KULTURA 2.0:  Moje! Wojna o kontent

KULTURA 2.0:
Moje! Wojna o kontent

Zapis debaty dwutygodnik.com podczas śniadania prasowego w państwomiasto z udziałem Marii Peltz-Orlińskiej, Joanny Tokarskiej-Bakir, Andrzeja Skworza i Alka Tarkowskiego

Jeszcze 6 minut czytania

TOMASZ CYZ (dwutygodnik.com): Czyja ta dyskusja będzie, kiedy zostanie spisana ?

ALEK TARKOWSKI
(Creative Commons Projekt:Polska): Odpowiedzi jest bardzo wiele, wszystko – jak to z prawem bywa – jest kwestią interpretacji. Choć pozornie sprawa jest prosta, jest to własność Narodowego Instytutu Audiowizualnego i magazynu dwutygodnik.com, który rozmowę zorganizował. Ale pewne prawa mają też paneliści. Ktoś to też będzie przecież redagował – prawa redaktora są powszechnie ignorowane, dwutygodnik.com pisał zresztą o „ukrytej pracy” redaktorów. Powstaje też nagranie wideo, i tu już można zacząć się gubić. Bowiem najpewniej powstają też prawa wykonawcze, których by nie było, gdybyśmy tylko spisali nasze wypowiedzi. Na filmie wszyscy tu wykonujemy jakieś role parateatralne. Sprawa jak widać robi się szybko dosyć skomplikowana, i stąd tytułowe pytanie jest dziś tak ważne. Bo każdy chce, żeby kontent był jego.

MARIA PELTZ-ORLIŃSKA
(natemat.pl): W mediach internetowych, w których dotąd pracowałam, podejście do materiałów wytwarzanych w ramach redakcji czy też zlecanych zewnętrznie było tak naprawdę bardzo tradycyjne. Media internetowe w Polsce są bardzo ostrożne i zachowawcze jeśli chodzi o prawo autorskie, moim zdaniem nie wykorzystują otwartości i pewnej wolności jaką daje internet. Dopiero komentarze, reakcje użytkowników – przetworzenia kontentu nadają im nowy rys. Samo podejście do wytwarzania treści wewnątrz redakcji internetowych jest nadal tradycyjne.

AT
: Po prostu nie wiadomo do końca, co znaczy ta nowa wolność, otwartość. Do komentarzy natomiast, jako potencjalnie źródła interaktywności, mam dosyć ambiwalentny stosunek. Na przykład dwutygodnik.com chyba nadal flirtuje z komentowaniem, ale niewiele z tego wychodzi. Na szczęście.

TC
: Tylko pod felietonami jest możliwość komentowania i niewiele z tego wynika.

AT
: To może dobry przykład niespełnionych obietnic nowej komunikacji sieciowej. Żałuję, że mamy tak mało rozbudowaną internetową sferę publiczną, że rzadko treści – na przykład moje teksty – są dyskutowane (możliwe oczywiście, że to wina tekstów, a nie użytkownika i czytelnika). Dyskusja jest pewnie gdzieś jest schowana na Facebooku, porozbijana na widoczne tylko dla wybranych grup dyskusje, które bywają rzeczywiście dosyć intensywne. Ale o nich trudno dyskutować, bo ich nie widać.

MPO
: Dyskusja jest rozbita w mediach społecznościowych właśnie dlatego, że redakcja nie daje miejsca na komentarze użytkowników. Brakuje jednego forum, kanału, który pozwoliłby tę polemikę obserwować. Dlatego potem pan tej dyskusji nie widzi i nie może na nią reagować na przykład przy tworzeniu kolejnych tekstów. A czy nie na komentowaniu polega dziś dialog redakcja-użytkownik we współczesnym internecie? Może mój sposób myślenia wynika z tego, że wyrastam z innego pnia mediów internetowych.

