Po tygodniu nieustannej walki, wypracowywania optymalnej logistyki przemieszczania się pomiędzy kolejnymi pokazami, trudno o konstrukcję spójnej mapy „trendów” i „prądów”, porządkującej filmy prezentowane w ramach festiwalu. Rozpiętość wizji rzeczywistości i perspektyw spojrzenia, oscylująca pomiędzy potęgą kosmosu („Kosmiczni Turyści” Christiana Freia) a ziarnami własnoręcznie zbieranego ryżu („Stary Druh” Lee Chung-ryoul); intymnym światem dziecka, wtajemniczanego w sztukę lalkarstwa („La Machina” Thierry’ego Paladino) a siecią intryg, otaczających samozwańczego podwójnego szpiega („Garbo. Szpieg” Egmona Rocha), czy wreszcie klatkami hitlerowskiego filmu propagandowego o warszawskim getcie („Niedokończony Film” Taela Hersonskiego) a perspektywą spojrzenia naszych potomków, odnajdujących magazyn składowanych kilkadziesiąt tysięcy lat atomowych odpadów („Jądro Wieczności” Michaela Madsena) – nie ułatwiały zadania.
Jak na każdym festiwalu, zdarzały się filmy średnie, a nawet słabe. Spuszczając jednak na nie zasłonę milczenia, skupmy się na tych filmach z konkursu głównego, które mają szanse pozostać w pamięci widzów nieco dłużej niż piętnaście minut.
Niebezpieczne związki
Werdykt
Nagrodę MILLENNIUM AWARD i 8000 euro otrzymał film „Para do życia” w reż. Miki Hotakainena i Joonasa Berghalla. Spośród 22 tytułów startujących w tegorocznym konkursie głównym, jury pod przewodnictwem irańskiego reżysera Arasha T. Riahi postanowiło wyróżnić również filmy: „La Machina” Thierry’ego Paladino, „Ostatni pociąg” Lixin Fana oraz „David chce odlecieć” Davida Sievekinga. Laureatem NAGRODY MAGICZNEJ GODZINY i 4000 euro dla najlepszego filmu do 70 minut został „Koniec Rosji” Michała Marczaka. Jury wyróżniło również „Antoine” Laury Bari oraz „Syberiadę 35x45” Evgeny’ego Solomina.
NAGRODĘ PUBLICZNOŚCI i 2000 euro ufundowane przez kanał dokumentalny Planete zdobył film „La Machina” w reż. Thierry’ego Paladino.
Dwa filmy z konkursu głównego tegorocznej edycji festiwalu, jedne z lepszych w konkurencji, mają podobny punkt wyjścia – ich bohaterami są reżyserzy filmowi, przyjmujący pozy nieoświeconych prostaczków, których zaangażowanie w ryzykowne – jak się ostatecznie okazuje – eksperymenty ma wzbogacić ich warsztat filmowca. Konkretnie rzecz ujmując, na początku ich drogi znajdują się dwa „teksty kulturowe”: dzieło „Sztuka Filmu” autorstwa Kim Dzong Ila (jak wiadomo od czasów „wielkiego językoznawcy”, oświeceni tyrani poruszają się swobodnie w przestrzeni każdego dyskursu…) oraz zjawisko medytacji transcendentalnej, stworzone przez Maharishi’ego, odnajdujące swojego wiernego promotora w postaci Davida Lyncha. Mowa o żywo przyjętych przez festiwalową publiczność „Idiotach w Korei” Madsa Bruggera oraz wyróżnionym przez jury filmie „David chce odlecieć” Davida Sievekinga.
Lektura „filmoznawczego” dzieła autorstwa północnokoreańskiego dyktatora okazuje się być tylko przykrywką dla reżysera „Idiotów w Korei”, którą demaskuje oryginalny tytuł filmu: „Red Chapel” („Czerwona Kaplica” – to kryptonim komunistycznej siatki szpiegowskiej, działającej na terenie nazistowskich Niemiec). Przykrywką dla ekipy filmowców, jadących na dwa tygodnie do Korei Północnej jest wymiana kulturalna, w trakcie której dwaj duńscy komicy pochodzenia koreańskiego (jeden z nich jest upośledzony) mają przygotować i przedstawić koreańskiemu ludowi spektakl para-teatralny.
