„Trochę więcej kreatywności!” – krzyczą na siebie aktorzy podczas nowego spektaklu René Pollescha, który już po raz drugi, po „Ragazzo dell’Europa”, podjął się współpracy z TR Warszawa. Tym zawołaniem – właściwie sloganem, wyzwaniem do boju – próbują się zmobilizować do gry. Głośno zastanawiają się, czym mogą zelektryzować publiczność, która, jak twierdzą, przytłacza ich swoją kreatywnością i stawia zbyt wysoko poprzeczkę. Bezradni i zblazowani ciągle zadają sobie pytanie, kto właściwie posiada twórczy potencjał, skoro dziś wszyscy chcemy, lub raczej musimy, być artystami?
Wszechobecna presja kreatywności konsekwentnie nie opuszcza nas także w konfrontacji z omawianym spektaklem, zmuszając do jakiejś formy „niekonwencjonalnego” wypowiedzenia się na jego temat. Jak by taka enuncjacja miała wyglądać? Powiedzmy tak: zamiast przytaczać frazesy o Polleschu jako awangardowym reżyserze niemieckim i znanym przedstawicielu postmodernizmu w teatrze, posłużmy się jakimś cytatem. Trzeba jednak przyznać, że pomysł to niezbyt oryginalny, ponieważ „scenariusz” lub raczej „skrypt” całego przedstawienia to kolaż cytatów z różnych dyscyplin, począwszy od filozofii, przez teorie społeczne i obowiązkową krytykę kapitalizmu, a skończywszy na popkulturze. Pozwolę sobie zacytować Kafkę – skądinąd niewyczerpane źródło inspiracji dla ponowoczesnej wyobraźni:
„Jackson Pollesch”, reż. René Pollesch. TR
Warszawa, premiera 17 września 2011„Wyznanie i kłamstwo”, tak rozpoczyna się jeden z aforyzmów, „są tym samym. Aby móc wyznawać, kłamie się. Tego, czym się jest, nie można uzewnętrznić; uzewnętrznić można tylko to, czym się nie jest, a więc kłamstwo. Dopiero w chórze może leżeć jakaś prawda”. Otóż Pollesch zdaje się wychodzić z tego samego, co Kafka, założenia, a nawet je rozwija. Dla niego „uzewnętrznianie”, przymusowa forma bycia w dzisiejszych czasach, jest nie tyle fałszywe, co zabójcze, ponieważ unicestwia istotę. Dlatego podważa on w spektaklu wszystkie próby wyrażania siebie, w tym także sam dramat jako jeden ze sposobów reprezentacji. Kryzys reprezentacji – dramat zerwania więzi miedzy znaczącym i znaczonym – diagnoza kultury iście postmodernistyczna. Jej artystycznym „wyrazem” (sic!) jest manifestacyjne łamanie wszelkich konwencji teatralnych, dekonstrukcja ram gatunkowych. „Jackson Pollesch” to zatem spektakl pozbawiony fabuły, intrygi, aktów, ról i w ogóle całej dramaturgii.
Andrzej Wirth, znany teatrolog i nauczyciel Pollescha, w odczycie, który miał miejsce przed premierą, zwracał uwagę na kłopoty z definicją tego typu eksperymentów scenicznych. Post-dramat to ogólnikowe „pojęcie-wytrych”, dlatego poczynania Pollescha proponuje on nazwać opisowo „teatrem performensu ukierunkowanym na aktora”. Aktorzy u niemieckiego reżysera nie tworzą bowiem postaci, są jedynie – podobnie zresztą jak u Brechta, jeszcze innego „pisarza sztuk” (Stückenschreiber, w odróżnieniu od dramatopisarza) – medium wypowiedzi. W spektaklu recytują skrypt, dodając do niego element improwizacji. Bawią się przy tym schematami – ciągle starają się odegrać jakąś intrygę rodem ze sztuki bulwarowej. Wszystko to jednak bezskuteczne, autodemaskatorskie niejako – kochanek schowany do szafy pozbawionej ścian ciągle jest na widoku. Parodia to dominanta stylistyczna przedstawienia Pollescha.
Oprócz reguł dramaturgii spektakl znosi i demaskuje także inne reguły – mentalne, kulturowe. Próbuje kwestionować postrzeganie świata w klasycznych dychotomiach, takich jak zamknięte/otwarte, widoczne/niewidoczne, wyrażalne/niewyrażalne, ciało/dusza czy wartość wewnętrzna/materialność. Demaskuje pozorną stabilność tak fundamentalnych kategorii, jak sens, ład i harmonia. Na scenie panuje więc chaos, przestrzenny zamęt, bezład wypowiedzi, brak koherencji i racjonalnego wynikania. Nawet płeć okazuje się tylko konstruktem, który łatwo obalić – w dialogach rodzaj gramatyczny traktowany jest jako zmienna. Wszystko staje się na naszych oczach płynne i niestabilne, zatarte, pozbawione konturów. W takiej rzeczywistości nie ma już miejsca na wartość i znaczenie, na powszechność i obowiązywanie klasycznych tematów – pojęć, reprezentacji – teatralnych i egzystencjalnych: miłości, nienawiści, śmierci czy przeznaczenia. Niemożliwe stają się w niej jakiekolwiek klasyfikacje i jednoznaczne podziały – w tym także te między twórcą a odbiorcą, artystą a naśladowcą/filistrem/mieszczuchem…, malarzem a reżyserem (Pollesch/Pollock), między dziełem a artystą. Temu przyświeca przykład tytułowego Jacksona Pollocka, który ze swoimi obrazami zespolił się w jedno.
Przedstawienie Pollescha to totalna destrukcja i dekonstrukcja – gruzowisko. Wszędzie odłamki po rozbiciu zakłamanych pojęć i fałszywych konstruktów. Pośród ruin, podobnie jak w aforyzmie Kafki, pojawia się mimo wszystko chór, choć w dość osobliwej postaci. Składa się on z sześciu aktorów i suflera – same indywidualności, wyjątkowe jednostki. Czasem starają się mówić jednym głosem, co im kiepsko wychodzi. To już nie kolektyw/wspólnota, ale ponowoczesny network, uosobienie kapitalizmu i wielogłosu (kakofonii?) idei, wątków i dyskursów…
„Jackson Pollesch” to kolaż komentarzy do płynnej nowoczesności, pozszywany z różnych haseł, sloganów i teorii. Kolaż zagrany/pokazany/wypowiedziany w wartkim tempie. Jego patchworkowy charakter może nieco przypominać sztuki innej, także niemieckojęzycznej, komentatorki współczesności – Elfriede Jelinek. Istnieje jednak między nimi pewna różnica – chyba zasadnicza. Podczas gdy teksty Austriaczki poprzez grę słowem mają ambicje krytycznej (estetycznej?) obróbki języka, to sztuka Pollescha takich ambicji nie wykazuje, zdaje się przypominać (że posłużę się frazą Witkacego) „salceson nadziany wszystkimi odpadkami świata” – pozbawiony przy tym jeszcze wszelkiego smaku.