Chata obłożona książkami
fot. Hamed Masoumi / Flickr CC

Chata obłożona książkami

Rozmowa z Andrzejem Szczeklikiem

„Zachwyciło mnie pisanie Seamusa Heaneya. Wróciłem z Dublina do Kościeliska i zamęczałem nim moją rodzinę” – przedpremierowe fragmenty rozmowy Jerzego Illga

Jeszcze 4 minuty czytania

JERZY ILLG: Jaki księgozbiór był w twoim domu?
ANDRZEJ SZCZEKLIK: Przede wszystkim książek było strasznie dużo. Ściany były wypełnione książkami, ułożonymi w określonym porządku. Były tam także książki niemieckie, mojego ojca, dotyczące głównie medycyny. Ojciec miał uraz wobec Niemców – choć po niemiecku mówił tak jak po polsku, bo przecież gimnazjum kończył w Wiedniu, to był schyłek Galicji. Po wojnie nigdy w życiu nie powiedział ani słowa po niemiecku. Tak nie cierpiał Niemców – czego ja już nie mam w sobie zupełnie. Po kampanii wrześniowej był w obozie jenieckim przeszło trzy miesiące, wiedział, co to Niemcy. Ale czytał i uwielbiał Goethego.

Pamiętam z mojego późniejszego pobytu w Anglii, że mnie i mojemu przyjacielowi Johnowi Martinowi strasznie podobał się Rilke. Mieliśmy taki okres. Stwierdziłem, że to jest hańba, że my tego Rilkego czytamy – ja po polsku, on po angielsku. Stać nas chyba, żeby go czytać po niemiecku. Wzięliśmy się za niemiecki i czytaliśmy... ze słownikiem, z trudnościami, często nie rozumiejąc różnych słów, ale w każdym razie trafiała do mnie ta melodia, rytm... Niewiele mi z tego niemieckiego zostało, ale na przykład moi synowie z własnej inicjatywy nauczyli się dobrze niemieckiego i nie ma w nich cienia tego urazu, jaki mój ojciec wyniósł z czasów wojny.

Wracając do biblioteki mojego ojca, kiedy byłem w górnych klasach szkoły podstawowej czy też pierwszych gimnazjum, z wypiekami przeglądałem w szczególności książki z anatomii. Oczywiście anatomii kobiecej, nie męskiej! To nie było, rzecz jasna, najważniejsze. Ale w ogóle do książek bardzo mnie ciągnęło. Więc po prostu założyłem sobie własną bibliotekę.

Kiedy?

ANDRZEJ SZCZEKLIK

Wieloletni Kierownik II Katedry Chorób Wewnętrznych Collegium Medicum UJ, znany równie dobrze w środowisku medycznym, jak i wśród krakowskich twórców. Powodem tej drugiej popularności była specjalność profesora – choroby serca i płuc. Do jego pacjentów należeli Czesław Miłosz, Andrzej Wajda, on też przez lata roztaczał opiekę nad redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego” Jerzym Turowiczem i Piotrem Skrzyneckim z Piwnicy pod Baranami. Od czasu do czasu swoją więź z artystami i sztuką podkreślał, występując na scenie jako pianista z równym zapałem interpretujący stare przeboje, jak i dzieła Chopina.

Wydał książki: „Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki” (Znak, 2003), „Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny” (Znak, 2007) oraz „Nieśmiertelność. Prometejski sen medycyny” (Znak, 2012).


Zmarł w lutym 2012 roku.

Musiałem mieć dziesięć, dwanaście lat, więcej na pewno nie. W końcu dostałem nawet szafę na to. Prowadziłem ten księgozbiór pewnie w nudny sposób, zbyt skrupulatnie. To były książki, które lubiłem, które przeczytałem. Sam je oprawiałem w obwoluty z takiego szarego papieru, numerowałem na okładce i prowadziłem swój katalog. Było tego paręset. Jak na mnie to było dużo. Jeszcze o wiele później, kiedy już byłem na studiach, strasznie ich pilnowałem, zależało mi na tym. Znałem je wszystkie, wiedziałem, jak są ułożone. Przypomina mi się w tej chwili związana z nimi historia. Miałem kolegę na studiach, nazywał się Jacek Spławiński, dzisiaj jest profesorem farmakologii. Myśmy się przyjaźnili, on często do mnie przychodził, czekaliśmy, żeby mama moja pojechała do ojca, do Wrocławia, wtedy mogliśmy się rozkładać z kartami, grać tam i z powrotem w pokera. Jacek, który był bardzo inteligentnym chłopcem, pożyczał ode mnie książki. Zauważyłem, że zaczyna mi brakować coraz więcej z moich oprawionych książek, do których nie przywiązywałem już takiej wielkiej wagi, ale jednak coś z tej czujności we mnie zostało. Kiedy byłem u niego, mówiłem mu: „Słuchaj, stary, tu gdzieś muszą być moje książki”. A on: „Coś ty, zwariował? Raz mi pożyczyłeś, to ci oddałem”. Byłem drugi raz u niego – nie inwigilując go, akurat graliśmy w karty, bo jego ciocia, u której mieszkał, wyjechała i można było tam siedzieć – zobaczyłem dwie czy trzy swoje książki, i powiedziałem: „Widzisz, to są moje książki!”. A on mi na to: „Nie, nieprawda!”. Tymczasem ja na tych książkach biłem pieczątki. Na stronie tytułowej była moja pieczątka – Andrzej Szczeklik – a nad tym on napisał: „Drogiemu Jackowi” – i pod spodem pieczątka: „Andrzej Szczeklik”. Szlag mnie trafił! Powiedziałem: „A, niech cię diabli, zatrzymaj te książki!”.