„Idioci w Korei”, reż. Mads Brügger, Dania 2009W rzeczywistości wyjściowa idea reżysera zakłada ukazanie koszmaru ideologicznego terroru, panującego w Korei Północnej, ukrytego za kulisami spektaklu o zadowolonym i sytym narodzie, reżyserowanego przez doktrynerów komunistycznego teatru indoktrynacji. Duńscy „dywersanci” chcą zrobić wszystko co tylko możliwe, aby zdobyć uznanie i przychylność swoich „opiekunów”, ale także po to, aby odzyskać rekwirowane przez funkcjonariuszy cenzury taśmy z nagraniami filmowymi – proces stopniowego uzależnienia i zagarnięcia przez lokalną ideologię odnajduje swoją kulminację w groteskowej scenie wepchnięcia (dosłownie) reżysera i niepełnosprawnego komika w olbrzymi, antyamerykański pochód, transmitowany przez ogólnopaństwową telewizję. Nieco przewidywalna opowieść o próbie spojrzenia poza fasadę komunistycznego reżimu zmienia się jednak w pewnym momencie w traktat o etyce dokumentalisty, ewokowany przez załamanie nerwowe niepełnosprawnego komika. Dwustronna gra nie pozostawia złudzeń – zatopieni w koszmarnym teatrze komunistycznego reżimu, wykorzystani bohaterowie filmu, mogą tylko płynąć z prądem otaczającej ich rzeczywistości. Podwójną porażkę (pomimo stworzenia błyskotliwego filmu) ponosi także reżyser – manipulowany przez funkcjonariuszy reżimu, sam wykorzystuje swoich bohaterów, których psychiczne możliwości ta sytuacja przerasta.
„David chce odlecieć”, reż. David Siveking,
Niemcy/Austria/Szwajcaria 2010Bardziej uczciwie postępuje reżyser, a zarazem główny bohater dokumentu „David chce odlecieć”. Zafascynowany twórczością swojego idola – Davida Lyncha – przeprowadza eksperyment na samym sobie, ulegając pokusie uprawiania medytacji transcendentalnej, promowanej usilnie twarzą reżysera „Zagubionej autostrady”. Wizja snuta przez guru Maharishi’ego i jego następców jest zaiste imponująca – tysiące latających joginów, zamieszkujących kosztowne „niebiańskie miasta”, ma skutecznie zabiegać o wszechświatowy pokój. W istocie miasta-widma zamieszkiwane są przez garstkę statystów, a uroczyste wmurowanie kamienia węgielnego pod „Uniwersytet Niezwyciężonych Niemiec”, przeprowadzane pod osłoną nocy, okazuje się być zaledwie zaśmieceniem wymarłych, postindustrialnych ruin. Demaskatorski reżyser wnikliwie tropi nieścisłości wiążące się z działalnością organizacji Maharishi’ego – dociera nawet do jego „matecznika”, gdzie odkrywa prawdę o działalności swojego niedoszłego przewodnika duchowego. Ostateczna duchowa stabilizacja osiągnięta zostaje przez bohatera na „dachu świata”, u źródeł Gangesu, gdzie David wypala „święte zioła” z hinduskimi mistykami.
Na początku drogi, a także na jej końcu
W konkursie głównym 7. Planete Doc Review zaznaczyła się także silnie grupa dokumentów „egzystencjalnych”, wynoszących opowieść „z piwnicy na parter, a może czasem nawet na pierwsze piętro” – parafrazując Marcela Łozińskiego. Ten nurt kina dokumentalnego odnalazł swój najpełniejszy wyraz w filmach „La machina” Thierry’ego Paladino (nagroda publiczności) oraz „Stary Druh” Lee Chung-ryoul, opowiadających o dwóch skrajnych punktach ludzkiego istnienia – początku i zmierzchu.
„La machina”, reż. Thierry Paladino, Polska 2010 Kiedy czytałem opis filmu autorstwa Paladino, spodziewałem się, nieco stereotypowo, pocztówek z Lazurowego Wybrzeża. Reżyser wybrał jednak dla swoich bohaterów – charyzmatycznego mistrza teatru lalkowego i jego młodocianego ucznia, „zostawiających splendor Nicei” daleko za sobą – scenografię wiosek, ulokowanych w głębi Prowansji. To wybór charakterystyczny dla dokumentalistów ze „Szkoły Wajdy” – koncentrujących się raczej na mało spektakularnych na pierwszy rzut oka środowiskach i bohaterach – którzy chcą odkrywać przed widzami piękno codzienności. Słowem najpełniej charakteryzującym film „La machina” jest „tajemnica”. Ta inicjacyjna opowieść o chłopcu i jego mistrzu bada tajemnicę na kilku poziomach – od arkanów sztuki lalkarstwa, przez rodzącą się przyjaźń dwóch mężczyzn, aż po atmosferę sekretności, otaczającą mistrza. Jak dobrze obejrzeć dokument, który pozostawia taki nieodkryty margines.
„Stary druh”, reż. Lee Chung-ryoul,
Korea Południowa 2008W pierwszej scenie filmu „Stary Druh” małżeństwo zniedołężniałych koreańskich staruszków wspina się stromymi schodami na szczyt wzniesienia, do miejsca kultu. Są prawie u kresu swojej pracowitej ziemskiej drogi, której połowa upłynęła w rytmie dźwięku dzwonka, zawieszonego na szyi ich wołu. John Grierson, jeden z pierwszych teoretyków dokumentalizmu, pisał w latach trzydziestych w jednej ze swoich prac: „Dokumentaliści nie są wcale zobligowani do wędrowania na krańce ziemi w poszukiwaniu starodawnej prostoty i godności człowieka na tle nieba”, dodając nieco dalej, że w jego przekonaniu „neorousseauizm” to ślepa droga dla dokumentalisty. Przypadek „Starego Druha” pokazuje, że pogrzebany przez teoretyka u zarania refleksji nad specyfiką medium kierunek potrafi oddziaływać z wielką siłą także dzisiaj (w Korei Południowej film zgromadził w kinach trzy miliony osób – jakże blado wypada w tym zestawieniu „sukces” komercyjnych „fighterów” rodzimego kina fabularnego).
