Eco ex machina
fot. jacinta lluch valero

Eco ex machina

Małgorzata Ćwikła

Powierzchowne dostosowywanie się do ekowzorów czasami wynika z bezrefleksyjnych reakcji naśladowczych. Jak powiedziałby Peter Sloterdijk, więcej ma wspólnego z cynizmem niż ze szczerą troską o świat

Jeszcze 3 minuty czytania

W zieleni ostatnio wszystkim dobrze. Mniej więcej od dwóch dekad nasycenie tego koloru w postępowym myśleniu osiągnęło granice jaskrawości, rozpościerając się na najróżniejsze pola działania: od ubierania się i jedzenia, przez załatwianie spraw administracyjnych, po jeżdżenie współposiadanym samochodem. Przykłady można mnożyć, bo ekologia to już nie tylko dziedzina nauk przyrodniczych, a raczej conditio sine qua non stylu bycia nowoczesnych społeczeństw. Szczególnie tych lepiej sytuowanych, które trochę na pokaz, trochę z faktycznie dostrzeganej konieczności stają się „zrównoważone”.

Budzona przez dramatyczne apele świadomość ogromnych zagrożeń wynikających z ocieplenia klimatu Ziemi prowadzi do stopniowego przechodzenia na bardziej przyjazne dla środowiska rozwiązania. W przypadku teatrów (jak i innych ośrodków kultury) proces ten determinowany jest zarówno oczekiwaniami instytucji finansujących poszczególne inicjatywy, jak i poszukiwaniami artystów testujących nowe materiały i media oraz potrzebami widzów, których wyrzuty sumienia dobrze wymazywać czymś z recyklingu. Jakby się nad tym głębiej zastanowić, dla sztuk scenicznych jest to sytuacja kapitalna. Powodów znajdziemy kilka. Po pierwsze w przedstawieniach można poruszyć naprawdę aktualne tematy, wniknąć w opiniotwórcze dyskusje albo krytycznie odkrywać różne strony medalu. Po drugie w sposobie funkcjonowania reprezentować to, do czego się nawołuje. Po trzecie łączyć sztukę z edukacją, wzbić się ponad granice pokoleń, odkrywać lokalność, uciekać szaleństwu konsumpcji i unikać politycznych polaryzacji.

Obok tych pozytywnych czynników nie brakuje jednak pewnej pułapki. Powierzchowne dostosowywanie się do ekowzorów czasami wynika z bezrefleksyjnych reakcji naśladowczych. Jak powiedziałby Peter Sloterdijk, więcej ma wspólnego z cynizmem niż ze szczerą troską o świat. Zainteresowanie ekologią to nie tylko serdeczny odruch podszyty dbałością o kondycję następnych pokoleń, ale również kolejny efekt uboczny postindustrialnego przyśpieszenia, w którym liczy się ‒ jakże naturalna ‒ walka o przetrwanie. Stwierdzenie dosyć pesymistyczne, ale paradoks w tym, że nawet wykalkulowane, strategiczno-marketingowe posunięcia to punkt wyjścia do rzeczywistych zmian, bo praktycznie każda eco-friendly namiastka ma w sobie dobry sygnał. 

