Daniel Arasse,  „Nie widać nic”

Daniel Arasse,
„Nie widać nic”

Ewa Bieńkowska

Daniel Arasse jest smakoszem szczegółu. Widzi lepiej od większości z nas i posiadł niełatwą sztukę wyciągania ciekawych wniosków. Może to czytelnika wprawić w zawstydzenie – bo ile trzeba wiedzy, aby naprawdę zobaczyć obraz

Jeszcze 2 minuty czytania

Teologia jako nauka pomocnicza historii sztuki? Z książki Daniela Arasse „Nie widać nic”, świetnie przetłumaczonej przez Annę Arno i pięknie wydanej przez nieznanego mi dotąd wydawcę DodoEditor, można zaczerpnąć wiele materii dla rozmyślań o malarstwie i jego związkach z kulturą umysłową epoki. Autor łączy w swej pracy kompetencje historyka i krytyka sztuki z rozległą wiedzą o postawach intelektualnych i moralnych epoki.

Daniel Arasse jest czcicielem a nawet smakoszem szczegółu. Znaczy to, że widzi lepiej od większości z nas i posiadł niełatwą sztukę wyciągania ciekawych wniosków. Może to czytelnika wprawić w zawstydzenie – bo ile trzeba wiedzy, aby naprawdę zobaczyć obraz! To postrach dla emocjonalnych, spontanicznych amatorów sztuki. Można im odpowiedzieć, że nie powinni się przejmować: i tak to co najważniejsze – być albo nie być dzieła w żywej kulturze – dzieje się w naszych emocjach. Ale pewną wiedzę przyswoić sobie warto, prowadzi ona od entuzjazmu do dalszych warstw malowidła (fresku, rzeźby, sonaty, symfonii); tak jakbyśmy złotą szkatułkę otwierali kluczykiem. Dla Arasse’a takim kluczykiem jest detal, który artysta przemyślał i z premedytacją umieszcza na powierzchni, aby nam również dać do myślenia.

Daniel Arasse, „Nie widać nic. Opowiadanie obrazów”.
DodoEditor, Kraków, 168 str., w księgarniach od
kwietnia 2012
Przeglądając po raz pierwszy książkę Arasse'a, znalazłam w jednym z esejów analizę ślimaka w scenie Zwiastowania. Tym razem zatrzymuje mnie inny tekst: o „Pokłonie Trzech Króli” Piotra Brueghla Starszego, znajdującym się w National Gallery w Londynie. Dziwny to pokłon. Łączy solenność i brutalność, wysokie i niskie – jak przystało na tego, którego nazwano „chłopskim Szekspirem”. Maria siedząca przed szopą i Nowonarodzony nie mają wzniosłych rysów twarzy. Św. Józef to brzuchaty jegomość nie pasujący do roli, otoczony twarzami wiejskich chytrusów i półgłówków; po jego prawicy stoi oddział żołnierzy z lancami, którzy jeszcze raz pojawią się w świętej historii odprowadzając Jezusa na mękę – teraz ten finał zapowiadają. Najdziwniejsi – i zgoła nieestetyczni – są Królowie Melchior i Baltazar, sterani starcy, którym przychodzi z trudem przyklęknąć nad Dzieciątkiem.

Lepiej widzimy tego w czerwieni, przynoszącego mirrę. Ma obolałe oblicze, zgina się z największym wysiłkem, który odbija się w grymasie ust. Ten z kadzidłem wydaje się jeszcze starszy, białowłosy, na klęczkach wpatruje się między uda dziecka. Wyraźnie musi się mocno pochylić, aby widzieć z bliska – jest wpół ślepy. Król z mirrą również kieruje wzrok w to miejsce, ale ból stawów nie pozwala mu przybliżyć twarzy. Obaj źle widzą, ale za wszelką cenę muszą zobaczyć. Tutaj dla historyka następuje rozwinięcie ciekawego problemu: kultu dla genitaliów Chrystusa, które jak żadna część ciała wskazują na autentyczne Wcielenie.

