Ładnych parę lat temu, może było to pod koniec lat 90. zeszłego stulecia, a może nieco później, zdarzyło mi się spędzać wieczór w mieszkaniu mojego przyjaciela na berlińskim Kreuzbergu. Towarzystwo składało się głównie z filozofów, atmosfera była jednak swobodna, bez rytualnego popisywania się erudycją, instytucjonalnymi koneksjami. Czułem niejaką ulgę, bo to z mojej inicjatywy doszło do spotkania znajomych z Berlina ze znajomymi z Warszawy, którzy akurat bawili nad Szprewą. Wszystko szło świetnie, rozmowa leniwie toczyła się od tematu do tematu (pudło Schopenhauera, ranking najlepszych kebabów w okolicy), aż do momentu, w którym jeden z gości (mój polski kolega, obecnie już tylko „po fachu”) wygłosił formułę, która wprawiła wszystkich w osłupienie: „Ich bin Antikommunist!”.
Nie pamiętam już, co skłoniło go do takiej światopoglądowej deklaracji, nie sądzę, żebyśmy postanowili po kolei wyjawiać, „kim jesteśmy” – pomijając wszystko inne, zupełnie nie pasowałoby to do nastroju spotkania (czy to nie Kant oficjalnie zabraniał swym gościom dyskutować o polityce przy obiedzie?). Nastrój ten wszelako w jednej chwili się odmienił; nie na długo, bo dynamika grupy polega także na neutralizowaniu tego rodzaju „wyskoków”, ale już do końca w powietrzu unosiło się coś nieuchwytnego, jakieś niezrozumienie i niedowierzanie po stronie większości obecnych, po mojej zaś obawa, że może pomysł zderzenia dwóch środowisk nie był do końca szczęśliwy. Gwoli ścisłości trzeba powiedzieć, że linia podziału nie przebiegała między Polakami a Niemcami, tylko między owym antykomunistą, którego poparła jeszcze jedna osoba (fakt, że z Polski), a całą resztą. Chodziło o coś więcej niż towarzyskie faux pas – było to wyznanie docierające jakby z równoległej rzeczywistości, dziwaczne, komiczne, niedorzeczne wręcz, ale wygłoszone z takim przekonaniem, ogniem, że domagające się jakiejś reakcji, a przynajmniej próby zrozumienia. Jak można dziś – to znaczy wówczas, w roku 1999 albo 2001 – deklarować, że jest się antykomunistą? Gdzie są komuniści, przeciw którym taki antykomunista występuje? Jak można na serio uważać, że naszym problemem, że problemem współczesnego świata jest nadmiar komunizmu albo groźba jego panowania?
A jednak na prawicy zarówno bieżącą publicystykę, jak i bardziej ambitne łamy wciąż nawiedza owo widmo komunizmu. Człowiek przeciera oczy ze zdumienia, gdy czytając rozmaite periodyki – od „Frondy”, „Teologii politycznej” i „Kronosa”, do „Wpolityce” i „Gazety Polskiej” – dowiaduje się, że żyje w świecie zdominowanym przez idee komunistyczne, w świecie rządzonym przez komunistów i skrojonym na komunistyczną modłę. Nie chodzi przy tym wyłącznie o „zdradę” Okrągłego Stołu, o grubą kreskę i uwłaszczenie komunistycznej nomenklatury rozkradającej Polskę.
Gdyby do tego sprowadzała się owa fantazja o panowaniu komunizmu, mielibyśmy do czynienia z polską specyfiką, produktem ubocznym polskiej transformacji, bez większego znaczenia w szerszym, europejskim i światowym kontekście. Sprawy mają się jednak inaczej. Kogo bowiem dziesiątkami mordował norweski obrońca białej cywilizacji Anders Breivik, jeśli nie dyktujących ton w Europie (albo, by użyć jego sformułowania, w „Eurabii”) „kulturowych marksistów”? Czym dla Donalda Trumpa i większości republikanów jest Obamacare, jeśli nie projektem socjalistycznym, by nie powiedzieć: komunistycznym podstępem mającym na celu zniszczenie Amerykańskiego Sposobu Życia?