AT
: A nie chcielibyśmy, żeby to jednak było ambitne komentowanie? Zwykle ten poziom jest bardzo niski. I relacja redakcja-użytkownik kończy się na tym, że użytkownicy prywatni dają linki na Facebooku, a inne podmioty kopiują hurtowo i w całości co lepsze teksty. Nie wiem, czy was w natemat.pl też to spotyka.

Andrzej Skworz, Alek Tarkowski, Maria Peltz-Orlińska / fot. A. Słodownik

MPO: Wydawało mi się, że z nas wszystkich to właśnie pan powinien być tym, który wierzy w kulturotwórczą rolę komentarzy. Ja w nią nie wierzę, ale sądzę, że jest sens komentarzy słuchać – internet jest narzędziem komunikacji społecznej. Można się dzięki niemu wsłuchać w głos osób, które są po drugiej stronie.

JOANNA TOKARSKA-BAKIR
: Ja z kolei pracuję na tych „komentarzach użytkowników”, bo zajmuję się naukowo tym, co ludzie gadają. I jestem – jako felietonistka dwutygodnik.com – bardzo zadowolona z tego, że zmniejszyła się tam możliwość komentowania. Na początku mnie interesowało, co ludzie piszą, bo przecież nie wszystkie komentarze są idiotyczne. Ale jednak starannie wybieram warunki, w których toczy się rozmowa. Powołałabym się tu na hasło „troski o siebie” Michela Foucaulta. To istotne w kontekście rozmowy o tym, jak powinny być skonstruowane media, w których chcemy pisać. Jeśli możemy wybrać, bo jeśli nie, to jest zupełnie inna sprawa. Ale dopóki istnieje wybór, powinniśmy o tym trochę myśleć. Nie wchodzę też na przykład na komentarze pod moimi tekstami w „Gazecie Wyborczej”, zupełnie z wyboru. W ramach „troski o siebie”.

ANDRZEJ SKWORZ
(„Press”): Trudno mi mówić o komentarzach, mnie raczej interesują treści, za które płacę dziennikarzom, a za które nie płacą nam później użytkownicy. Prawa autorskie są tu szalenie istotne. Mam inne zdanie niż pani redaktor, nie zauważyłem zachowawczości internetu w stosunku do tych twardych danych – tekstów. Nie zauważyłem tego też u mojego głównego konkurenta internetowego, czyli na portalu wirtualnemedia.pl – to portal odwiedzany przez wielu ludzi, który lata cale kopiował cudzą własność, nie zaznaczając nawet skąd to bierze. Tej zachowawczości nie widzę też w portalu natemat.pl. Ale nie mam do państwa żalu, bo piszecie przynajmniej, że dany artykuł pochodzi z „Pressu”. Dla mnie temat treści dostępnych w internecie to sprawy bardzo konkretne, bo dotyczące pieniędzy, które muszę zapłacić naszym dziennikarzom.

Maria Peltz-Orlińska, Joanna Tokarska-Bakir / fot. A. Słodownik

MPO: Kiedy mówiłam o zachowawczości, nie miałam na myśli tego, że redakcje internetowe nie korzystają z tego, co tworzą inni – sama też wielokrotnie bywałam ofiarą tego typu sytuacji. Miałam na myśli to, że internet przez swoją płynność i ahierarchiczność pozwala na wykorzystywanie bardzo rożnych form wyrazu, zdjęć, wideo; i to, że media internetowe nie wykorzystują dobrze możliwości wielogłosu czy multimedialności, które wynika z charakteru internetu. Nie chodziło mi o nie przestrzeganie prawa autorskiego poprzez wykorzystywanie cudzych materiałów. Teraz na porządku dziennym jest to, że redakcje wykorzystują w internecie fragmenty czyjegoś artykułu – i to nie tylko do analizy krytycznej, polemiki albo informacji. To kwestia rozgraniczenia tego, co już jest utworem, a co tylko cytatem. I niektóre serwisy de facto publikują cytaty, zamiast tworzyć przy ich użyciu nową treść. Nie tak powinniśmy tworzyć treści w internecie.