Starania

Ekologię w kontekście sztuk performatywnych pojmuje się na kilka sposobów. Część z nich dotyczy ujęć metaforycznych, wynikających z szukania harmonii z otaczającym światem i duchowo-naturalnej równowagi w procesie artystycznym, co dostrzec można chociażby w idei ekologii teatru Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice. Podobna opcja to faktyczne zbliżenie z przyrodą, do czego dążą między innymi artyści z Teatru Węgajty. Na innym biegunie lokują się bardziej pragmatyczne przejawy proekologicznego myślenia, związane z optymalizacją infrastruktury teatralnej. Dla przykładu od niedawna Teatr Powszechny w Radomiu ogrzewany jest częściowo energią z zainstalowanych kolektorów słonecznych, co docelowo ma zmniejszyć emisję dwutlenku węgla do atmosfery. Przechodzenie na nowoczesne, nieszkodliwe dla środowiska technologie to w Polsce nadal działanie pionierskie, choć w następnych latach trend się zapewne nasili. Coraz powszechniej wiadomo bowiem, że inwestycja w przyszłościowe rozwiązania wcale nie musi być droga, a efekty ‒ nawet jeżeli odłożone w czasie ‒ i tak warte są starań. Nie zawsze dotyczą one zresztą cyferek. Mogą również kojąco wpływać na atmosferę pracy, mobilizować do wysiłku i stymulować identyfikowanie się z filozofią danego ośrodka.

Świadomość ekologiczna uwidacznia się wśród pracowników sztuki coraz bardziej. Jej przejawy to twórczy recykling, czyli redukowanie zużywanych zasobów oraz ich ponowne wykorzystanie. Niekiedy idzie to w parze z oszczędnością i wygodą, ale efekt artystyczny wcale nie ulega pomniejszeniu. Nie jest przecież problemem, że w nowych produkcjach pojawiają się elementy znane z wcześniejszych realizacji. Przeciwnie, świadczy to o pomysłowości i rozsądku. Dociekliwi znajdą wiele przykładów. Między innymi w wystawionym w Teatrze Polskim we Wrocławiu „Kronosie” da się rozpoznać części dekoracji z „Biesów” (oba przedstawienia w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego). Zdaje się też, że śnieg z przedstawienia „Don Juan wraca z wojny” (reżyseria: Gadi Roll), z tego samego teatru, padał na kilku innych scenach w Polsce. Niech pada.

O trosce o środowisko niech świadczy ponadto fakt, że niekiedy artyści dobrowolnie opłacają podatek ekologiczny od połączeń lotniczych podczas tournée. Podróże to jedno z głównych źródeł zagrożeń związanych z działalnością twórczą. Podobnie jak transport dekoracji, ich niewłaściwe przygotowanie oraz utylizacja, zużycie wody i energii. Wszystko, co potrzebne, by tworzyć nowoczesny teatr i pokazywać go na różnych festiwalach, zawiera w sobie pierwiastek środowiskowej szkody, ale kreatywnych dróg wyjścia z tego zaułka jest coraz więcej. Podstawy ich rozwijania to otwartość na współpracę, chęć zmian oraz przesunięcie akcentów z indywidualnej kreacji na kolektywną korzyść. Pomocne są w tym również media, które redukują konieczność fizycznej obecności artystów / widzów w danym miejscu, nie naruszając potencjału performatywnego tworzonego na odległość dzieła. Mogą również zastępować elementy scenografii. 

Na granicy banału

W niedawnym wywiadzie Maciej Nowak opowiadał o śmiesznej popularności ekojedzenia, które staje się lepsze i zdrowsze, gdy przyklei się na nie odpowiednią metkę. Podobnie jest z innymi zielonymi zjawiskami. Nie ukrywajmy: bycie proekologicznym to też element mody i wystawionego na pokaz egoizmu. W swoich „Dziennikach” Susan Sontag pisała o szerzącym się już w czasach jej młodości „ekofaszyzmie”. Obecnie trudno nie zauważyć, że fakt bycia „eko” nabiera mocy, gdy się go głośno wyartykułuje. A najlepiej doda w mediach społecznościowych odpowiednie zdjęcie, na przykład z ekojabłkiem, które uratuje polską gospodarkę przed apokaliptycznym upadkiem, a przy okazji cały świat przed natarciem warzyw z próbówki. W tym cynicznym naginaniu własnego zaangażowania tkwi problem.