Musiały dla niego też być cenne.
Musiały być, skoro sobie taką dedykację dopisał! To była taka skromna pieczątka, której dorobiłem się po latach. Nie miało to wielkiego znaczenia, ale dawało mi pewną satysfakcję – jak ludziom, którzy mają ex librisy. Tak było z tymi książkami. Później, kiedy już mnie było na to stać, książki, które bardzo lubiłem, często kupowałem w dwóch egzemplarzach: jeden trzymałem w domu, w Krakowie, drugi przywoziłem tutaj, do Kościeliska. W tej naszej chacie góralskiej jest taki osobny pokoik, obłożony cały książkami. Góral, który tutaj czasem przychodzi dopilnować domu, kiedy pierwszy raz tu przyszedł, zobaczył to i złapał się za głowę. – „Nigdy w życiu tyle książek nie widziałem!”. I nazwał ten pokój księgarnią. Od tego czasu wszyscy tak mówimy na ten pokój, w którym właściwie nikt nie mieszka, bo jest zapełniony książkami, ale – jak wiesz – przyzwoicie, nie jest to jakaś rupieciarnia...

No jak ma mieszkać, jak tam książki już na tapczanie leżą, w stosach.
Wczoraj tu był mój mały wnuczek, który ma trzy lata. Zaprowadziłem go tam, czy właściwie on tam sam wtargnął. Spytałem: „I jak ci się podobają te książki?”. Odpowiedział: „Za duzo, za duzo!”. (...)

Może się żachniesz albo zjeżysz, ale przecież dla każdego czytelnika twoich książek twoja erudycja, to, z jaką swobodą sięgasz po lektury: od poezji, przez mitologię, muzykologię, po alchemię i magię, jest porażające. Moim zdaniem – przepraszam, bo może obrażę twoją profesję – nie ma lekarzy, którzy by mieli taki horyzont lektur i tak nimi operowali, kojarząc to z historią medycyny w sposób, w jaki robisz to w swoich książkach, w „Katharsis” i w „Kore”.
Za karę, za to co mówisz, poznam cię bliżej ze światem lekarskim.

Andrzej Szczeklik / youtube, Uniwersytet Jagielloński

Dziękuję ci! Ale powiedz mi – bo ja tego nie mogę zrozumieć – jak ty jesteś w stanie funkcjonować i naukowo, i jako szef kliniki, i jako lekarz zajmujący się pacjentami, i jako autor piszący takie książki – ale też jako czytelnik. Ja ci czasem mówię o jakichś nowych tytułach, do których przymierzamy się w Znaku – i okazuje się, że ty to już czytałeś w oryginale. Pamiętasz? Tak było na przykład z powieścią Kazuo Ishiguro „Nie opuszczaj mnie”. Widzę poza tym, co się dzieje w twojej bibliotece. Coetzee, Heaney, Nabokov, książki zwożone z całego świata, autorzy nie tylko angielscy, ale Rosjanie: Brodski, Cwietajewa, kupowani w Ameryce czy w Anglii.
Myślę, że to łatwo wytłumaczyć. Jeżeli coś bardzo lubisz...

