Elektryczne napięcie

Rozmowa z Chloe Hooper

Wielu Australijczyków chce pojednania z rdzenną ludnością. W moim pokoleniu nastawienie do Aborygenów jest zupełnie inne niż wśród starszych. Ale w rzeczywistości wciąż prowadzimy bardzo odseparowane życia – mówi australijska reporterka Chloe Hooper

Jeszcze 4 minuty czytania

AGNIESZKA WÓJCIŃSKA: Twoja książka „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee” jako jedna z pięciu weszła do finału Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Jak zareagowałaś na tę wiadomość?
CHLOE HOOPER: Byłam bardzo szczęśliwa i podekscytowana. Jestem wielką fanką Kapuścińskiego. Gdy studiowałam pisarstwo w Nowym Jorku, byłam na kilku spotkaniach z nim, mam parę jego książek z autografem. Przeczytałam jego reportaże, gdy byłam początkującą pisarką i nie myślałam jeszcze o tworzeniu literatury non-fiction. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Uwielbiam „Cesarza” i „Szachinszacha”.

Co ci się podoba w jego tekstach?
Jest dla mnie mistrzem formy reporterskiej. Umiał uchwycić rzeczy uniwersalne, pokazać nasze człowieczeństwo niezależnie od tego, kim jesteśmy. Potrafił też wspaniale oddać poezję chwili. Opisując jeden moment, symbolicznie pokazywał całą historię. Chciałabym umieć tak pisać.

Nim powstał „Wysoki”, byłaś autorką powieści „Morderstwo przy klifie Czarnego Łabędzia” („A Child’s Book of True Crime”),  nominowanej do brytyjskiej Orange Prize.
To była moja praca dyplomowa na studiach pisarskich. Opowieść o dorastaniu w Australii, rodzaj satyry na popularny u nas gatunek powieści o zbrodni opartej na faktach.

Chloe Hooper / fot. Monty Coles, CzarneJak doszło do tego, że kolejna książka, którą postanowiłaś napisać, to non-fiction?
Byłam w trakcie pracy nad drugą powieścią i nie szło mi zbyt dobrze. Postanowiłam sprawdzić, czy potrafię napisać książkę reporterską. Gdy zamknięta w czterech ścianach piszesz fikcję, czujesz się bardzo osamotniona. Miałam ochotę wyjść do świata, poszukać prawdziwych, ważnych historii. Przypadkiem poznałam Andrew Toe’a, prawnika zajmującego się sprawami kryminalnymi, który pracował dla społeczności Aborygenów. Wybierał się na wyspę Palm Island badać sprawę śmierci Camerona Doomadgee i szukał kogoś, kto zajmie się dokumentacją tego, co tam się wydarzyło. Zadeklarowałam, że pojadę z nim. Myślałam, że to będzie krótki tekst, a tymczasem sprawa ciągnęła się przez lata.

No właśnie, od tekstu opublikowanego w „The Monthly” doszłaś do książki. Skąd taki pomysł?
W trakcie pierwszego dnia na Palm Island poczułam, że w tej historii może kryć się materiał na książkę. Podejrzewam, że wielu pisarzy miewa takie przebłyski. Twoje serce bije mocniej, ale jednocześnie masz uczucie, że toniesz. Myślisz sobie – to historia, którą chciałabym zbadać dokładnie, opisać. Ale w tym samym momencie masz wizję tych wszystkich lat, które spędzisz, siedząc przed komputerem.

Wspominasz w „Wysokim”, że był taki moment w czasie kolacji w domu Elisabeth, siostry Camerona Doomadgee, gdy nagle podjęłaś decyzję, że chcesz tę książkę napisać. Co takiego się wydarzyło?
Byłam bardzo zaangażowana w tę historię, dużo o tym myślałam, przeczytałam mnóstwo artykułów w australijskiej prasie.  Ale z początku brakowało mi pewności siebie, odwagi. Dojście do książki zajęło mi sporo czasu. Zdecydowałam się to zrobić dopiero w chwili, gdy policjant Chris Hurley został oskarżony o zabójstwo.