„Moje! Wojna
o kontent”.
Śniadanie prasowe

Debata z udziałem Marii Peltz-Orlińskiej (natemat.pl), Joanny Tokarskiej-Bakir (antropolożka kultury, felietonistka dwutygodnik.com), Andrzeja Skworza (red. naczelny magazynu i serwisu „Press”) oraz Alka Tarkowskiego (socjolog, dyrektor Centrum Cyfrowego „Projekt: Polska”) odbyła się 20 października 2012 w państwomiasto w Warszawie (ul. Andersa 29).

czytaj też: zapis dyskusji
„Kup sobie recenzję” oraz „Zniszcz go!”.

TC: Dla skomplikowania sytuacji dodam, że portal civilia.pl rejestruje dzisiejsze spotkanie, zapewne nagranie trafi na civilia.pl i na dwutygodnik.com, albo i w inne miejsca, gdzie będziemy chcieli je umieścić.

AT
: I pewnie też tam, gdzie nie będziemy chcieli – taki już urok Sieci.

TC
: Ja się zgadzam.

MPO
: Ja też się zgadzam.

AT
: Cieszę się, że rozmowa pwraca do praw autorskich. Będę mówił z zupełnie innej perspektywy niż przedmówcy. Po pierwsze, nie mam problemu finansowego – bo nie żyję z publikowania treści. Po drugie, piszę rzeczy, które nie są zbyt często kopiowane. Wracając do prawa autorskiego – obecne pochodzi z 1994 roku, wtedy internet miał w Polsce postać nikomu nieznanych sieci akademickich i amatorskich. Nie chce mi się wierzyć, że ktoś konstruując prawo cytatów w ogóle rozumiał, do czego ono będzie stosowane. W rezultacie mamy anachroniczny zapis, który odwołuje się do kopiowania fragmentów tekstów w innych fragmentach tekstów. To nie ma przełożenia na myślenie o remiksach, mashupach. Prawo do tego akceptuje cytaty wynikające z „praw gatunku twórczości”. A prawa gatunku internetowego po prostu są takie, że się na potęgę kopiuje. Prawo jest więc nieprzystosowane i nieskuteczne. Ale zdaję sobie sprawę, że te praktyki są z punktu widzenia biznesowego trudne. Tylko co z tym zrobić?
Widzę trzy scenariusze: mogą państwo nie wchodzić w internet, funkcjonować tylko na papierze, który chroni te prawa, bo kopiowanie jest powolne. Ale to nie jest rozwiązanie, zwłaszcza w czasie, kiedy amerykański „Newsweek” ogłasza, że rezygnuje z papieru. Druga możliwość to walczyć z internetem, środkami prawnymi i technologicznymi ograniczać zdolność kopiowania. To by ułatwiło działanie biznesów wydawniczych, na przykład „Press”, ale nie jest bez konsekwencji – gdyż, mówiąc wprost, ogranicza obieg informacji. Trzecia możliwość jest taka, że państwo mogą robić dokładnie to samo co inni – również kopiować konkurencję. Hollywood się rozkręcił na początku XX wieku uciekając ze wschodniego wybrzeża na zachodnie przed prawem patentowym i podatkowym. Nie płacili Edisonowi, on też zapewne opowiadał, że jego własność jest zabierana, że jest ofiarą. A dzisiaj wszyscy są Hollywood zachwyceni, a samo Hollywood jest już po drugiej stronie barykady.