ZABOBONY
W nowym cyklu „Dwutygodnika” będziemy pisać o pojęciach i hasłach, które zawładnęły debatą publiczną, krytyką artystyczną i tekstami kultury, a które Andrzej Chłopecki nazwał kiedyś „zabobonami”. „Transgresja”, „Inny”, „postprawda” – wierzymy, że kryje się za nimi realność, ale może wcale tak nie jest? Może wszystkie te pojęcia stwarzają jedynie fikcyjne pole porozumienia, fałszywe konsensusy czy pola walki? Czy da się obalić ukryte za nimi myślowe przesądy? W cyklu postaramy się odczarować niektóre z nich.
W pierwszym odruchu ma się ochotę zignorować po prostu całą tę gadaninę, zlekceważyć jako jeszcze jeden przykład tego, jak całkowicie oderwana od rzeczywistości prawica wierzy we własne najdziksze fantazje. Bo czy nie jest to fenomen z porządku czystego (politycznego) zabobonu? Czy ktoś, kto wierzy, że Obama jest komunistą, że komunistyczną w istocie i realizująca komunistyczny program organizacją jest Unia Europejska (z komunistką Merkel na czele!), zasługuje na to, by z nim dyskutować albo choćby słuchać jego głosu? Być może warto jednak poświęcić tym rojeniom trochę uwagi. Podjąć próbę, jeśli nie porozumienia, to przynajmniej zrozumienia – niewykluczone, że przy okazji poszerzając własne samo-rozumienie.
Stosunkowo najprostsza do rozwikłania jest figura rzekomego panowania komunizmu, w której ten ostatni oznacza tzw. formację „liberalno-lewicową”. W grę wchodzą tu dwie kwestie. Zacznijmy od historiozofii, a ściślej rzecz biorąc: od bardzo silnie obecnej w antykomunistycznej publicystyce tezy, zgodnie z którą społeczna, kulturowa i ekonomiczna rzeczywistość dzisiejszego (przynajmniej zachodniego) świata została ukształtowana przez procesy mające swe źródła w latach 60. i 70. XX wieku, na czele, rzecz jasna, z paryskim majem ’68.
Czym dla dzisiejszej prawicy była w istocie kontrkultura? Jak sama nazwa wskazuje, była ona zamachem na podstawowe wartości kultury europejskiej. Rozpoczęła gwałtowny proces erozji nie tylko instytucji uniwersytetu (choć ryba, jak wiadomo, psuje się od głowy), ale i rodziny oraz wspólnoty narodowej. Upadły tradycyjne autorytety, czy może raczej: upadł autorytet samej tradycji, do głosu doszedł zaś kult młodości, w istocie oznaczający wywyższenie ignorancji (zwanej spontanicznością) i bezczelności (która zwie się wolnością). To, że studenci chcą dziś (o, zgrozo!) współ-rządzić uczelniami, zamiast dać się prowadzić i oświecać szacownej kadrze profesorskiej, stanowi bezpośredni efekt ustępstw, które wówczas poczyniono. Uniwersytet znajduje się wciąż pod okupacją ruchu studenckiego, która kiedyś przybierała twardą postać fizycznej okupacji budynków i biur, dziś natomiast polega na zawłaszczeniu instytucjonalnym i – przede wszystkim – ideologicznym.