Piszesz, że w pierwszym dniu śledztwa dotyczącego śmierci Camerona na wyspę przyjechało mnóstwo dziennikarskich gwiazd, potem dziennikarze byli obecni na procesie sierżanta Chrisa Hurleya oskarżonego o pobicie Aborygena na śmierć. Czemu to właśnie ty opisałaś tę historię?
Jeszcze jeden australijski reporter napisał książkę na ten sam temat. Wydaje mi się, że większość dziennikarzy w moim kraju nie myśli o pisaniu czegoś większego. Są przyzwyczajeni do krótkich artykułów, które następnego dnia ukażą się w gazecie. Poza tym to nie jest popularny temat w Australii. Ludzie woleliby nic o tym nie wiedzieć. Panowało przekonanie, że nikt takiej historii nie kupi, nie przeczyta. Szczęśliwie moja książka spotkała się w Australii ze sporym zainteresowaniem. Może coś się zmienia?

Co właściwie o Aborygenach myślą biali Australijczycy? Czy widzisz pod tym względem jakąś różnicę pomiędzy starszym i młodszym pokoleniem?
Pokolenie moich rodziców kompletnie nic nie wiedziało na ich temat. Mieszkali w mieście, wśród innych białych, nie zdawali sobie sprawy, jakie rzeczy dzieją się w zakątkach kraju, których sami nigdy nie odwiedzali. Nie znali prawdziwej historii rdzennej ludności, bo o tym się nie mówiło.

Tylko wygładzoną wersję?
Dokładnie. Kapitan Cook przybył do Australii i zatknął flagę. Do tego historia się ograniczała. Moje pokolenie i młodsze uczą się o tym, co wydarzyło się naprawdę. W 2008 roku premier Kevin Rudd po raz pierwszy przeprosił Aborygenów za krzywdy, które ich spotkały. Poprzedni premier odmówił złożenia takich przeprosin, a temat urósł do rangi poważnej kwestii politycznej. Przeprosiny Rudda miały wymiar symboliczny, ale jeśli chodzi o warunki życia Aborygenów zmieniły niewiele. Myślę jednak, że miały wpływ na stosunek do rdzennej ludności. Wielu Australijczyków chce pojednania. Chcieliby, żeby sytuacja się  zmieniła. Ale, co jest smutne, w rzeczywistości niekoniecznie znają jakiegoś Aborygena. Wciąż prowadzimy bardzo odseparowane życia, mimo że ludzie zmienili swoje nastawienie. To dopiero początek zmian.

Chloe Hooper

Ur. w 1973 roku. Pisarka i dziennikarka. Jej debiutancka powieść „A Child’s Book of True Crime” (2002; wydanie polskie pod tytułem „Morderstwo przy klifie Czarnego Łabędzia”, Zysk i S-ka, 2006) była nominowana do brytyjskiej Orange Prize i uhonorowana przez „The New York Times” tytułem „Notable Book of the Year”. Międzynarodowy rozgłos przyniósł Hooper artykuł o śmierci Camerona Doomadgee, członka aborygeńskiej społeczności Palm Island na północno-wschodnim wybrzeżu Australii, opublikowany w 2005 roku na łamach „The Monthly”. Reportaż wyróżniono najbardziej prestiżową australijską nagrodą dziennikarską Walkley Award. Powstała na jego kanwie książka „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee” łączy w sobie dokument, pełen napięcia kryminał i bogate studium historii i kultury Aborygenów. Chloe Hooper mieszka w Melbourne.