Tomasz Cyz, Andrzej Skworz / fot. A. Słodownik

AS: Nie będziemy robić tego samego, co konkurencja, bo „Press” jest pismem skierowanym do dziennikarzy i piszemy w nim o etyce dziennikarskiej. Namawiam czasem redaktorów, żebyśmy jeszcze lepiej agregowali treści niż wirtualnemedia.pl, bo zatrudniamy więcej osób i zrobilibyśmy to szybciej, ale oni odmawiają mi współpracy. Nie chcą tego robić, bo nie na tym polega zawód dziennikarza. W „Press” wybraliśmy czwartą drogę. Przez trzy lata zamieszczaliśmy treści w internecie, potem je stamtąd wycofaliśmy i wcale oglądalność strony nam się nie zmniejszyła. Nakład drukowany oczywiście się zmniejsza, ale nie ma prostego wniosku – nie przestał się zmniejszać, kiedy rozdawaliśmy treści w internecie, i nie zaczął rosnąć, kiedy przestaliśmy. A w internecie sprzedajemy nasz inny produkt – neswletter „Presserwis”. Życzyłbym każdemu wydawcy w Polsce, żeby – jak „Press” – jedną trzecią swoich dochodów miał z internetu. Pewnie Agora byłaby szczęśliwa w takiej  sytuacji. Na Facebooku uśmiechamy się do naszych czytelników – tam należy się uśmiechać – a w newsletterze sprzedajemy treści. Moim zdaniem przykład „Newsweeka” nie świadczy o tym, że internet za chwilę zabije prasę, bo to pismo miało po prostu złego wydawcę. Zostało kilka lat temu sprzedane za jednego dolara facetowi, który wydawał je przez dwa lata, a potem połączył z jakimś sowim portalem i miał zabawę.

AT
: „Newsweek” nie upadł, będzie w internecie. Do czytania na tabletach.

AS
: Niech podniosą ręce państwo, którzy mają tablet i właśnie zakupili jakąś prasę.

AT
: Ale jesteśmy w Polsce, nie w Stanach, tam tablety posiada znacząca część ludzi.

MPO
: Przejście „Newsweeka” do internetu musi być przemyślaną decyzją. Być może  reklamodawcy przekonywali, że przejdą razem z nim do sieci. Natomiast pismo „Press” rzeczywiście ma dobre wyniki, ale to medium branżowe. Ciekawsza jest ewolucja mediów informacyjnych, które pełniły ważną rolę społeczną, a teraz nie mogą odnaleźć się w nowej sytuacji. Czasem być może utrzymują na siłę swoje marki, bo wierzą, że ważniejsze jest utrzymanie tytułu niż utrzymanie zainteresowania samymi informacjami.

AS:
Nie znam ani jednego wydawcy, który odniósłby sukces wyłącznie w internecie, na tablecie. Możemy  powiedzieć, że inaczej jest w Stanach Zjednoczonych, ale na przykład Ruppert Murdoch wydał 30 milionów dolarów na „Daily”, projekt, z którym teraz nie wie co zrobić. Nic z tego nie wyszło, a to miał być najlepszy dziennik na tablecie na świecie. Bo problemem nie jest zachowanie marki – markę rzeczywiście można zachować na tablecie. Problemem jest to, że nie da się w ten sposób zarobić prawdziwych pieniędzy, choćby na honoraria dla dziennikarzy.