Również źródeł dzisiejszego panoszenia się ideologii gender i rozpadu tradycyjnego modelu rodziny poszukiwać należy w duchu i praktykach kontrkultury. Gdy mężczyźni upodabniają się do kobiet (długie włosy hipisów) i odmawiają udziału w wyprawie wojennej (Wietnam), porządek zaczyna się chwiać. Mija kilka dziesięcioleci i lądujemy w bagnie nie do osuszenia. Pomyślmy dalej: kiedy masowy charakter zyskał ruch feministyczny, kwestionujący nie tylko, jak wcześniej, pozbawienie kobiet praw politycznych (ostatecznie można przecież pozwolić im głosować), ale także pozycję mężczyzny w rodzinie i jego święte prawo do dysponowania czasem, ciałem i kontem bankowym własnej legalnej żony? Kiedy zaczęto głośno mówić o „prawach reprodukcyjnych” kobiet? Kiedy wynaleziono pigułkę? A z jeszcze innej strony – od kiedy datuje się tyrania politycznej poprawności, sprawiająca, że wolny człowiek nie może już nazwać czarnucha czarnuchem, a pedała – pedałem? Nie doszło by do tej pożałowania godnej sytuacji, gdyby nie tzw. ruchy antyrasistowskie. Ale czy nazywanie rzeczy po imieniu jest rasizmem? Czy to jest zbrodnia? Wreszcie dzisiejszy ekoterroryzm zawdzięcza swą żywotność nawiedzonym ekologom od Matki Ziemi i Ery Wodnika.
Tak oto nowe ruchy społeczne lat 60. i 70., słusznie przecież kojarzone z lewicą – ruch feministyczny, antyrasistowski i ekologiczny – okazują się siłami decydującymi o kształcie naszej współczesności. Z prawicowego punktu widzenia wciąż znajdujemy się w polu działania tych sił – rzecz jasna na nasze wspólne nieszczęście. Niezależnie od ironii, z jaką zostały tu sparafrazowane typowe figury tego dyskursu, sama teza jest – trzeba to przyznać – nie całkiem pozbawiona słuszności, a na pewno można się z nią merytorycznie spierać. Istotnie, owe ruchy społeczne w sposób znaczący wpłynęły na nasz świat i język, którym mówimy. Czy jednak per saldo kontrkultura rzeczywiście zwyciężyła? Nie całkiem. A właściwie – wcale.
Między jej rozkwitem a naszymi czasami zdarzyło się wszak coś jeszcze – miała miejsce reakcja systemu niemal wysadzonego wówczas w powietrze. Reakcja ta była tak przebiegła, tak skuteczna i neutralizująca, że przyszli historycy Zachodu jeszcze długo będą (a w każdym razie powinni) zadawać sobie pytanie: w jaki sposób udało się nie tylko zapobiec katastrofie (to znaczy radykalnej zmianie systemu ekonomiczno-politycznego albo, mówiąc wprost, obaleniu kapitalizmu), ale i nadać klęsce rewolucjonistów wszelkie znamiona sukcesu?
Kontrkulturowa rewolucja w punkcie zasadniczym poniosła bowiem klęskę – nie udało jej się odwrócić biegu historii, położyć kresu rządom kapitału i instrumentalnemu podejściu do człowieka i przyrody. Jej zdobycze – albo, według prawicy, jej grzechy śmiertelne – w postaci podważenia pewnych form autorytetu i hierarchicznych form organizacji oraz, przede wszystkim, patriarchalnego status quo na gruncie rodziny i relacji intymnych – to jedynie odpryski, kilka lokalnych zwycięstw mimo globalnej porażki. Jeśli w „rewolucji seksualnej” chodziło o obalenie, a przynajmniej znaczące osłabienie modelu monogamicznej rodziny nuklearnej, o miłość wolną od neurozy i posesywności, zniszczenie społeczeństwa składającego się z „komórek rodzinnych” i tworzenie wolnych, niehierarchicznych wspólnot (komuny), to trudno chyba uznać nasze praktyki za dowód tryumfu tamtych idei. Tam zaś, gdzie dokonały się głębsze zmiany, zostały one inkorporowane, przechwycone przez kapitalistyczną maszynę, która wyszła z tej konfrontacji zrekonstruowana i silniejsza. Dotyczy to przede wszystkim osławionych horyzontalnych struktur, płynnych, mobilnych układów i projektów, które zastąpiły dawne sztywne i ociężałe organizacje, nadając ton epoce nowego, kognitywnego albo postindustrialnego kapitalizmu.