Coraz więcej osób i instytucji składa ładne, ale trudne do zweryfikowania deklaracje. Co gorsze ‒ czasem są one wymagane, by otrzymać środki na projekt. Manifestacją ekokonformizmu są formułki doklejane do maili, wyglądające mniej więcej tak: „Myśl o drzewach, nie drukuj tej wiadomości”. Tak jakby każdy drukował maile i archiwizował je na papierze w plastikowych segregatorach. We wnioskach o dofinansowanie projektów kulturalnych też warto dodawać różne zaklęcia, których praktyczny sens pozostaje zagadkowy przy tak znacznej dozie ogólności. Na przykład, że „wymiana informacji pomiędzy partnerami projektu odbywać się będzie za pośrednictwem drogi elektronicznej”, poza tym „większość materiałów przygotowanych dla zaangażowanych stron w związku z planowanymi spotkaniami będzie przekazywana na nośnikach elektronicznych, przez co ograniczone zostanie zużycie papieru” i wreszcie „przy pracach biurowych będą wykorzystywane nowoczesne energooszczędne technologie oraz urządzenia”. Wiadomo: czasem warto rezygnować z tradycyjnej komunikacji epistolarnej i wymienić żarówki, tylko co z tego realnie wynika? Bardziej wiarygodne byłoby analizowanie danych pochodzących z zestawień zużycia energii albo wyliczanie tak zwanego śladu ekologicznego poszczególnych produkcji. Wówczas boom na ekologię oddaliłby się od fetyszyzacji poprawności, a korzyść wizerunkowa zsynchronizowała ze społecznym pożytkiem. W przemyśle filmowym od dawna podejmowane są podobne starania, w teatrach jeszcze trzeba będzie chwilę poczekać.

Poszukiwany Bambi

Film zresztą ma nieco łatwiej, chociaż proces produkcji jest dużo bardziej obciążający dla otoczenia. W ciągu ostatnich dekad tworzenie filmów obudowane zostało instytucjami (np. Environmental Media Association), czuwającymi nad redukcją negatywnych wpływów na środowisko, które powstają w trakcie kręcenia, ale również promocji i przerzucania ekip z jednej premiery na drugą. Powoli też same wytwórnie starają się w sposób świadomy potencjalnych zagrożeń planować i realizować filmy. Na przykład Warner Bros. chwalił się, że film katastroficzny „Pojutrze”, dotyczący swoją drogą konsekwencji zmian klimatycznych, przygotowano w sposób dla natury neutralny. Ważne jest także zaangażowanie wielkich gwiazd (Leonardo DiCaprio, Matt Damon, Harrison Ford), korzystających ze swojej popularności, by działać na rzecz wspólnego dobra i przekonywać o konieczności zmiany niewłaściwych zachowań i bezmyślnych przyzwyczajeń. Ponadto z uwagi na ogólną dostępność filmów silniej można oddziaływać na ekowyobraźnię i tym samym kształtować wrażliwość na aktualne sprawy.

Podobnie jak wielkooki Bambi sprawił, że w ludziach pojawiła się niechęć do zabijania zwierząt (chociaż wybiórczo, bo tylko tych uroczych), obecnie przydałoby się podobne ‒ nieprzekraczające granic manipulacji (!) ‒ przemycanie odpowiednich kwestii. Szczególnie w teatrze, który tematycznie spętany został przez demona przeszłości, oddalając się tym samym od problemów jutra. Kilka ważnych dramatów dotyczy zresztą pośrednio zagadnień ekologicznych, chociaż na scenie pozostają one w cieniu. A przecież w „Wujaszku Wani” Czechowa Michał Astrow uparcie chronił drzewa przed wycinką, przeczuwając nadchodzące spustoszenie, we „Wrogu ludu” Ibsena Tomasz Stockmann chciał przeciwdziałać postępującemu i szkodliwemu zanieczyszczeniu wód w zakładzie leczniczym, za to w „Śnie nocy letniej” Shakespeare'a wzburzona Tytania atakuje Oberona wizją rozregulowanych pór roku, zdegradowanej przyrody i głodujących mas. 

