„Zły porucznik”,
reż. Werner Herzog

Jagoda Janowska

„Zły porucznik. Przystań – Nowy Orlean” pokazuje język oryginałowi Ferrary sprzed parunastu lat i świetnie bawi się we własnym towarzystwie

Jeszcze 1 minuta czytania


Kiedy nazywasz się Werner Herzog, nie musisz nikomu składać hołdów, bo sam jesteś punktem odniesienia w historii kina. Wyjątek możesz zrobić dla Friedricha Wilhelma Murnau, ale już nazwisko Abla Ferrary jest ci obce, i jeśli kręcisz film o tytule bliźniaczym z jego filmem, to bynajmniej nie można nazwać go remakiem. „Zły porucznik. Przystań – Nowy Orlean” pokazuje język oryginałowi sprzed parunastu lat i świetnie bawi się we własnym towarzystwie.

Huragan Katrina zostawił za sobą apokaliptyczny bałagan, który odzwierciedla stan umysłu głównego bohatera. W wyniku heroicznej kontuzji – skoku do wody, by ratować życie więźnia – policjant Terence McDonagh zyskuje dwie rzeczy: stopień porucznika i nałóg narkotykowy, za pomocą którego stara się uśmierzyć ból kręgosłupa. Gliniarz podkradający kokainę z policyjnego magazynu i miejsc zbrodni na pewno nie jest wzorcowym stróżem prawa, ale McDonagh, oprócz paru słabości, nie jest wcale złym człowiekiem. Przypomina raczej Adasia Miauczyńskiego, który jednak dysponuje policyjną odznaką i Magnum i nie waha się ich użyć (jako straszaka), żeby ułatwić sobie pracę. Rozumiemy jego frustrację i współczujemy, szczególnie, że wciąż spadają mu na głowę nadprogramowe kłopoty i obowiązki. Można odnieść wrażenie, że reżyser znęca się nad swoim bohaterem. Ale już po chwili Herzog, na spółkę ze scenarzystą, bezwstydnie wykorzystując swoją wszechmoc demiurga, pomaga bohaterowi wyjść na plus z każdej, pozornie patowej, sytuacji.

McDonagh to postać optymistyczna; nawet ćpa po to, żeby żyć, w przeciwieństwie do Bena z „Zostawić Las Vegas”, który postanowił zapić się na śmierć. Nowa rola Cage’a porównywana jest właśnie do kreacji z filmu Figgisa, choć punktów stycznych, poza mistrzostwem wykonania, próżno szukać. Postać McDonagha, świadomie przeszarżowana – tak fizycznie (nieustanne zaczesywanie włosów i przekrzywienie ramienia), jak i charakterologicznie (podśmiechiwanie się za każdym razem z gangsterskiej ksywki „G” i nadużywanie słowa na „f”), jest kompletna i doskonała.

Do aktorskiej przesady Herzog dokłada jeszcze coś od siebie. Brudny obiektyw, break dance ludzkiej duszy (!) do kawałka à la country, znany z MTV raper Xzibit jako narkotykowy boss i „śmiejące się” iguany to ekstrawagancja dawkowana w filmie z humorem i konsekwencją, którą – mimo początkowego niedowierzania – przyjmuje się z przyjemnością i błaga w myślach o więcej. Narracja, płynąca leniwie jak chmura dymu ze skręta, rezygnuje z żelaznej dyscypliny wątków na rzecz mistrzowskich epizodów, jak ten z opowieścią McDonagha o poszukiwaniu skarbu piratów w dzieciństwie.

„Zły porucznik”, reż. Werner Herzog.
USA 2009, w kinach od 13 sierpnia 2010
W przeciwieństwie do moralizatorskiego, pompatycznego wręcz tonu filmu Ferrary, w którym główny bohater przypłacał życiem narkotykowe i hazardowe szaleństwa, McDonagh zaczyna radzić sobie naprawdę dobrze właśnie wtedy, gdy przestaje grać fair. Szantaż, łapówka, fabrykowanie dowodów, aranżowane strzelaniny – cel uświęca środki. Za takie myślenie Harveya Keitela dotknęła kara, a Nicholasa Cage’a spotyka nagroda: happy end jest tak przeskalowany, że aż trzeszczy konwencja i tak mało realistycznego filmu. Podobnie entuzjastyczną sceną kończył się inny romans Herzoga z kinem gatunkowym i sporym budżetem: „Operacja Świt” (2007). W tamtej opowieści reżyser nie zrezygnował, mimo hollywoodzkiej oprawy, z głębokiej refleksji nad ludzką naturą. „Zły porucznik” niesie przewrotne przesłanie: kto pod kimś dołki kopie, ten dobrze robi. Dieter Dengler, bohaterski pilot z „Operacji Świt” był odważnym, wytrwałym i obdarzonym niezłomną wolą człowiekiem; porucznik Terence McDonagh lubi nadużywać swojej władzy, osiągać cel drogą na skróty i przyjmować jeszcze za to pochwały. Pean na cześć wygodnictwa i egoizmu? Werner Herzog nie daje łatwych odpowiedzi i dwuznacznie puszcza oko.