Najpierw rozpoznać teren
Truthout.org / Flickr CC BY-NC-SA 2.0

Najpierw rozpoznać teren

Maria Świetlik

Wolna kultura to zupełnie co innego niż darmowy dostęp do kultury. Anglojęzyczni działacze podkreślają, że chodzi o wolność jak w wolności słowa, a nie o darmowe piwo – polemika z Markiem Ribotem

Jeszcze 4 minuty czytania

Uproszczona wizja świata ma pewnie jakąś siłę retoryczną, ale nie jest dobrym punktem wyjścia do działań politycznych. W źle rozpoznanym terenie łatwo niestety się pogubić i zacząć piłować gałąź, na której samemu się siedzi. A ten właśnie niebezpieczny sport, jak mi się zdaje, zaczął uprawiać znakomity muzyk Marc Ribot. W wywiadzie dla dwutygodnik.com myli ze sobą w nieznośny sposób trzy różne pojęcia: kulturę wolną z darmową, a to wszystko z piractwem. Błądzi też, szukając winnych wśród ofiar.

Po pierwsze, wolna kultura to zupełnie co innego niż darmowy dostęp do kultury. W języku angielskim faktycznie te dwa pojęcia oznacza się jednym słowem „free”, dlatego anglojęzyczni działacze wolnej kultury czy wolnego oprogramowania podkreślają, że chodzi o wolność jak w wolności słowa (free as in free speech), a nie – jak dopowiadają niektórzy – o darmowe piwo (not as in free beer). Może należałoby również w innych językach poszukać lepszego określenia niż „wolna” (po polsku ma ono przecież także inne konotacje), o co zresztą apelował w trakcie ostatniego kongresu hakerskiego w Hamburgu Richard Stallman, ojciec ruchu wolnego oprogramowania. „Wolnościowa” kultura to taka, która daje użytkowniczkom wolność do korzystania z cudzych utworów (książek, muzyki, artykułów naukowych, map – tego wszystkiego co od chwili powstania podlega prawu autorskiemu), stosowania zawartej w nich informacji, dzielenia się nimi, a także tworzenia w oparciu o nie nowych dzieł (w języku prawniczym zwanych utworami zależnymi).

Proszę zwrócić uwagę, że mowa jest o prawie do korzystania, a nie jedynie o dostępie. Można upraszczając powiedzieć, że wolna kultura oznacza prawo do remiksu, a to z kolei składa się z prawa do ściągnięcia na własny komputer pliku, zmienienia jego treści oraz wrzucenia z powrotem w obieg takiej modyfikacji. Dlatego żadna działaczka ruchu wolnościowej kultury nie uznałaby YouTube'a czy Spotify, o których w tym kontekście mówił Ribot, za spełnienie postulatów tego ruchu.

Spotify to usługa streamingowa, która daje jedynie możliwość biernego odsłuchania muzyki, tak jak Amazon przeczytania książki. Nie można jednak tej muzyki czy książki używać poza aplikacją, użytkowniczka nie ma też praw (autorskich), które pozwoliłyby remiksować jej treść, tworząc np. fanfiki czy własne teledyski do muzyki Marca Ribota. Prawo (monopole intelektualne gwarantowane przez ustawy o prawie autorskim) i oprogramowanie tę wolność odbierają. Inny znamienity działacz wolnej kultury, Lawrence Lessig, szwarccharakter z opowieści Ribota, tę współzależność prawa i technologii ujął w stwierdzeniu „code is a law”. W cyberprzestrzeni, tym nowym wymiarze rzeczywistości, w którym dziś wszyscy funkcjonujemy (nawet jeśli nie korzystamy z internetu), to przede wszystkim oprogramowanie wyznacza ramy tego, co możliwe do wykonania, ale też tego, co bezpieczne (czyli niepozwalające na naruszenie naszej prywatności). Dlatego jednym z podstawowych postulatów ruchu wolnościowej kultury jest zniesienie DRM-ów, czyli technicznych zabezpieczeń uniemożliwiających na przykład przegranie muzyki z zakupionej płyty CD na USB po to, by móc słuchać jej także z odtwarzacza mp3. Polskie prawo autorskie mówi wyraźnie, że takie działanie (tzw. dozwolony użytek prywatny) jest dozwolone, cóż z tego jednak, jeśli wytwórnia muzyczna zabezpieczyła technologicznie płytę przed takim użytkiem? Dlatego to, co oferują serwisy streamingowe, takie jak Spotify czy Kinoplex, jest z pewnością wygodne dla użytkowniczek, ale nie pozwala ani ściągać, ani remiksować, ani udostępniać własnych utworów powstałych na bazie tych cudzych. I podkreślmy jeszcze raz, niezależnie od tego czy korzystanie z nich jest darmowe, czy też za usługę tę płacimy (pieniędzmi, danymi osobowymi, czasem, który poświęcamy na oglądanie reklam).