fot. A. Słodownik

AT: Mówi pan o milionach, które Maddock zmarnował – jakiś czas temu pisałem do dwutygodnik.com o filmie „John Carter”, który kosztował bodajże 250 milionów i przyniósł 100 milionów straty. To daje do myślenia – mówimy o bardzo złożonym ekosystemie.
A kiedy pan mówił o kopiującej treści konkurencji, to pomyślałem o Facebooku. Facebook jest takim dziwnym przyjacielem, który jednocześnie trzyma nóż w kieszeni. Mnóstwo potencjalnych czytelników spędza tyle czasu na przeglądaniu swoich feedów, które się składają z linków i krótkiego komentarza, że już nie klika w sam link. A zatem Facebook to też konkurencja dla prasy. Podobnie jak konkurencją są gry komputerowe. Podstawowy problem jest taki, że ciągle nam brak wiedzy, co ta nowa publiczność w wolnym czasie robi.
Zajmuję się promowaniem różnych modeli dzielenia się, ale w świecie tak zwanej wolnej kultury mamy piętę Achillesową – sferę finansów. Chcemy ułatwić to kopiowanie, uważamy, że jest kulturotwórcze, ale przy tym zostawiamy gdzieś w nawiasie pytanie o pieniądze. Może dlatego, że ciągle pojawiają się jednak przedsięwzięcia, które jakoś siebie finansują. Dziwna kategoria twórców, którzy potrafią robić rzeczy bardzo dobre, ale nie wiadomo za jakie pieniądze – moim ulubionym przykładem jest jeden z lepszych polskich blogów kucharskich, whiteplate, bardzo profesjonalny, świetne zdjęcia i przepisy. Ta pani gotuje i piecze niemal codziennie. A ja wymyślam ciągle nowe historie na temat źródeł finansowania tego bloga, utrzymania tej profesjonalnej produkcji. Ale to są wyjątki.

AS:
Moim zdaniem nie ma jeszcze dobrych modeli. Możemy spytać Tomasza Machałę, który jest na sali, i pewnie jest ode mnie znacznie lepszym specjalistą od internetowych modeli biznesowych. Ja wiem tylko o problemie redakcji, które muszą zwalniać dziennikarzy, nawet jeśli mają tak dobrze wstawione nogi w te internetowe drzwi jak my. Z drugiej strony, jeśli przyjrzeć się na przykład blogom modowym, widać, że kilkunastoletnie dziewczyny robią profesjonalne sesje zdjęciowe i obiegają zawodowe redakcje swym materiałem, mimo że nie mają z tego pieniędzy. Ale mają za to gadżety: torebki, sukienki i proponują swoje materiały redakcjom na całym świecie.

fot. A. Słodownik

JTB: Za mało znam państwa branżę, ale wydaje mi się, że w nauce jest trochę inaczej, walka toczy się po pierwsze „o treść”, tak chyba brzmiało hasło Irzykowskiego – nie „o kontent”. A po drugie o widoczność, zarówno we własnym środowisku, jak i w tym, co pan nazywa ekosystemem – rzeczywiście biologiczne kategorie tutaj bardzo pasują, bo to jest często walka o przetrwanie. W specyficznych uwarunkowaniach polskiej humanistyki to ma jeszcze inny wydźwięk. Cały zeszły rok spędziłam w Princeton, i pierwszy raz w życiu miałam taką legitymację, która daje  dostęp – z domu – do wszystkiego, co wychodzi w nauce na świecie. To było zupełnie niesamowite, absolutnie oszałamiające przeżycie, karta wygasła pierwszego października. Może zabrałam się za wydawanie pisma, bo muszę się pocieszyć. Pismo jest internetowe, będzie do niego całkowicie wolny dostęp od 30 października, premiera odbędzie się we Wrzeniu Świata w Warszawie. Specjalnym gościem będzie Irena Grudzińska-Gross, będą też nasi wszyscy autorzy. Pismo nazywa się strasznie – „Studia Litteraria et Historica”, narzucono nam ten tytuł, takie pismo kiedyś wychodziło w Instytucie Slawistyki PAN. My na nie mówimy Studia Hysterica, to dużo lepiej zapamiętać i będziemy się tego trzymać. Pismo w zasadzie jest naukowe, ale mamy ambicję nawiązać do pewnej tradycji europejskiej – „Lettres International” od kilkudziesięciu lat wychodzi w bardzo wielu krajach Europy, również wschodniej. Polska jest jedynym krajem, który poprzestał na jednym numerze w 1989 roku. Nie udało się tego utrzymać. Chcemy jakoś nawiązac do zawartej w „Lettres” idei humanistyki jako czegoś nie-zbytecznego, ale obowiązkowego dla współczesnego człowieka. Patronem naszego pisma jest Jan Stanisław Bystroń, autor „Megalomanii Narodowej”. Adres już działa: www.slpan.edu.pl.