Mówiąc w największym skrócie – antykomuniści nie dostrzegają, że kontrkulturowa lewica próbowała obalić kapitalistyczny porządek, została jednak przezeń zmiażdżona, połknięta i zutylizowana. I nie jest to jakiś nieistotny szczegół, lecz właśnie istota całej sprawy. Żeby było jasne: na lata 60. trzeba patrzeć trzeźwo, dostrzegać i analizować nie tylko przyczyny klęski tamtej rewolucji, ale też jej prawdziwe „grzechy”: doktrynerstwo, wodzowskie zapędy rozmaitych guru, wciąż (przynajmniej w głównym nurcie) zdecydowanie zbyt patriarchalną praktykę wolnej miłości, w praktyce oznaczającej swobodę dla mężczyzn i nieraz przymus dla kobiet, wreszcie wszystkie złudzenia na temat bloku wschodniego, fascynację towarzyszem Mao itp. (na pewno nie tak powszechną, jak chcieliby dzisiejsi prawicowi komentatorzy, ale jednak). Wnioski z tej lekcji lewica w dużej mierze już zresztą wyciągnęła, od prawicy rojącej o panowaniu komunizmu różni ją natomiast (między innymi, rzecz jasna) świadomość, że świat, w którym żyjemy, to świat tryumfującego globalnego kapitalizmu, który swoje najnowsze zwycięstwo odniósł właśnie nad kontrkulturowym buntem sprzed pięćdziesięciu lat. Odpowiedź, jaką przeciwstawił owemu buntowi, rozbrajając go tyleż skutecznie, co perfidnie, nazywa się neoliberalizmem, i z komunizmem ma dokładnie tyle wspólnego, co pięść z nosem…
W słownej zbitce „liberalno-lewicowy” (liberalno-lewicowe elity, media itd.) dostrzec można jednak także inny mechanizm, tym razem o charakterze retorycznym. Chodzi właśnie o samo zbicie w jedno dwóch członów, które na pewno nie tworzą żadnej oczywistej jedności. Przekonanie o komunistach sprawujących rządy nad światem zyskuje pozór słuszności, gdy synonimem komunizmu staje się formacja liberalno-lewicowa, ale czy coś takiego w ogóle istnieje? Odpowiedź na to pytanie zależy przede wszystkim od rozumienia liberalizmu. Liberalizm obyczajowy najczęściej rzeczywiście należy do katalogu wartości lewicowych; z kolei liberalizm ekonomiczny sytuuje się na antypodach lewicowości.
W dzisiejszej Polsce albo, powiedzmy, w III RP, do której w dużej mierze odnosi się antykomunistyczny dyskurs, istotnie można mówić o panowaniu liberalizmu w tym drugim znaczeniu, nawet w skrajnej, neoliberalnej wersji, o ile jest to jednak właśnie ekonomiczny liberalizm, zbijanie go w jedno z lewicowością nie ma najmniejszego sensu i opiera się wyłącznie na dwuznaczności słowa.
Trzeba jednak w tym miejscu podkreślić, że prawica nie ma monopolu na zabieg retoryczny polegający na tworzeniu tego rodzaju zbitek. Ileż to razy słyszeliśmy o konieczności wyjścia poza jakąś alternatywę i o tym, że jej człony tylko na pozór tworzą przeciwieństwo, w istocie zaś dopełniają się albo są wręcz tym samym… Dla neoliberałów PiS i lewica to to samo (to samo rozdawnictwo i nieliczenie się z ekonomicznymi realiami), obóz rządzący egzorcyzmuje właśnie widmo układu liberalno-lewicowego; wreszcie sama lewica przekonuje, że neoliberalizm i faszyzujący PiS-owski narodowy pseudosocjalizm stanowią tylko dwie strony tego samego medalu. Takie diagnozy mogą w poszczególnych przypadkach być politycznie albo strategicznie słuszne, jednak na płaszczyźnie poznawczej zawsze opierają się na zasłonięciu, prześlepieniu jakiejś różnicy. Być może na tym również polega polityka – nie tylko na wytwarzaniu różnic, podziałów, ale także na ich ignorowaniu tam, gdzie przemawia za tym interes strategiczny. Niemniej jednak różnice te istnieją i warto o tym pamiętać. Ich neutralizacja musi czemuś służyć i zawsze wiąże się z jakimiś kosztami, które trzeba uwzględnić w politycznym rachunku.