Z Google'em jest z pozoru trochę inaczej, ale na poziomie prawnym tak samo. YouTube, czyli usługa dostarczana przez tę firmę, funkcjonuje dzięki temu, że użytkowniczki udostępniają na tej platformie twórczość własną i cudzą. Mogą też pobierać pliki z muzyką czy filmami (Google nie daje takiej funkcjonalności, ale zainstalowanie samodzielnie takiego dodatku zajmuje 3 minuty), remiksować je i na nowo udostępniać. Tu technologia nie stanowi bariery, rzecz w tym jednak, że cała odpowiedzialność prawna za takie działanie (które bardzo często następuje z naruszeniem prawa autorskiego) spoczywa na użytkowniczkach, podczas gdy zyski z tego osiąga Google. Podobną politykę mają inne własnościowe scentralizowane media społecznościowe, takie jak Facebook. To, co wrzucamy na własnego łola, to często cudze zdjęcia, wpisy, artykuły czy teledyski, a więc utwory w rozumieniu prawa autorskiego. Dzięki temu serwis jest atrakcyjny, powiększa swój zasięg i wpływy z reklam, firma zarabia krocie. Kto jednak odpowiada prawnie za wrzucenie linka do jakiegoś filmu albo zamieszczenie cudzego wiersza? Słusznie się domyślacie, że nie ten, kto zarabia, tylko my, użytkowniczki. Tantiem nie dostają z tej okazji także artyści, których dzieła są „szerowane” na Facebooku. Treść regulaminów społecznościowych zanalizował Łukasz Łyczkowski z ZAiKS-u, polecam jego 10-minutową prezentację na ten temat.

 

W wywiadzie z Ribotem pojawia się też inny termin: piractwo. Ani fundacja Electronic Frontier Foundation, drugi bohater negatywny z opowieści Ribota, ani wspomniany już Lawrence Lessig, nie są promotorami piractwa, rozumianego jako świadome łamanie obecnego reżimu praw autorskich. Wręcz przeciwnie, Lessing, profesor prawa z uniwersytetu Harvarda, jest legalistą. Dlatego właśnie, krytykując obecny system prawa autorskiego, nie nawołuje do jego łamania, ale do wykorzystania możliwości, jakie dają prawne licencje. 12 lat temu razem z zespołem stworzył system licencji Creative Commons, które pozwalają w prosty sposób przekazać wolę autorki co do tego, jak można wykorzystać jej dzieło. Czy wolno je opublikować bez pytania o zgodę? Czy wolno je przetłumaczyć? Czy tylko w ramach prywatnej aktywności, czy też gdy działamy komercyjnie? A teraz ważna uwaga – do dzieł wolnościowej kultury można zaliczyć tylko niektóre z licencji Creative Commons. Jeśli dzieła nie można remiksować albo opublikować na sprzedaż, to nie będzie ono spełniać postulatów ruchu wolnościowego. Zatem wolne licencje z rodziny CC to CC BY i CC BY-SA. BY oznacza tu konieczność podania nazwiska (pseudonimu) autorki dzieła, a w przypadku remiksu także wszystkich autorów, których prace stały się jego podstawą. SA (Share Alike) oznacza natomiast konieczność udzielenia takiej samej licencji na sam remiks.

W ruchu wolnościowej kultury istnieje spór co do tego, czy te nowe dzieła – na przykład tłumaczenie cudzego tekstu – powstałe na bazie wolnej kultury – muszą być również udostępniane jako wolna kultura (na tej samej licencji). Jest to po części echo sporu między zwolennikami wolnego a otwartego oprogramowania, do którego kluczem jest różnica światopoglądowa. Dla wolnościowców istotne jest założenie etyczne tego ruchu, które można by ująć jako walkę na rzecz dobra wspólnego, czyli działanie solidarnościowe, podczas gdy otwartyści są pragmatyczni, uważają, że stosowanie otwartych licencji po prostu daje lepsze efekty w postaci lepszych programów. We wspomnianym już wystąpieniu Stallman, odnosząc się do doniesień medialnych jakoby był „ojcem ruchu otwartego oprogramowania”, zażartował – choć widać, że sprawa go autentycznie irytuje – że jeśli tak, to do poczęcia doszło bez jego zgody.

