jednej nocy”.
Literatury arabskiej publikuje się dziś może nieco więcej, ale właściwie wszystkie przekładane książki – nierzadko bardzo wartościowe i świetne – kręcą się wokół dwóch głównych tematów, czyli wojny albo krytyki systemu. Bardzo brakuje mi takich książek jak „Frankenstein w Bagdadzie” Ahmeda Saadawiego, który choć mówi także o wojnie i tragedii Iraku, jest powieścią kryminalną i pełną dowcipu. Czy jako tłumaczka i czytelniczka zarazem widzisz przestrzeń na to, aby literaturę arabską dało się pokazać także z innej strony, nie tylko przez pryzmat cierpienia i konfliktu?
Bardzo bym tego chciała. Tak jak powiedziałaś, to przeważnie książki bardzo wartościowe, ale uważam, że bywają traktowane w sposób nieco instrumentalny. Celem – wychodzącym z dobrych intencji – jest pokazanie dramatu, który ma miejsce w danej części regionu. Tymczasem można też przecież wydawać książki dla ich wartości literackiej. Uważam, że akurat „Drobny szczegół” miałby taką szansę, gdyby nie kontekst, w którym miał w Polsce premierę. To malutka książeczka, ale wielka literatura. W 2012 roku Biuro Literackie zorganizowało świetną debatę na temat tłumaczeń m.in. właśnie literatury arabskiej. Powołując się również na opinię arabskich krytyków literackich, Agnieszka Piotrowska powiedziała wtedy: „Dlaczego Zachód tłumaczy książki, które wspierają stereotypy? [Te książki] są w większym stopniu dokumentem socjologicznym niż literaturą”.
To w takim razie na koniec: jaką książkę chciałabyś przetłumaczyć?
Dobrą literaturę faktu. Arabską. Nie „o Arabach”.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.