Nim zabrałaś się za ten temat, Aborygenów znałaś jedynie z telewizji. Piszesz, że Elisabeth, siostra Camerona, nauczona była przez rodziców, by nie ufać białym. Tobie zaufała ona i inni Aborygeni. Jak na to zapracowałaś?
Miałam dużo szczęścia, że na Palm Island przyjechałam z prawnikami pracującymi dla tamtejszej społeczności. To był dobry punkt wyjścia. Potem poznawaliśmy się nawzajem coraz lepiej, uczyliśmy się swoich charakterów. Wzajemne zaufanie rosło z każdym spotkaniem. To może banał, ale gdy zaczynasz rozmawiać z ludźmi, bariery, które was dzielą, padają. Zresztą siostry Camerona chciały opowiedzieć tę historię, zależało im, by nie przeszła niezauważona. Miałam szczęście, że potrzebowały kogoś, kto ich wysłucha.

Nie bałaś się, że przyjazd na wyspę z prawnikami zajmującymi się tą sprawą może skrzywić twoją perspektywę?
Pewnie łatwo mogło tak się stać. Ale bardzo starałam się zrozumieć całą sytuację także z punktu widzenia Chrisa Hurleya, oficera policji podejrzewanego o śmiertelne pobicie Camerona Doomadgee.

Jak byś opisała swoją relację z rodziną Camerona?
Relacja z kimś, o kim piszesz, zawsze jest skomplikowana. Na pewno nie była to przyjaźń. Byliśmy blisko, dbaliśmy o siebie nawzajem, ale to nie to samo. Nie może być mowy o przyjaźni, gdy z jednej strony stoi reporter z notesem, a z drugiej ktoś, kto opowiada swoją historię.

Macie wciąż kontakt?
Mam poczucie, że zawsze będziemy w pewien sposób związani. Wydaje mi się niemożliwe trafić do takiego miejsca jak Palm Island, nawiązać z ludźmi relacje, a potem już nigdy nie mieć z nimi kontaktu. Aborygeni traktują cię jak członka rodziny. Czuję, że ich całkowite porzucenie byłoby bardzo nie na miejscu. Poza tym problemy tamtejszej społeczności, które opisuję w książce, dla nich są wciąż aktualne. Myślę, że jestem im coś winna. Ja mam dużo, a oni nie mają nic. To wielka nierówność. Zupełnie inna sytuacja niż wtedy, gdy opisujesz kogoś, kto ma status podobny do twojego.

Jak zmieniało się z czasem twoje podejście do tej historii i jej bohaterów?
Zanim się zajęłam tym tematem, o Aborygenach nie wiedziałam niemal nic. Prezentowałam typowe podejście białej, liberalnej mieszkanki Australii. Gdy pierwszy raz jechałam na wyspę, miałam w głowie czarno-biały obraz. Chris Hurley jawił się w nim jako ten zły, rasista. Myślałam: to podobny typ jak biali policjanci na głębokim południu Stanów Zjednoczonych, taki klasyczny „red neck”. Północna Australia bardzo przypomina południe USA pod względem nasilenia rasizmu. Powoli, rozmawiając z ludźmi, odkrywałam, że był wspaniałym policjantem. Z drugiej strony, im dłużej przebywałam wśród aborygeńskiej społeczności, tym wyraźniej widziałam panujące tam dysfunkcje, przemoc, alkoholizm. Nigdy w życiu nie wybrałabym takiej pracy, jak Chris Hurley. Obcowanie ze wszystkim, z czym on się stykał na co dzień, musiało wpływać na niego bardzo silnie i nic nie mógł na to poradzić.

Ta historia okazała się więc znacznie bardziej skomplikowana i pełna niuansów, niż mi się wydawało na początku. Granica między dobrem a złem była zamazana i nie było łatwo osądzić, po czyjej stronie leży racja. Ale ostatecznie fakty są takie, że biały policjant Chris Hurley aresztował Aborygena Camerona Doomadgee i 40 minut później ten drugi już nie żył, a jego zwłoki miały obrażenia jak po poważnym wypadku samochodowym. Policjant podlegał szczegółowym procedurom kontroli w ramach śledztwa, ale nie spędził w więzieniu ani jednego dnia, a jego życie trwa. Żaden z policjantów, którzy badali jego sprawę i, powiedzmy to otwarcie, pomogli mu się wywinąć, nie poniósł konsekwencji. Tymczasem aborygeńscy mężczyźni, którzy wywołali zamieszki, domagając się zbadania prawdy, zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu.

