Pamiętnik samobójcy
Andrzej Wróblewski, Katastrofa samolotu / kolekcja prywatna, dzięki uprzejmości Fundacji Andrzeja Wróblewskiego

Pamiętnik samobójcy

Andrzej Wróblewski

Jeszcze 2 minuty czytania

Miasta ruiny zalane dusznym słońcem: ziemia zatraciła swój umiarkowany poziom: zwały gruzów utworzyły góry, chodniki wisiały nad głębokimi dołami piwnic. Trupie cegły i pogięte sztaby żelazne były już wysuszone na słońcu jak leżące w polu biało-kredowe piszczele zwierzęce. Świat był żółty, bo słońce zalało go żółtym światłem.

Jakaś beznadziejność i brak oddechu towarzyszyły mi w szybkim marszu ku znajomemu podwórzu. Wielki płat bruku rozlewał się między sterczącymi murami bez dachów o nieregularnym wykroju porozwalanych okien. Znajome mi już było ryzykowne wejście do piwnicy, otwartej ku światu wąskim oknem – strzelnicą. „Nieco powietrza; nikt nie zajrzy”. Omackiem spenetrowałem zawaloną śmieciami podłogę, gruzy pieca kaflowego i garnki blaszane wśród pogiętych drutów i mokrej tektury. Ciemno, zapałek nie miałem dużo, ale łuczywa rozpalić nie mogłem. Sklepienie piwnicy ciężkim łukiem unosiło się nad głową, brodate pajęczynami zwisały też jakieś sznury i znalazły się haki. Hak. Nieco za blisko okna i podłogi; na podstawkę wystarczą ciężkie, spiżowe drzwiczki od pieca. Nieznośny był dom! Nikt mnie tam nie podtrzymywał i ponieważ sam nie mogłem czy nie umiałem żyć – więc odbiorę sobie życie; bo wtedy dopiero zobaczą, że brak jest mnie, i że robili mi krzywdę żyjąc mimo mnie; że mimo mojej jawnej wrogości Jurek [brat artysty – przyp. red.] żył i był lepszy ode mnie, a matki nie umiałem pobudzać do tego, by o mnie pomyślała. Ludzie byli uprzedzająco uprzejmi bo zasłaniała mnie Matka. Ja nigdy nie będę zdolny, aby samodzielnie zdobyć ich szacunek a Matka to potrafi...

Sznur przypuszczalnie wytrzyma. Teraz wystarczy kopnąć, a raczej przewrócić pod sobą te kanciaste, mocno stojące drzwiczki… i wtedy już nic nie będę mógł poradzić, i dzieło samo dobiegnie końca bez stałego, tak męczącego dla mojej słabej woli, nacisku. Smutno – walają się tam na piętrze porwane książki. Co by było – co Matka zrobi gdy nie wrócę? – dobrze, tyle razy już mówiłem im: poczekajcie, ja nie żartuję, ja kiedyś naprawdę – a wtedy zobaczycie! Smutno i nudno. Spróbujmy. Moralnie jest karygodne – wracać znowu nic nie „zdziaławszy”, wracać nawet bez doznania jakiejś ważnej przeszkody. I czyż to znów ma być taka chwilowa rozrywka – taka, jak inni chodzą na przykład do kina – po której przychodzi się do domu z rozkosznym uczuciem powrotu z dalekiej podróży, zatrzymujemy się parę chwil – czy dni z uśmiechem na twarzy i świeżą, mocną obojętnością w sercu, aż póki jakieś silniejsze słowo, wypadek czy wizyta nie rozdmuchają w duszy na nowo całe stare piekło żółtej zazdrości, o trupich policzka[ch] i brzydkim grymasie warg?!