Zielony holizm

Kompleksowy wymiar problemu interakcji człowieka ze środowiskiem podkreślał między innymi w swojej ekozofii Félix Guattari. Nic dziwnego, najbardziej przecież przekonuje konsekwencja i brak wygodnej selektywności w kreowaniu odpowiedzialnej postawy. Podejmowanie tematów proekologicznych powinno być poparte własnym działaniem, by nie stanowić przykrego pustosłowia. W przypadku pewnego niemieckiego festiwalu teatralnego już prawie udało się osiągnąć ten cel. Kolejne edycje odbywały się pod wybranym hasłem związanym z ochroną środowiska, a zapraszane sztuki w krytyczny i ciekawy sposób wciągały publiczność w dyskusje o czyhających w każdym dodatkowym stopniu Celsjusza zagrożeniach. I wszystko by było OK, gdyby ktoś nie zauważył, że torby reklamujące festiwal ‒ ochoczo noszone przez organizatorów i widzów ‒ wyprodukowano w azjatyckiej fabryce, mającej w głębokim poszanowaniu naturę i prawa człowieka. Zły przykład, ale dużo lepszych wciąż brakuje. Nie są nimi na pewno festiwale, które wystawiają stoiska z wegańskim jedzeniem pochodzącym z sąsiedniej wioski i równocześnie sprowadzają samolotami kilkudziesięciu artystów i umieszczają ich w hotelu, gdzie codziennie zmieni się im ręcznik. Jedno i drugie ma oczywiście swoje uzasadnienie, ale warto pomyśleć nad optymalizacją i takim tworzeniem oferty oraz funkcjonowaniem w sensie organizacyjnym, by obraz był spójny.

Złożoność tematu odzwierciedla się zresztą nie tylko w praktyce, ale również w teorii. Dla jednych badaczy natura to fascynujący element estetyki, dla innych ‒ obok społeczeństwa, gospodarki i polityki ‒ ważny impuls do szukania postępowych modeli zarządzania. Podczas gdy na przykład Bonnie Marranca w książce „Ecologies of Theater: Essays at the Century Turning” zastanawia się nad włączaniem ekologii w warstwę dramaturgiczną dzieł, niemieccy badacze regularnie wydają nasiąknięte zdroworozsądkowym namysłem poradniki, jak być fair dla środowiska jako instytucja kultury (m.in. „Nachhaltige Entwicklung in Kulturmanagement und Kulturpolitik” Patrick Föhl et al.). Jakoś to trzeba połączyć.

Kultura już dawno uznana została za jeden z filarów zrównoważonego rozwoju. Chodzi głównie o jej moc estetycznego i dydaktycznego oddziaływania. Orientacja prośrodowiskowa stanowi oczywisty efekt takiego nastawienia i perspektywicznego postrzegania misji teatrów oraz innych centrów sztuki, co zresztą dodatkowo sankcjonuje zasadność ich wspierania ze środków publicznych. Dlatego też coraz częściej pojawiają się takie produkcje, jak „7 Promises” czy „Expanding Energy” Davisa Freemana, a w samych budynkach, na wzór Schauspielhaus w Hamburgu czy Sydney Theatre Company, wykorzystuje się prąd ekologiczny i wodę deszczową. Można się też odpowiednich technik uczyć: w Szwajcarii oferowane są studia „Ekologia ‒ Ekonomia ‒ Społeczeństwo” (Zürcher Hochschule für Angewandte Wissenschaften), przygotowujące świadomych nowych wyzwań menedżerów kultury. Co ciekawe, zwieńczeniem kursu jest wspólne wyjście do teatru w Winterthurze na spektakl dotyczący poruszanych w trakcie kształcenia tematów. Jak widać możliwości podjęcia rozsądnych zmian jest wiele, bo ekologia to ogromna szansa, jeśli wierzy się w nią nie tylko na pokaz.