Chloe Hooper „Wysoki. Śmierć
Camerona Doomadgee”
. Przeł. Agnieszka
Nowakowska, Czarne, Wołowiec 2010
Kolor skóry miał tu decydujące znaczenie?
Na to, że Cameron był czarny, a policjant, który go aresztował, biały, nałożyło się dodatkowo to, że policjanci w Australii, jak pewnie na całym świecie, chronią się nawzajem. Ale pewne jest, że w społecznościach aborygeńskich policjant jest jak król. Aborygeni boją się policjantów, bo setki lat temu to właśnie oni prowadzili masakry rdzennej ludności, a jeszcze 40 lat temu przychodzili do aborygeńskich rodzin i zabierali dzieci.

Napisałaś, że relacje z aborygeńskimi kobietami było ci znacznie łatwiej nawiązać, niż z mężczyznami. Z czego to wynikało?
Aborygeni są bardzo nieśmiali, szczególnie wobec białych. Teraz pracuję nad tematem aborygeńskiej drużyny bokserskiej, którą spotkałam na Palm Island i widzę, jak dużo czasu zajęło tym chłopakom, by poczuli się ze mną swobodnie. Kobiety, niezależnie z jakiej kultury pochodzą, mają ze sobą pewną naturalną więź. A w kulturach, gdzie podział na męskie i żeńskie role jest wyraźniejszy, nawiązanie kontaktu przez młodą kobietę-reporterkę z mężczyzną i namówienie go, by opowiedział swoją historię jest szczególnie trudne.

Piszesz, że gdy ogłoszono wyrok ułaskawiający Hurleya, rozpłakałaś się. Jak sobie radziłaś z emocjami w trakcie pracy nad tak trudnymi historiami?
Zawstydza mnie okazywanie emocji. Bo to przecież nie jest moja historia, tylko życie innych ludzi i ich dramaty. Ale czasami byłam tak poruszona ich godnością, szczodrością, chociaż nie mieli praktycznie nic, że trudno mi było te emocje powstrzymać. Były trudne momenty, ale miałam dużo szczęścia, mogąc przeżyć to, co przeżyłam, dotknąć nieznanych mi obszarów człowieczeństwa. Gdyby nie towarzyszyły temu emocje, byłabym robotem, a książka nie byłaby ciekawa. Wydaje mi się zresztą, że w przypadku reportażu czytelnik nawiązuje pewną relacje z autorem. Nie używam zbyt często pierwszej osoby, ale starałam się być na tyle obecna w tym, co opisuję, by czytelnik miał poczucie, że krok po kroku śledzi opowiadaną historię i był w nią emocjonalnie zaangażowany.

W książce piszesz też o strachu, który towarzyszył Ci na przykład w czasie wypraw do aborygeńskich osad.
To część tego zawodu. Kiedy ogarniał mnie strach, starałam się go odepchnąć i skupić na pracy. Musisz opanować nerwy i działać dalej. Czułam te emocje bardzo intensywnie przez kilka dni. Ale przecież nie zostawałam tam na stałe. Wracałam do Melbourne, które jest bardzo bezpiecznym miejscem. Pewnie byłoby inaczej, gdybym tam mieszkała.

Nigdy nie spotkałaś dwóch głównych bohaterów swojej książki. Cameron Doomadgee już nie żył. Policjant Chris Hurley nigdy nie zgodził się na rozmowę. W książce kreślisz jednak jego dokładny portret psychologiczny. Jak to zrobiłaś?
Rozmawiałam z mnóstwem osób, które go znały. Miałam dostęp do zapisu procesu. Niekiedy cytuję jego słowa, które padły w sądzie. Odwiedziłam miejsca, w których żył, chodził do szkoły i pełnił służbę. Rozmawiałam z jego nauczycielami, byłą dziewczyną, znajomymi, wszystkimi, którzy mogli mi dać wskazówkę, jaki mógł być. Starałam się zrozumieć jego mentalność.