[...] Sam nic nie mogę. Przecież dopierom się przebudził, jak ze snu, którym podła wróżka mami umysł dziecka, by go wyprowadzić i wychować ku swoim celom, gwoli swojej miłości i ambicji! Straszne przebudzenie: jak rozbitek, wtedy, kiedy już łodzie się urwały i ostatnie „deski ratunku” umknęły spod rękii dopiero teraz go budzą i mówią: walcz, pokonaj los swą wolą, rozumem, wytrwałością. Coś mówi, że za mało miejsca sobie wyznaczam w kosmosie; że przecież nie tylko Ich wola działa, nie tylko oni żyją, ale i moja wola i moje życie, istnieją, lecz niekierowane, nieuświadomione, rozpraszają się na natychmiastowe reakcje bezpośrednimi chwilowymi podnietami (jak ten piekielny, kłujący ból zazdrości, który mnie wtedy, w Krakowie, wypędził z domu i skierował do oszklonego, obcego Orbisu po śmieszny tekturowy bilet do Katowic; i jak magiczną siłą wielkich mocy zaklęty – a to było przecież tylko dalekosiężne działanie mojej własnej burzliwej, lecz żelaznej na ostatku woli! – w parę godzin później siedziałem już pół leżąc na zaprószonych słomą deskach obszernej platformy, a z dala za mną znikały zarysy dworca za czarnymi kamykami nasypu i lśniącymi szynami ponad żółtym piaskiem). Ale nie, właśnie to Ich wina, że moją wolę zniweczyli, osłabili, zniszczyli, a ja już jej z niczego stworzyć teraz nie mogę!

Chyłkiem wracałem zaułkami do domu. Byłem zmęczony, niezadowolony z siebie i triumfujący. Pewną ulgę przyniosło mi żółte, duszne miasto. Czułem lekkość chodu i świeżość spojrzenia; myślałem wciąż o czerwonawej prędze na szyi, która wyskoczyła w chwili, gdy pod naporem mego ciężaru pękł sznurek. Więc jednak przewróciłem te przeklęte drzwiczki!; i gdyby nie słabość sznurka…

Daleko w głębi duszy, czułem swoją hipokryzję. Czułem przesyt samobójczych historii i zakłamanie, którym osłaniałem podłość tych eksperymentów. Naprzeciwko mnie idące dwie miejskie baby, śmiały się ze mnie głośno. Przechodząc usłyszałem coś o „kawalerze”, byłem świeżo po chorobie, na policzku pękał mi ohydny wrzód, wargi bezwolnie traciły formę, gdy ich nie ściągałem. Czułem brud swojej egzystencji, ale czułem też, że zmęczenie i wysiłek dzisiejszy rozpalały go trochę. Byłem jakby wyblakły na słońcu, jakby eteryczny bardziej. Jakże inny był trywialny brud tych tłustych pocących się na słońcu kobiet! Dalekie chichoty podniosły mi głowę do góry z niebiańskim wyrazem cierpienia i determinacji. Nie tylko ja byłem wewnątrz wyblakły i spustoszony. Mieszkanie było takie samo. Okno puste bez firanek, pościągane makaty, pozdejmowane obrazy. Całe meble i skrzynie (na ewakuację) w chaotycznym układzie obrazowały nieład, który panował we mnie. A przy tym puste okna wlewały powietrze z miasta, – zaś miasto było takie samo: wypalone na słońcu rumowiska i chaos rzeczy, które jakby umyślnie istniały na wszelki możliwy sposób, tylko nie tak, jak trzeba. Okna ziewały patrząc na miasto, ja ziewnąłem patrząc na wyblakłe zakurzone niebo. Moje biurko przed oknem było puste i nudne jak ono.

Wydało mi się zupełnie naturalnym, że w tym powietrzu jakby z waty odczułem potężne wstrząśnienie, miękkie, ale gwałtowne, zupełnie bezgłośne. Dom się zakolebał, drzwi i okna omal nie wyleciały, szyba jakby wypchnięta poduszką wybrzuszyła się i prysła w tysiączne kawałki. W watowany świat uderzyła pięść mocarza; od uderzenia czułem jakąś głuchość w uszach i leniwie wstałem, by wyjrzeć, nie chciało mi się otwierać drzwi, więc wychyliłem głowę przez wyszczerbione okno. Patrzyłem obojętnie w prawo, nad szarą naszą ulicą z samotniczymi domami, i dalej, nad dachami; aż po najdalsze wyniosłe bloki, za którymi był, zdaje się, dworzec.