AT:
Sytuacja naukowców jest inna, wielu pisze za darmo, a żyje z etatów na uczelniach. Specyfika naszych czasów jest taka, że jeśli ktoś – jak te blogerki modowe – jest w stanie wygospodarować czas, tak sobie skonstruować życie, że ma dość pieniędzy z innych źródeł, to może, brzydko mówiąc, generować treści. Kłopot jest taki, że dobry dziennikarz musi bardzo dużo pracy włożyć w to, żeby być na bieżąco i tworzyć dobre teksty. Może rzeczywiście dziennikarze wymrą... Albo zostaną naukowcami.

TC:
Szczególnie, że z różnych zapowiedzi budżetowych wynika, że polska nauka będzie się miała ciągle dobrze, a nakłady na kulturę mogą być ograniczane.

JTB: 
Tak, zachodzi rzeczywiście taka paradoksalna sytuacja, że premier obiecał rozszerzyć, podnieść budżet nauce, a opuścić kulturze. Może jeszcze nie obiecał opuścić, ale już wiadomo, że opuszcza. Więc należy korzystać z możliwości budżetowania kultury z budżetu nauki. Jestem zwolenniczką systemu grantowego – jeśli dostaje się grant polski, to dostaje się go za teksty, które w jakiejś mierze przynajmniej powstają w kontekście tematycznym danego grantu. To jest też odpowiedź na początkowe pytanie o to, czyj będzie spisany tekst tej rozmowy – teksty, za których powstanie płaci państwo polskie, powinny być szeroko dostępne. O ile – choć nie znam się na tym kompletnie, co też świadczy o tym, w jakiej niszy przebywam – nie kłóci się to z prawami autorskimi, o ile to powtórne wykorzystanie szanuje te prawa.

fot. A. Słodownik

TOMASZ MACHAŁA (głos z sali): Jestem tu w zupełnie w innej sytuacji niż większość panelistów, bo Tomasz Cyz wydaje dwutygodnik.com za pieniądze z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Andrzej Skworz wydaje niszowy miesięcznik o zaledwie kilkutysięcznym nakładzie, a Alek Tarkowski powiedział, że się nie martwi o pieniądze. A my wydajemy internetowy serwis, który w każdym miesiącu dociera do ponad miliona użytkowników. To zupełnie inna skala działalności. Zupełnie inne wyzwania. NaTemat po siedmiu miesiącach osiąga dobre przychody, w listopadzie przekraczamy punkt, w którym miesięczne przychody przewyższają wydatki. To jest olbrzymi sukces. Uważam, że model biznesowy w internecie musi zostać całkowicie zmieniony. Duzi wydawcy powinni dołączyć do tego, co my z uporem maniaka powtarzamy od założenia natemat.pl – do całkowitej zmiany modelu rozliczeń w internecie, który w tej chwili polega na płaceniu za odsłony, a wyceny są żenująco niskie. Duzi wydawcy boleśnie odczuwają konsekwencje, spinając budżety każdego miesiąca. My się rozliczamy w zupełnie innym modelu, mierzymy nie kliki, ale zaangażowanie użytkowników w reklamę, mamy niestandardowe formaty reklamowe i coraz skuteczniej przekonujemy do nich rynek. Byłoby bardzo pomocne, gdyby „Gazeta Wyborcza”, „Press”, czy inne duże wydawnictwa do nas dołączyły. Jakość treści w internecie mogłaby się zdecydowanie poprawić, wierzę, że to jest w rękach wydawców, ale potrzebne jest pewne porozumienie, podjęcie ryzyka. Jeśli porozumienie nie zostanie zawarte, to zdarzy się dokładnie to, co zdarzyło się z wydawcami papierowymi, którzy weszli w system Piano zdecydowanie za późno. Teraz już za poźno, żeby zacząć ludzi edukować, jeśli chodzi o płacenie w internecie. Ale nie jest za późno, by zmienić model reklamy w internecie, który w całości jest zepsuty.