Ale jak to, na Boga, pomieścić w czasie?
Eee, to nie jest żadna sztuka! Gdybyś przypomniał sobie siebie jako młodego człowieka – to na pewno ciebie w znacznymstopniu  jeszcze dotyczy  – jak byłeś zakochany, to nie zastanawiałeś się, czy masz czas, żeby się urwać wieczorem. Też musiałeś studiować, potem pisać doktorat, ale na to czas się znajdował. À propos tego, co mówisz, myślę że mój pociąg do literatury był silny od wczesnej młodości, chociaż wtedy nie myślałem jeszcze, że sam mógłbym coś pisać. Po części dzięki tobie, ale jeszcze wcześniej w wydaniach samizdatowych przeczytałem paręnaście wierszy Brodskiego. Potem zacząłem jeździć na Zachód. Te wiersze wychodziły też po angielsku, nie było dla mnie problemem, żeby przeczytać je w tym języku. Chodziłem więc po różnych księgarniach i myślałem sobie: Boże, może on coś nowego wydał?! Rozumiesz – jechałem tam także po to! Był taki czas, że zachwyciłem się Robertem Calasso. Kiedyś miałem jakieś zajęcia w Johns Hopkins University w Baltimore i przed kolacją poleciałem do portu, bo powiedziano mi, że tam jest najlepsza księgarnia – między nami mówiąc, wcale nie taka dobra, raczej taka portowa księgarnia – i pytałem jak głupi, czy jest coś Roberto Calasso, a oni w ogóle nie mogli zrozumieć, o co mi chodzi! – „A Brodskiego coś macie?” – „Tam w kącie, w tej wielkiej hali. Niech pan sobie szuka, nie zawraca głowy!”.

Podobnie polowałem na płyty Arturo Benedetti Michelangelego, wielkiego pianisty, którego grą zachwyciłem się dawno temu, jak byłem w szkole muzycznej. Wiele lat później, kiedy jeździłem po świecie zawodowo, to wszędzie patrzyłem, czy przypadkiem nie ma jakiejś jego płyty. Trochę jego nagrań udało mi się uzbierać, i to nie na zasadzie kolekcjonerstwa, bo – wracając do tych książek – nie miałem zmysłu kolekcjonerskiego. Na przykład moja mama zbierała znaczki, próbowała mnie do tego zachęcić, albo lubiła – jak to kobiety – porcelanę. Trudno, żebym się emocjonował porcelaną. A znaczki – są mężczyźni, których kręcą znaczki – ja po prostu tego nie cierpiałem. Więc dała sobie spokój po miesiącu czy po dwóch. Nigdy żadne kolekcjonowanie do mnie specjalnie nie trafiało, chociaż wiem, że ludzie różne rzeczy kolekcjonują i doceniam tę pasję. Myślę, że kiedyś, jeżeli miałbym dużo pieniędzy i się nudził, to bym może sobie kupił jakieś stare instrumenty  chemiczne: kolby, retorty,  aparaty do destylacji – to lubię! To takie moje dziwactwo, nigdy tego zresztą nie robiłem. Ale książki i muzyka – zawsze jeżdżąc po świecie pamiętałem, żeby tego szukać.

Nad nami wisi na ścianie oprawiony królewski prezent od Seamusa Heaneya, czyli autograf wiersza „Święty Kevin i kos”, pięknie przez niego wykaligrafowany. Ale nie wisi tutaj przypadkiem.
Warto opowiedzieć tę historię, bo jest dosyć niezwykła. Ale trzeba cofnąć się do czasu, kiedy poznałem twórczość Seamusa Heaneya – jeszcze nie jako poety, ale najpierw jako pisarza. Byłem w Londynie na jakimś sympozjum. To były pierwsze lata, kiedy tu niby komuna już padła, ale w naszych księgarniach nie można było kupić zagranicznych nowości, to wszystko nie było natychmiast tłumaczone i publikowane – jak ty to na przykład robisz w tej chwili z kolegami. To trwało. Więc ja wtedy cały wieczór biegałem po księgarniach na Tottenham Court Road, jedna za drugą i kupowałem, co się dało...

Na Charing Cross...
Tak, znasz to! Jedna za drugą, wielkie księgarnie, tam można było ugrząźć na tydzień. Na drugi dzień miałem samolot powrotny, wziąłem coś do ręki, kupiłem i wrzuciłem do torby podróżnej. Zapomniałem o tym i otworzyłem nazajutrz, w samolocie. To była mowa noblowska Heaneya – o którym w swojej ignorancji nie wiedziałem nic. Ty go już znałeś, był u ciebie w Krakowie, a mnie w ogóle to nazwisko było obce. To była maleńka książeczka, wszystkiego z piętnaście stron: „Crediting Poetry” – „Zawierzyć poezji”. I to mnie po prostu zachwyciło. Przyjechałem tutaj, do Kościeliska, i moja rodzina była biedna, bo ja ich tym zamęczałem, żądałem, żeby słuchali, jak ja to czytam, albo im to wtykałem pod nos. Wszyscy mówili: „Daj nam z tym święty spokój, przeszliśmy już to z Calasso. Dobrze, że ten – jak on się nazywa, Heaney? – przynajmniej jakieś cienkie książeczki pisze, bo tamten to takiego grubasa napisał, którym nas męczyłeś przez dwa lata. Ktokolwiek przyszedł do domu, to mu dawałeś „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią”, kupiłeś dziesięć egzemplarzy. Daj nam spokój!”. W ten sposób kpiono sobie ze mnie w domu – ale mnie tak zachwycił Seamus Heaney. Potem oczywiście, gdziekolwiek byłem, wypatrywałem, czy nie ma w księgarniach czegoś, co napisał.