Dotąd była mowa o stosunkowo łagodnej wersji tezy o panowaniu komunizmu bądź komunistów. Z poglądem o jakimś rodzaju hegemonii lewicy można przynajmniej dyskutować, wykazując jego fałszywość albo tylko pozorną słuszność. Co jednak począć z tymi, dla których dzisiejsza lewica albo liberalno-lewicowe elity to tylko odświeżona wersja komunizmu typu bolszewickiego albo stalinowskiego? Którzy wierzą w realną ciągłość tych formacji w sensie już to personalnym (pokoleniowym), już to politycznym czy ideowym? Którzy nazywają Unię Europejską wielkim eurokołchozem i wierzą, że Lenin i Stalin tryumfują dziś zza grobu? Tu wkraczamy, jak się zdaje, w sferę zabobonu w ścisłym sensie, mamy do czynienia z obsesją, wizją świata świadczącą o intelektualnej aberracji. Spróbujmy jednak przyjrzeć się również tej wizji. Jak definiuje ona historyczny, sowiecki komunizm? Jako zbrodniczy, totalitarny porządek polityczny i ideologiczny, niszczący podstawy zachodniej cywilizacji. A jakie są te podstawy? To Bóg, Ojczyzna, Własność i Rodzina. Również dziś „komunizmem” nazywa się więc zamach na te fundamentalne wartości.
Jeśli chodzi o Boga, Ojczyznę i Rodzinę, sprawa jest w miarę prosta. Zarówno wiara religijna, jak i suwerenność państw narodowych i tradycyjny model rodziny chwieją się (choć nie jednocześnie, nie w tym samym rytmie). Po pierwsze, wynika to z wielorakich przyczyn: długotrwałego procesu sekularyzacji na Zachodzie, kapitalistycznej globalizacji, wejścia kobiet na rynek pracy i wielu innych, niemających nic wspólnego z panowaniem komunizmu. Po drugie, owo chwianie się albo osławiony kryzys religii, państwa narodowego czy tradycyjnej rodziny nie musi wcale oznaczać zaniku tych instytucji; często wiąże się wręcz z ich umacnianiem czy uzbrajaniem, tym bardziej groteskowym, im bardziej staje się jasne, że dawno zostały podporządkowane innej logice. Stąd bierze się właśnie siła współczesnej religii „zemsty Boga”, a także budzący się do nowego życia faszyzm, który jakoś nie martwi właścicieli kapitału, jeśli business może kręcić się as usual (a przeważnie może), czy wreszcie trwałość, mimo wszystko, instytucji monogamicznej pary.
W ramach tej ostatniej (dzięki feminizmowi – i chwała mu za to) można negocjować podział obowiązków związanych z prowadzeniem gospodarstwa domowego, jednak poddana presji rynku i procesowi prekaryzacji jako całość trwa ona w coraz bardziej nieznośnym podwójnym wiązaniu wymogów życia „między pracą a domem”. Nie znika, lecz staje się źródłem cierpień, a jednocześnie, poprzez utrzymywanie ludzi w izolacji, stanowi funkcjonalny element panującego porządku.