Życiodajna para
„Para do życia”, reż. Joonas Berghall, Mika
Hotakainen, Finlandia 2009Bezapelacyjnym zwycięzcą tegorocznego festiwalu został fiński dokument „Para do życia”, w reżyserii Joonasa Berghalla i Miki Hotakainena. Monologi męskich bohaterów zwycięskiego filmu brzmią momentami jak traumatyczne wyznania postaci z filmów Bergmana. Prawie wszystko się zgadza oprócz wyglądu bohaterów i scenografii ich intymnych wyznań. W przeważającej większości nieatrakcyjni mężczyźni spotykają się w saunie, gdzie oczyszczają swoje ciała i umysły. Reżyserzy zafundowali widzom pasjonującą drogę – od zabawnie realizowanej opowiastki o kulturowym fenomenie sauny, przez traumatyczny seans emocjonalnej wiwisekcji, aż po pean na cześć życia – jakiekolwiek by ono było – obalając przy tym tabu nagości, a także stereotyp silnego, nie okazującego uczuć, skandynawskiego macho.
„Niezręczne określenie” i co z niego wynika
W zdaniu, służącym za motto mojej relacji, pada stwierdzenie o niezręczności sformułowania „dokumentalny”. Wszak już u zarania gatunku Grierson zauważył, że wykorzystanie „żywego”, autentycznego materiału filmowego nie ogranicza prawa autora do kreacji (zauważmy, że już „Nanuk z Północy” Flaherty’ego wywoływał kontrowersje, dotyczące sposobu uzyskiwania ekranowego rezultatu). Dzisiaj nikogo już nie dziwi droga, którą podąża współczesny film dokumentalny – skoncentrowany na dramaturgii, czasami na „zagęszczaniu rzeczywistości” (innymi słowy po prostu dobrze pojmowanej inscenizacji), na wydobywaniu ukrytego potencjału dokumentalnego materiału filmowego w procesie reżyserii (pojmowanej dużo szerzej niż tylko na poziomie organizacji materiału na etapie montażu). Festiwal Planete Doc Review odkrywa przed widzami fenomen współczesnego kina dokumentalnego w całej jego rozciągłości, od szlachetnej prostoty („Stary Druh”, „Para do życia”) aż po inteligentną autokreację („Idioci w Korei”, „David chce odlecieć”).
Skoncentrowaliśmy się na filmowych daniach głównych, czas na kilka słów dotyczących organizacji festiwalu. Wobec trudu poniesionego przez organizatorów w procesie przygotowywania imprezy, a także spektakularności ostatecznego produktu (sporo wartościowych filmów w programie, kolejne odkrycia klasyków dokumentu, a także obecność największych światowych przedstawicieli gatunku), niepoważnie byłoby narzekać chociażby na opóźnienia seansów. Jedyną sensowną krytyczną uwagę można mieć paradoksalnie wobec ilości filmów w konkursie głównym – nie przekonuje kryterium reprezentacji prawie każdej sekcji tematycznej festiwalu, a konkurs nie ucierpiałby zanadto, gdyby ograniczyć go co najmniej o sześć tytułów.
Festiwal Artura Liebharta przeszedł przez sześć lat swojego istnienia długą drogę. Najlepszym przykładem jest przypadek Wernera Herzoga – trzy lata temu prezentacja niektórych filmów mistrza w trakcie retrospektywy odbyła się w najmniejszej salce warszawskiej Kinoteki (notabene niektóre filmy nie cieszyły się wówczas oszałamiającym zainteresowaniem publiczności – tym większa zasługa popularyzatorskich zabiegów firmy Against Gravity), w tym roku obecność Herzoga na festiwalu stała się wydarzeniem na skalę co najmniej ogólnopolską.
Organizatorzy festiwalu Planete Doc Review z konsekwencją promują pełnometrażowy dokument w Polsce. Zaczynali skromnie, od kameralnego przeglądu Warsaw Doc Review w 2004 roku. Kolejne lata zaznaczały się coraz to nowymi przedsięwzięciami, od dystrybucji kinowej i dvd, przez udostępnianie filmów dokumentalnych w sieci, na edukacji szkolnej i boxach z filmami „klasycznych” reprezentantów gatunku skończywszy. Z niecierpliwością czekam na kolejne inicjatywy. Znając entuzjazm organizatorów oraz ich dobrą passę śmiem twierdzić, że nawet dokument „Poławiacze Śledzi” Johna Griersona – patrona niniejszej relacji – znalazłyby na festiwalu Planete Doc Review swoich zagorzałych amatorów.