Otwartyści w sporze ze zwolennikami copyleftu (czyli właśnie zasady przymusowej wolnej licencji na dzieła zależne) lubią podkreślać, że ogranicza ona wolność jednostki lub biznesu (i jeśli w tej chwili czytelniczkom przychodzi do głowy różnica ideologiczna między libertarianami a anarchistami, to jest to skojarzenie słuszne). Wyboru musi każda z nas dokonać sama, polecam też lekturę (lub odsłuchanie) tekstu Michała ryśka Woźniaka na temat wartości społecznej copyleftu. Chociaż ruch wolnej kultury nie wymaga dzielenia się nowo powstałymi dziełami w równie wolnościowy sposób, jestem przekonana, że tylko połączenie tych dwóch elementów – troski o prawa indywidualnych użytkowniczek i powiększanie zasobów dobra wspólnego – realizuje ważny postulat solidarności społecznej. Dlatego też poprosiłam redakcję, aby mój tekst opublikowała na licencji jednocześnie i wolnościowej, i copyleftowej, czyli CC BY-SA.

Piractwo, takie prawdziwe, to możliwość przekazywania sobie kultury bez pośrednictwa dystrybutorów w sposób zdecentralizowany, w ramach tzw. sieci peer2peer. Dzielenie się kulturą przy użyciu tej technologii jest jednak nielegalne, bo było nie w smak firmom tzw. big contentu. Natomiast dla scentralizowanych pośredników zostały stworzone sprzyjające okoliczności prawne w ramach procedury „notice and takedown”, dzięki czemu firmy takie jak Google czy Facebook rozwijają się niezagrożone pozwami właścicieli praw autorskich. Wystarczy, że na ich stronie znajdzie się formularz „zgłoś naruszenie prawa autorskiego” i że na takie zgłoszenia będą w określonym czasie reagować.

Mam nadzieję, że teraz jest już jasne, że usługi oferowane przez firmy takie jak Google i Spotify to nie żadne piractwo ani wolnościowa kultura, a to, czy są darmowe, jest wyłącznie kwestią definicji tego, co uważamy za walutę.

Drugie hasło, które Ribot wymienia, też, jak mi się zdaje, bez wnikania o co w nim chodzi, to „informacja chce być wolna”. A informacją w kontekście nowych technologii jest właściwie wszystko, co daje się zapisać jako strumień bitów: muzyka, literatura, film, raporty z badań naukowych czy mecze reprezentacji. Zdanie to można traktować jako konstatację dotyczącą rozprzestrzeniania się raz upublicznionej informacji – tak czy inaczej będzie się próbowała przebić do kolejnych odbiorców. Ale jak podkreśla Cory Doctorow, pisarz, krytyk technologii, działacz praw człowieka w środowisku cyfrowym (w skrócie zwanych prawami cyfrowymi), to ludzie, a nie informacja, chcą być wolni i do tego właśnie potrzebują informacji. Do tego hasła odwołują się także aktywiści walczący o większą transparentność instytucji publicznych i biznesu, nie tylko ci związani z cyferpunkiem czy WikiLeaks. Organizacje działające na rzecz praw cyfrowych, takie jak Electronic Frontier Foundation, bardzo dbają również o transparentność finansów, zamieszczając na swoich stronach szczegółowe sprawozdania oraz regularnie poddając się zewnętrznemu audytowi. Można w nich przeczytać, że głównym źródłem dochodów tej fundacji, którą – podobnie jak Lessiga – dość paskudnie Ribot pomawia o branie pieniędzy od wielkich korporacji, są dotacje innych NGOs-ów oraz darowizny z platformy Humble Bundle (sklepu internetowego z grami, muzyką, filmami, w którym kupujący mogą przekazać część wpłacanej kwoty na organizację pozarządową). Współpraca tej fundacji z Google'em (bo można zgadywać, że Ribotowi chodziło właśnie o cyberkorporacje) polega na tym, że w procesie, który tej firmie wytoczyła gildia autorów (sprawa Google Books), EFF opowiedział się za prawem użytkowniczek i użytkowników do dostępu do skanów książek a przeciw restrykcyjnym monopolom intelektualnym, wspierając tym samym linię obrony (co warto odnotować, wspólnie ze stowarzyszeniami bibliotekarzy Association of Research Libraries, American Library Association i Association of College and Research Libraries). W tej sprawie akurat istniała zbieżność opinii na temat prawa autorskiego, choć w innych kwestiach związanych z retencją danych osobowych EFF był aktywnym krytykiem Google.