Ani erozja czy upadek, ani osobliwe życie po życiu Religii, Ojczyzny i Rodziny, nie wiąże się dziś w sposób zasadniczy z komunizmem, nawet jeśli ten ostatni w teorii zawierał w sobie ich krytykę, postulat ich zniesienia albo radykalnego przekształcenia. Zresztą totalitarny system, do którego odnosi się antykomunistyczna narracja, najczęściej robił coś wręcz przeciwnego. Postulowane „obumieranie państwa” ustąpiło radzieckiemu imperializmowi; rewolucja seksualna pierwszych lat po przewrocie – kultowi zdrowej robotniczej rodziny…
Na koniec warto szczególnie uważnie przyjrzeć się ostatniemu filarowi zachodniej cywilizacji, czyli Własności i swobodnej ekonomicznej inicjatywie jednostek. Obrona tego ostatniego przyczółku to obowiązek antykomunisty, nie zawsze jednak łatwy do pogodzenia z innymi jego obowiązkami. Podstawowy wyróżnik komunizmu jako totalitarnego reżimu, którym był i jest dla antykomunisty, stanowi pragnienie wszechogarniającej kontroli nad każdą dziedziną życia jednostek, przede wszystkim jednak nad ekonomią. Komunizm to państwowy interwencjonizm, centralne planowanie, plany 5-letnie itp. W dzisiejszym świecie odpowiednikiem tych złowrogich praktyk są regulacje wprowadzane przez Unię Europejską. To waśnie czyni z niej osławiony eurokołchoz, miejsce, w którym zabija się, tłamsi jednostkową wolność i przedsiębiorczość za pomocą tysięcy regulacji dotyczących standardów produkcji (rolnictwo), warunków zatrudnienia (pracownicy delegowani), funkcjonowania uczelni (proces boloński).
Nawet jeśli nie za wszystkie bezpośrednio odpowiada „Bruksela”, to właśnie ona staje się synonimem biurokratycznego molocha, nową Moskwą, centrum totalitarnej kontroli. Kontrolę tę sprawuje kasta eurokratów, którzy nie spoczną, dopóki nie poddadzą regulacji wszystkiego – od gospodarki (i na czele z nią) po język (narzucona przez Brukselę polityczna poprawność jako współczesne wcielenie sowieckiej nowomowy) i przepisową długość bananów. Dlatego antykomuniści uważają się za grupę antysystemową, walczącą z establishmentem. Rzecz jednak w tym, że prawdziwy establishment to nie europejscy jajogłowi, a jeśli ci ostatni wysługują się establishmentowi, czyli kapitalistycznym oligarchom, to nie przez wprowadzanie regulacji jako takich.
Wraz z niemal całą współczesną (alt)prawicą antykomuniści pełnią funkcję pożytecznych idiotów, dzięki którym rzeczywisty establishment zdobywa jeszcze większą władzę. Antysystemowy milioner Trump zapraszający do wąskiego kręgu rządzących Ameryką byłego prezesa ExxonMobil to tylko najbardziej wyrazisty przykład. Już niedługo oligarchowie nie będą musieli przekupywać polityków, bo sami przejmą kluczowe urzędy, by urządzać rzeczywistość zgodnie ze swoimi interesami. A będą to robić przez dalszą prywatyzację i deregulację wszystkich sektorów.