MPO:
Piłeczka jest nie tylko po stronie wydawców, ale też reklamodawców. Współczesny komercyjny rynek mediów internetowych w Polsce dzieli się na tradycyjnych wydawców, którzy mają zarówno tytuły internetowe jak i papierowe oraz wielkie portale, które były pierwsze na tym rynku internetowym. To one tak naprawdę ustaliły z reklamodawcami model, w którym użytkownik jest towarem – bo liczą się jedynie odsłony stron, a nie klientem.

AT
: Chyba w rozmowie o walce o kontent powinniśmy też wyjść poza świat prasy. Mnie najbardziej interesuje perspektywa użytkowników. Kiedy słuchałem o tych wszystkich kliknięciach i reklamach, to przypomniało mi się pewne warsztatowe spotkanie o infografikach – które teraz są takie modne – na którym między innymi szef działu infografikwirtualnej polski opowiadał, że jeśli na przykład coś opublikuje się w poniedziałek między 9 a 10, to będzie 120 tysięcy kliknięć więcej. Rozumiem, że biznes tak działa, ale takie podejście niezmiernie spłyca myślenie o świecie. Mamy problem, jeśli wszystko sprowadzimy do kliknięć.
Pytanie – może bardziej do państwa z sali – czy użytkownicy tak naprawdę martwią się losem „Przekroju”, „Gazety Wyborczej”, dwutygodnik.com, natemat.pl i tak dalej – bo na razie tego nie widzę. Może rzeczywiście wszyscy jesteśmy jakimiś głupkami i któregoś dnia obudzimy się bez tych tytułów? A efektem domina spowoduje to być może także kryzys demokracji? Osobiście wierzę, że kryzys prasy nie powoduje automatycznie kryzysu demokracji. Wierzę, że rzeczywistość sobie z tą sytuacją jakoś poradzi, że powstanie jakaś nowa równowaga. Nie jesteśmy chyba aż tak ogłupieni, żeby nie rozróżniać Facebooka, czy najnowszej gry-strzelanki od poczytnego, opiniotwórczego, poważnego tytułu czy strony.

AS
: W tym roku rzeczywistość poradziła sobie osobą Pawła Mitera, który zrobił tę znaną prowokację telefoniczną – dziennikarską czy polityczną, nieważne. Zadzwonił do sędziego z sądu okręgowego w Gdańsku, i powołał się na kancelarię premiera. Okazało się, że sędzia jest gotów z politykami uzgadniać daty procesów. Zakończyło się to wielką medialną aferą, gdyż Mitter udowodnił, że jeśli nie dziennikarze, to jednak ktoś musi kontrolować polityków, organizacje rządowe i pozarządowe. Ktoś musi sprawdzać, gdzie idą pieniądze z Unii Europejskiej, kontrolować jakość naszych uczelni i patrzeć czy granty, o których pani profesor mówiła, są dobrze lokowane. Dotąd do tego służyli dziennikarze. Płaciło im się za nadstawianie karku, ale redakcja zapewniała też przestrzeganie zawodowych standardy, prawników i wiarygodności, której nie ma pojedynczy obywatel. Jeśli władzę kontrolować nie będą dziennikarze, to będzie to robił taki Paweł Miter, który jest mitomanem, nie zna zasad dziennikarskich. I nikt nie ma pewności, czy jest on rzeczywiście niezależny. Oraz jakie motywacje za jego działaniem stoją.