Nie chciałabym jednak bagatelizować ważnych spostrzeżeń Ribota co do pogarszającej się sytuacji twórców i konieczności solidarnego im przeciwdziałania. Fakt, żyjemy w momencie, kiedy sytuacja życiowa milionów ludzi się pogarsza. Dawny świat, w którym kapitalizm został ucywilizowany przez presję społeczną i państwową, rozpada się na naszych oczach. Prekaryjność staje się doświadczeniem rosnącej grupy obywatelek i obywateli, także dotychczas nieźle funkcjonującej kreatywnej klasy średniej, widzimy to przecież i w Polsce. Nie wszyscy artyści dostrzegają jednak, że to oni właśnie ze względu na swój wysoki kapitał społeczny i symboliczny mają szansę dotrzeć do mediów, polityków i wyrazić swoje potrzeby w języku akceptowanym przez media głównego nurtu. Inne grupy dotknięte przemianami w sektorze kreatywnym, takie choćby jak właściciele i pracownicy wypożyczalni wideo i dvd, też ucierpiały na skutek digitalizacji kultury, tylko że nad nimi nikt się nie pochyla i nie próbuje zmienić porządku prawnego, by utrzymać ich miejsca pracy. Warto to dostrzec, by zrozumieć, że mamy do czynienia z problemem, którego źródłem nie jest internet, a polityki publiczne, które swoją rolę w dziedzinie kultury sprowadzają do ochrony interesów pośredników i fasadowych działań na rzecz twórców, większość z nich pozostawiając na pastwę rzekomo wolnego rynku. Nie wiedzieć czemu, nie uważają za stosowne również reprezentować interesów najliczniejszej grupy w tym polu, czyli użytkowniczek i użytkowników.

Dlatego to bardzo dobrze, że twórcy chcą się organizować oddolnie. Tylko działając solidarnie, będą w stanie poprawić swoje warunki pracy. Dla przypomnienia, jeden z największych strajków ostatnich lat w USA to właśnie 3-miesięczny protest i odmowa pracy podjęta przez 12 tys. związkowców-scenarzystów przeciwko producentom audiowizualnym. Także muzycy swój gniew powinni kierować przeciwko tym, którzy nie chcą dzielić się z nimi zyskami, czyli pośrednikom w obrocie dziełami kultury, a nie ku działaczom praw człowieka jak Lawrence Lessig czy aktywiści EFF, nie wspominając już nawet o użytkowniczkach i użytkownikach.

Na wolnościowej kulturze nie zarobi się najszybciej i najwięcej, bo w kapitalizmie zwykle najlepiej na swoje wychodzi się na działaniach nastawionych na szybki zysk finansowy, a nie tych prospołecznych. Ale to właśnie obserwując praktyki twórców wolnościowej kultury (chociażby na Humble Bundle), można poznać skuteczne sposoby dotarcia do odbiorców i skrócenia łańcucha dystrybucji, a więc i marży, którą trzeba pozostawić pośrednikom. Można się też przekonać, że poluzowanie monopoli prawnoautorskich sprzyja twórcom, co potwierdzają zresztą liczne badania. Badania pokazują także, że nawet piractwo nie przekłada się na spadek sprzedaży (czyli straty), co udowadniają badaczki i badacze z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW w ramach projektu iPiracy.

Niestety, jeśli ktoś chce stawiać opór systemowi, a nie wyłącznie mieć wyższe wpływy na konto, musi rozpoznać warunki, w jakich rozgrywa się cały łańcuch wytwarzania wartości. Wtedy można rozmawiać o możliwych rozwiązaniach i doraźnych, i dalekosiężnych. Natomiast reprodukowanie propagandowej narracji firm działających w oparciu o monopole prawnoautorskie o złych piratach i złej wolności tylko wzmacnia obecny, dysfunkcyjny z punktu widzenia samych twórców system.

Tekst opublikowany jest na licencji CC BY-SA 3.0 PL.