Piotr Bruegel starszy, „Pokłon Trzech Króli”,
1564, National Gallery, Londyn
Pominęłam dotąd trzeciego Króla, czarnego Kacpra. W przeciwnieństwie do towarzyszy podróży jest młody i piękny. Stoi z boku, jak przystało młodszym wobec starszych. Przynosi też najpiękniejszy prezent, miniaturowy statek ze złota ozdobiony kuriozalną muszlą i klejnotami. Jego wyróżnienie, nie tyle w hierarchii zawartej w organizacji przestrzeni, ile w wyodrębieniu go specjalną aurą wspaniałości, powinno nas zastanowić. Daniel Arasse zauważa, że on jeden nie przybliża się do niemowlęcia i nie wpatruje natrętnie jak tamci. Narzuca się wniosek: on jeden nie musi zobaczyć, aby uwierzyć. Jego połyskliwy wzrok zatrzymuje się nad głową dziecka.

Król Kacper pełni na obrazie podwójną funkcję: z jednej strony przypomina o uniwersalności wiary chrześcijańskiej, zwróconej do wszystkich ludów, w tym najbardziej egzotycznych i jeszcze nie odkrytych. Z drugiej – wyobraża postawę tych, co wierzą bez dowodów, czyli po prostu wierzą. Zostaje za to nagrodzony przez malarza Urodą i Dostojeństwem, których na próżno szukać u starych Królów. Jego prezent to najcenniejsze dziwo, godne kolekcji ambitnego poszukiwacza osobliwości.

Analizy Daniela Arasse pozwalają mi na dalsze snucie myśli. Epoka Breughela to zażarte spory między protestantami i papistami na temat tego, które z dwóch wyznań lepiej podaje prawdy religii. Protestanci byli (do dziś są) podejrzewani o przeduchowienie, o słaby zmysł dla prawdy Wcielenia. Katolicy, zwłaszcza od Soboru Trydenckiego, liturgią, ceremoniami, wystrojem kościołów, szatami kapłanów, stylem kazań, potwierdzają godność ciała, w którym zmaterializował się Bóg. Czysta duchowość potrafi być niebezpieczna, prowadzi na manowce, jak nieutemperowana mistyka lub gnostycyzm.

Dodam: również nagość świątyń. Czy naszemu Bogu nie przynosi się wspaniałych darów? Czy swojego zmaterializowania nie doprowadził do cierpienia i męki, niemożliwych dla czystego bóstwa? Czy krew i ciało, wino i chleb z Ostatniej Wieczerzy nie są podstawowymi składnikami ludzkiego świata? Bóg pośród ludzi nie zamieszkuje abstrakcyjnej przestrzeni, lecz zajmuje miejsce pośród blasków, kształtów, kolorów. To byłby Breughlowy przyczynek do niekończącej się kontrowersji, wtedy, gdy żył, najważniejszej i dla chrześcijaństwa, i dla kultury. Protestancka niematerialność znajdzie wyraz w kantatach i pasjach Bacha; katolicka bujność otrzyma odpowiednik w architekturze, rzeźbie, malarstwie baroku. Malarstwo włoskie wykluczyło wulgarność z malowideł sakralnych bądź uroczystych. Postaci są gładkie i świetliste, zrobione z innej substancji niż my; ale są wyposażone we wszystkie pięć zmysłów i w płeć. Czujemy, jak to mlarstwo oddaliło się od sztuki flamadzkiej; od ziemi, na której znajdujemy wszystko, od niedosiężnych wyżyn do rynsztoka. Tak jakby wrażliwość północna była bardziej nastawiona na wcielenie – Szekspir, Brueghel.

Lecz nie zapominajmy, że malarz długo rozmyślał, całe życie, zanim wziął się do pracy. Jego obraz myśli.