Wśród watowanej ciszy popołudnia podniosła się powoli rumiana zorza nad dworcem. Był to czysty kolor, piękny, bladoczerwony refleks, który regularnie powiększał się aż do wysokich wrót nieba. Lecz przeczuciem chwyciłem utajony oddech tej zorzy. Za chwilę przychodzi znowu to uderzenie watowane, które tym razem dmuchnęło mi w głowę tak, że stuknąłem nieco o framugę i szybko się potem cofnąłem. Nareszcie! ponowny grzmot miękko przetoczył się nad miastem. Utajona groza zorza wyładowała się, kiedy wyjrzałem, na horyzoncie stał słup brudnego dymu. Miasto było samotne i ospałe jak przedtem. Zderzenie dwóch pociągów amunicyjnych miało fatalne skutki i dla domów, i dla ludzi, o czym się dowiedzieliśmy stopniowo, bo gazet jeszcze nie było. [...]

Andrzej Wróblewski, Czarna chorągiew / kolekcja prywatna, dzięki uprzejmości Fundacji Andrzeja Wróblewskiego

W tej atmosferze czułem się dobrze; była to atmosfera rodziny pod bombami lub w obliczu nieszczęścia, kiedy tylko dodatnie więzy zostają między ludźmi. Dlatego też, kiedy z umiarkowaną troskliwością spytała Matka o pręgę na szyi – dostrzegłem półcień niepokoju – podejrzenia we zatroskanym dnie oka – opowiedziałem ze zwykłym mi, cierpkim dowcipem, jak w momencie wybuchu wystawiłem głowę przez okno i uderzyłem szyją o świeżo wyszczerbione jego brzegi.Zamiast prawdziwej „bohaterskiej” winy – mniejsza, chłopięca, zabawna. Mówić o niej nie warto; i nie mówiliśmy więcej. Lecz nie wiem, czy ten ledwo dostrzegalny odcień ponurego zamyślenia, który pozwoliłem ujrzeć w momencie odpowiedzi – czy to minimalne zdradzenie się, dodam, że chciane! – czy zostało dostrzeżone? Zdaje się, że tak. Dlatego potem milczenie. Pręgi jakby nie było. Zbyt ważna była troska o byt codzienny, by mama mogła nie odsunąć zdradliwych podejrzeń. Dla dnia zapomniała o nocy we mnie. Tu było ziarno, z którego kiełkowała nowa złość, tragedia i pęd samobójczy. Było to raczej kłącze, dla którego przyjąłem tę kroplę rosy, aby znów puściło zatrute pędy.

Nie dalej jak za miesiąc wdychałem na schodach zajmowanej kamienicy ukradziony eter. Nieraz przedtem błądziłem po tym tajemniczym labiryncie min. Druga narożna kamienica, a właściwie trzy bloki złączone, z na wpół powyrywanymi schodami. Śmieszne były te wiszące stopnie na pierwszym i drugim piętrze, kiedy na parterze zostały tylko pogięte sztaby poręczy. I śmiesznie było wchodzić w górę mając tę „próżnię” za sobą, i spoglądać na zaśmiecone podwórze z głuchą studnią i ciemnymi zakamarkami pralni. Mury stały się organizmami, odsłaniając wszędzie wklęsłości, dziury i przejścia, jak pod ramionami śpiącego olbrzyma. 


Fragment opowiadania Andrzeja Wróblewskiego pochodzi z monografii artysty, „Unikanie stanów pośrednich. Andrzej Wróblewski (1927–1957)”, pod redakcją Magdaleny Ziółkowskiej i Wojciecha Grzybały, która ukaże się nakładem Fundacji Andrzeja Wróblewskiego, Instytutu Adama Mickiewicza oraz Hatje Cantz Verlag na początku czerwca 2014 roku.