Piszesz, że ostatecznie jest Ci bliższy od Camerona. Tak jak Ty jest biały, pochodzi z Twojego świata. Masz poczucie, że było Ci go łatwiej zrozumieć niż Camerona?
Dziadkowie Camerona wiedli tradycyjne aborygeńskie życie. Już oni cierpieli przez inwazję białych. Jego babcia jako młoda dziewczyna została postrzelona w nogę przez policjanta, matkę zabrano rodzicom i umieszczono w sierocińcu. On sam, jako młody chłopak, trafił do poprawczaka. Jego szanse życiowe, status ekonomiczny, edukacyjny i zdrowotny tak bardzo się różniły od moich, że trudno mi było sobie wyobrazić jak widział swoje życie, jak się w nim czuł.

Jak zareagowali Twoi znajomi, rodzice, gdy zaczęłaś pracę nad książką?
Wielu aborygeńskich więźniów traci życie w aresztach. To bardzo polityczny temat. Ludzie często mówili – a tak, to ważny temat, a potem się wyłączali, kiedy zaczynałam o tym opowiadać.

Może to rodzaj poczucia winy, który woli się wypchnąć poza świadomość? Trochę jak w przypadku polskiego podejścia do tego, jak traktowaliśmy Żydów w czasie wojny.
Dokładnie. Ludzie widzą nagłówek w prasie, ale szybko przewracają stronę. Gdy moja książka ukazała się w 2008 roku, reakcja na nią była słaba. Ale stopniowo coraz więcej osób ją czytało i rekomendowało do przeczytania znajomym. Jej zasięg rósł. Z czasem przyciągała coraz więcej uwagi. To był „powolny ogień”, jak powiedział wydawca.

Krystyna Kurczab-Redlich, polska reporterka pisząca o Czeczenii, opowiadała mi, że gdy zajęła się tym tematem, odwrócili się od niej wszyscy rosyjscy przyjaciele. Woleli nie wiedzieć.
Mnie na szczęście nic takiego się nie przydarzyło. To zabawne, ale tam skąd pochodzę, istnieje moda na aborygeńską sztukę i kulturę. A jednocześnie ludzie wciąż wiedzą o Aborygenach bardzo mało, szczególnie o ciemnych stronach ich historii i o aktualnej sytuacji.

Od ukazania się książki w Australii upłynęły 3 lata. Jaka jest twoja opinia na temat tej sprawy teraz?
Wciąż mnie to smuci i wkurza. Może to naiwne, co powiem, ale jestem rozczarowana, że sprawiedliwość nie zawsze zwycięża, a reguły gry są różne dla ludzi zależnie od koloru ich skóry. Zadziwia mnie to, choć może nie powinno. Mam poczucie, że Chris Hurley wycierpiał swoje, przechodząc procedury śledcze i będąc obiektem ataków prasy. Ale nie zapominajmy, że ci, którzy stracili życie w wyniku tej historii – Cameron Doomadgee, jego matka, która zmarła wkrótce po jego śmierci i syn, który z tego powodu popełnił samobójstwo – wszyscy byli Aborygenami. Na wszystkich podjętych w tej sprawie decyzjach skorzystali policjanci i biała społeczność. Pewne jest jedno: prawdę o tym, co tam się stało, zna tylko dwóch ludzi, z których jeden nie żyje. Obecnie dwóch koronerów ponownie analizuje dowody. Uważają, że Hurley zaatakował Camerona, a potem skłamał odnośnie tego, co się wydarzyło i kłamał przez cały proces. Zgadzam się z nimi. Pomogli mu w tym zeznający policjanci. Chciałabym kiedyś z nimi porozmawiać i przekonać się, czy zmienią swoją wersję.