BEATA CHMIEL (głos z sali): Słucham i włos mi się jeży na głowie. Czwarta władza – tak, tak, ale przede wszystkim jest społeczeństwo, są obywatele i to my oceniamy (i wybieramy) – i władzę, i czwartą władzę. Po drugie, media w Polsce zasłużyły sobie na to wszystko, co je teraz spotyka: przez ostatnie kilkanaście lat czytelnicy, odbiorcy, widzowie byli traktowani jak żywy towar, którym handlowali wydawcy nie troszcząc się ani o jakość informacji, ani wiarygodność, niezależność czy obiektywność. Dziś i jakość, i wiarygodność są bardzo niskie, więc czytelnicy agregują swoje treści i możemy obserwować, jak media społecznościowe zastępują media tradycyjne choćby w szybkości dotarcia do informacji.
Dziennikarstwo w Polsce przestało być zawodem zaufania publicznego, a sam zawód dziennikarza nie jest w żaden sposób skodyfikowany ani poprzez kanon etyczny, ani przez kanony zawodowe, nie ma karty dziennikarskiej, egzaminów, dopuszczeń do zawodu. A skoro każdy może być dziennikarzem, to dziennikarz profesjonalny niczym się nie różni od choćby stażysty, wykonują te same zadania zlecane przez wydawcę tylko za inną cenę. Zastrzeganie więc sobie roli tego, który rozumie świat i tłumaczy innym, czym jest państwo, władza, społeczeństwo, fundusze europejskie, kultura, edukacja, nauka, jest po prostu zawłaszczeniem tego zaufania. A w tym, co mówi pan Skworz, słychać na dodatek nieznośną protekcjonalną nutę. Tymczasem jeśli chodzi o profesjonalizm, to znamy wszyscy, jak tu siedzimy, przykłady przepisywania z błędami i tłumaczenia bez zrozumienia z różnych źródeł bez podawania tych źródeł, copy-paste materiałów promocyjnych, piratowanie na wiedzy innych itd.
Trochę więc szkoda, że dyskusja o tym, w jaki sposób pozyskuje się i udostępnia kontent, zatrzymała się na poziomie polskich mediów i nie sięgnęliśmy do wzorów i praktyk gdzie indziej uprawianych. Z mniejszym lub większym sukcesem też biznesowym. Ale trzeba także postawić pytanie dotyczące już stricte praw autorskich: część informacji i zasobów kultury jest tworzona za pieniądze publiczne. W jaki sposób ci, którzy płacą za to – czyli wszyscy podatnicy – mogą korzystać z tej wiedzy? Czy musi być ona zapośredniczona przez kolejnych właścicieli, często prywatnych, którzy w ten sposób uwłaszczają się na własności publicznej? Czyli ile razy musimy płacić za tę samą treść?

MARTA KLIMOWICZ (głos z sali)
: Pisałam doktorat z socjologii na temat szafiarek, tych blogerek modowych, nadal obserwuję to środowisko. I myślę, że nie ma co się zagłębiać w ich źródła finansowania, ale dla wielu z nich to już jest praca, zarabiają poprzez reklamę, dostają dużo różnego rodzaju zleceń. Ciekawsze jest to, że treści, które te dziewczyny przygotowują nie są gorsze – a często są lepsze – od tego, co można znaleźć w profesjonalnych magazynach z modą. Pracuję też w świecie reklamy, i zgadzam się z tym, o czym wspominał Tomasz Machała – potrzebne jest spotkanie wydawców, którzy razem ustaliliby, że trzeba trochę inaczej myśleć o modelu reklamy internetowej. I jeszcze jedno: Alku, wspominałeś, że naukowcy nie dostają pieniędzy za publikacje – ale dostają punkty, które z kolei pomagają uzyskać jakiś grant.

MPO
: Przez ostatnie kilka lat zajmuję się lifestylem i zgadzam się z Martą w kwestii blogów modowych. Problematyczną sprawą jest to, że użytkownicy internetu w większości traktują blogerki jako takie właśnie niezależne źródła informacji. Wydaje się, że są one takie autentyczne i niezależne. A tymczasem bardzo często – przez to, że blogi nie podlegają prawu prasowemu – blogerki umieszczają na swoich blogach materiały promocyjne nieoznaczone jako reklama. A użytkownik ulega złudzeniu autentyzmu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).