Jakieś dwa czy trzy miesiące po tym, jak oszalałem na punkcie tego „Crediting Poetry”, byłem tutaj u znajomego rzeźbiarza, Michała Gąsienicy Szostaka. Znamy go dość przelotnie, ale lubimy, podobają nam się jego rzeźby. To taki samorodny talent, choć jest po Akademii, ma gruntowne wykształcenie artystyczne. Odwiedziłem go w jakiś weekend, patrzę i widzę odlaną z brązu, niedużą – trzydzieści centymetrów wysokości, dwadzieścia szerokości – figurkę, bardzo zastanawiającą i ciekawą: klęcząca postać trzymająca w rozłożonych dłoniach gniazdo z pisklętami. Coś mi błysnęło w głowie. Pomyślałem sobie: to musi być święty Kevin z wiersza Heaneya! Miałem to świeżo w pamięci, bo święty Kevin, jak ci wiadomo, jest wspomniany w tej mowie noblowskiej. Pytam tego znajomego górala: „Przepraszam pana, co to jest, skąd się to tutaj wzięło?”. A on mówi: „Wie pan co, śmieszna historia! Jechałem autem – miał takiego małego fiacika – idzie audycja przez radio i opowiadają o poecie – to był chyba Anglik czy Niemiec – historię, która bardzo mi się spodobała, o takim świętym, nie pamiętam jego imienia, który rozpostarł ręce, i kos przyleciał, i złożył mu tam jajka. To mi utkwiło w głowie, i pomyślałem sobie, że to wyrzeźbię!”.

Byliśmy z Seamusem w Glendalough, niedaleko jego domku w Wicklow, gdzie oglądaliśmy pustelnię świętego Kevina i tę wąziutką wieżę, przez której okna on – modląc się – wystawił ramiona, a potem trzymał te ręce rozłożone, dopóki nie wykluły się pisklęta.
Na tym góralu zrobiło to takie samo wrażenie jak na mnie, kiedy prawie w biegu pochłonąłem tę książkę Seamusa. Gdy usłyszał tę opowieść przez radio, postanowił to sobie wyrzeźbić, odlać, i zrobił śliczną rzeźbę, której kopia stoi tu zresztą na kominku. Kiedy Seamus przyjechał do nas z żoną, do Kościeliska, razem z tobą i z Henrykiem Woźniakowskim, to już od wejścia atmosfera zrobiła się magiczna – chyba się ze mną zgodzisz.

Tak, pamiętam. Były jeszcze Clare Cavanagh, Magda Heydel, moja Joanna.
Zupełnie niebywałe. Poszliśmy na spacer w góry, wróciliśmy, piliśmy tutaj  zieloną arcydzięgielówkę, która  jemu strasznie smakowała.

Stąd ta dedykacja Seamusa w moim egzemplarzu jego książki „Światło elektryczne”, którą promowaliśmy dzień wcześniej w Krakowie: „We drink the green, all things feel right, we celebrate electric light”.
(...) Ofiarowaliśmy im wtedy tę rzeźbę, która stała na kominku. Potem, po trzech latach Seamus przysłał mi wydruk z „Irish Times”, gdzie były zdjęcia jego pracowni, w której ta rzeźba stała na jego biurku, oprócz innych rzeczy oczywiście, i to było bardzo miłe. Jakieś dwa tygodnie po jego wyjeździe stąd i powrocie do siebie, do Dublina – to był okres wakacyjny, myśmy byli tutaj – przyszła pocztą taka wielka tuba ze znaczkami z Irlandii. Byliśmy bardzo zdziwieni. W tej tubie był odręcznie przez niego przepisany „Święty Kevin i kos” na szlachetnym papierze, z dedykacją u dołu. (...)

Fragment pochodzi z książki „Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem”, która ukazuje się 13 stycznia w wydawnictwie Znak.