W Polsce proces ten nie rzuca się aż tak bardzo w oczy. Obóz dobrej zmiany zrzesza raczej oszołomów niż oligarchów. Ci ostatni na razie raczej nie pchają się (osobiście lub przez swoich pociotków) na eksponowane stanowiska polityczne. W każdym razie nie na masową skalę. Co nie znaczy, że rządy oszołomów im nie sprzyjają. Mamy tu do czynienia z trudnym do rozwikłania splotem. Pewien rodzaj antykomunizmu stanowi oczywiście ważny element światopoglądu (neo)liberalnego (narzekanie, że przedsiębiorcom „nie daje się żyć”, a zamiast tego wprowadza się „rozdęty socjal” itp.). Gdy jednak sam łączy się z prawicową wersją polityki „socjalnej”, nie może otwarcie występować w obronie niczym nieskrępowanej gry rynkowej. Dlatego jeśli faktycznie dereguluje i sprzyja interesom kapitału, robi to, przynajmniej pozorując coś innego. Działania te, jak program 500+, mogą oznaczać pewien postęp (choćby pokazywać, że alternatywa dla neoliberalnego zaciskania pasa jednak istnieje), zawsze jednak naznaczone są dwuznacznością (w przypadku wspomnianego programu choćby możliwy dodatkowy efekt w postaci wypychania kobiet z rynku pracy). Nie mówiąc o tym, że aby je sfinansować, należałoby wprowadzić progresywne opodatkowanie, a nie wycinać Puszczę Białowieską lub domagać się (bezskutecznie, rzecz jasna) reparacji wojennych od Niemców…
Czy zatem antykomunizm bez komunizmu jest tylko opartą na serii błędów logicznych pomyłką i/lub polityczną ideologią realnie służącą utrwalaniu bynajmniej nie komunistycznego status quo? Tak się wydaje. A jednak jego uporczywe trwanie naprowadza na jeszcze jedną myśl. Nie wyklucza ona zresztą tej podstawowej diagnozy. Czy nie można by jakoś odzyskać słowa „komunizm” i używać go w pozytywnym sensie, jako nazwy dla pewnego ruchu albo kierunku, sposobu myślenia i odczuwania? Takiego, który rzeczywiście występuje przeciw dominacji religii w życiu ludzi, przeciw obowiązującemu modelowi rodziny, przeciw nacjonalizmowi, wreszcie przeciw wyzyskowi i nierówności?
Jeśli tym jest komunizm, to powinien mieć jak najwięcej zwolenników. Sam się do nich zaliczam i mniemam, że nie czyni mnie to piewcą stalinizmu w stopniu większym niż bycie chrześcijaninem oznacza nawoływanie do wycinania w pień innowierców czy heretyków (czym chrześcijanie chętnie zajmowali się wszak przez sporą cześć historii swej religii). Nie dlatego, że na tym polega prawdziwy komunizm, przeciwstawiony dotychczasowym próbom jego realizacji, które doprowadziły do zbrodni i terroru. Nie istnieje prawdziwy komunizm, tak samo jak nie istnieje prawdziwa religia, którą w jej czystości można by przeciwstawić żądzy władzy i bogactwa czy tępocie kościelnych hierarchów. Możemy jednak – nawiązując do pewnych elementów historycznej idei – nazwać komunizmem to, co dziś uznajemy za słuszne, i starać się go urzeczywistnić, tak by również w praktyce stał się zaprzeczeniem wszelkiego totalitaryzmu.
Ktoś powie, że to niepotrzebne prowokowanie i radykalizm. Czy wszystkiego tego nie opisuje słowo „lewica”, mimo wszystko wciąż zachowujące w miarę określony sens? Są jednak na lewicy ludzie zmęczeni przekonywaniem swoich oponentów, że oni również chcą wspierać rodzinę; że uznają za wartość patriotyzm (przeciwstawiony złemu nacjonalizmowi); że nie mają nic przeciw religii jako takiej, ba – są co najmniej tak samo święci jak papież; i że nawet w najodleglejszej perspektywie nie marzą o żadnej radykalnej zmianie, chcą jedynie dokonywać korekt, próbują cywilizować dziczejący kapitalizm.
Oto możliwy pożytek z istnienia antykomunizmu: uświadomić ludziom, że choć świat zmierza w dokładnie przeciwnym kierunku (wojujące ze sobą religie zemsty Boga, masowa depresja ludzi skazanych na życie między odizolowaną nuklearną rodziną a wyalienowaną pracą, rosnący w siłę faszyzm i bynajmniej się z nim niewykluczające rządy globalnej oligarchii, a w dalszej, ale nie tak dalekiej perspektywie katastrofa ekologiczna), jakiś rodzaj komunizmu, a przynajmniej zwrot w stronę, którą mogłoby opisywać to słowo, jest godny pożądania.