Jejah znaczy pogorzelisko

Oliwia Fryc

Pisząc o „Podpalaczach”, nie można zapomnieć o „Amerykańskiej sielance” Philipa Rotha, bo to właśnie na schedzie autora „Kompleksu Portnoya” buduje swoją opowieść R.O. Kwon

Jejah znaczy pogorzelisko

Jeszcze 2 minuty czytania

Jejah znaczy pogorzelisko

Niedaleko uniwersyteckiego kampusu Edwards, fikcyjnej uczelni Ivy League, dochodzi do eksplozji serii ładunków wybuchowych podłożonych pod kliniki aborcyjne. Nikt nie przyznaje się do zamachu, ale wszystko wskazuje na ultrachrześcijańską sektę Jejah (po koreańsku „uczeń”), której przewodzi charyzmatyczny John, rzekomy ocaleniec północnokoreańskiego gułagu. „Zadzwoń, kiedy już będziesz miała dość marnowania życia” – pisze kilka miesięcy wcześniej w liściku do Phoebe, młodej, szamoczącej się z życiem studentki. Zaproszenie, które pada na podatny grunt, będzie stanowić punkt zwrotny dla bohaterki, ale siłą rzeczy również dla jej partnera, Willa, którego zadaniem, być może na resztę życia, stanie się próba odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób doszło do tragedii i dlaczego Phoebe zdecydowała się przyłożyć do niej rękę.

„Podpalacze” R.O. Kwon (w polskim przekładzie Łukasza Błaszczyka) to pierwsza książka Amerykanki koreańskiego pochodzenia, nad którą pracowała przez blisko dziesięć lat. Bodźcem, który skłonił ją do napisania powieści, stała się jej własna droga odchodzenia od wiary, ale też następstwa tej decyzji. W miejscu odrzuconego światopoglądu pojawiły się bowiem tęsknota za stałością, porządkiem i nadzieją, a więc także za pewnym rodzajem narracji o życiu. Ich ślady oddała we wspomnieniach Willa, postaci tragicznej, która pomimo uporczywej tęsknoty za utraconym sacrum, maskowanej cynizmem i pozorną obojętnością, nie znajduje już możliwości powrotu do niego. W obliczu takiego impasu – tak dla autorki, jak dla jej bohatera – jedynym ratunkiem staje się pisanie.

R.O. Kwon, „Podpalacze”. Przeł. Łukasz Błaszczyk, Agora, 145 stron, w księgarniach od stycznia 2020

To właśnie opowieść rozliczeniowa Willa stanowi konstrukcyjny szkielet książki, na którą składają się także pozornie pierwszoosobowe relacje Phoebe i Johna, w rzeczywistości jednak spisane przez głównego bohatera po tragicznych wypadkach. Oddanie im głosu to sposób na przeżycie żałoby: raz jeszcze ci, którzy odeszli, mogą przemówić na kartach powieści. Pamięć jednak zawodzi, więc i relacja, którą otrzymujemy, jest zaledwie desperacką próbą sklejenia powidoku dawnego życia. Widma różnych wersji Phoebe z przeszłości mnożą się, wspomnienia są zbyt chybotliwe, aby im zawierzyć na słowo, a żadne z nich nie zapełnia wyrwy, która powstała wraz ze zniknięciem ukochanej. Perspektywa minionego czasu pozwala Willemu na wyciszenie emocji, ale nie na ich zanik; „Podpalacze” to w końcu pieśń żałobna pisana winą i rozpaczą głównego bohatera.

Kwon tworzy plejadę postaci z przetrąconym życiem – niekochanych półsierot, zbyt ciężko pracujących, przegranych, na skraju bankructwa, niedoszłych samobójców. Żaden spośród portretowanych bohaterów nie jest wolny od traum, wszyscy tworzą swoistą panoramę osobowości, na której tle rozgrywa się dramat triady głównych bohaterów – marzącego o społecznym awansie, a w rzeczywistości samotnego i niepewnego siebie Willa; obsesyjnego eksmisjonarza Johna owładniętego potrzebą sprawczości i władzy, a także Phoebe, zmagającej się z depresją, odkąd jej matka zginęła w spowodowanym przez córkę wypadku samochodowym.

Wydawałoby się oczywiste, że wyznawcy Jejah bardziej potrzebują terapii niż parachrześcijańskiego guru, bo też i praca, którą wykonują podczas zbiorowych spotkań, jest de facto procesem terapeutycznym, umożliwiającym zaakceptowanie własnych porażek i bólu. Mistyfikację bez trudu rozpoznaje zdroworozsądkowy Will, lecz nie Phoebe, która odnajdzie upragniony spokój w licznych opowieściach Johna o Bogu, poświęceniu i pokorze. Z czasem, niczym w luriańskiej kabale, dokona ona aktu cimcum – gestu absolutnego samoograniczenia i wycofania, dzięki któremu możliwa do pomyślenia stanie się przestrzeń dla czegoś nowego. Poświęci swoje dotychczasowe życie w służbie idei, wyrzekając się dotychczasowego związku i zawiązanych przyjaźni, i ofiaruje je boskiej misji. O ile jednak w hebrajskim pierwowzorze Bóg, dokonując ostatecznej autonegacji, umożliwiał tym samym zaistnienie obecnego świata, o tyle w powieści gest bohaterki zwiastuje coś zgoła przeciwnego – kres rzeczywistości, jaką zna; definitywne podzielenie czasu na ten sprzed wypadków i ten po nich. W obu przypadkach skutek jest jednak ten sam – wraz z nowym pojawia się cierpienie.

Myliłby się jednak ten, kto twierdziłby, że Kwon w swoim powieściowym debiucie przestrzega wyłącznie przed szaleństwami ideologicznych radykalizmów, przed zawieszeniem zdrowego rozsądku czy ścieżką na skróty, która zbyt łatwo pozwala rozjaśnić sens bycia w świecie. Wydaje się, że autorka próbuje raczej pokazać niebezpieczeństwa, jakie kryją się w nas samych, kiedy powodowani strachem lub wstydem, postawieni przed ostatecznymi nierozstrzygalnikami, musimy dokonać czasami zbyt trudnych wyborów. Symboliczny wydaje się zwrot bohaterki w stronę ultrakonserwatywnego, radykalnego ideologicznie zgromadzenia – zwłaszcza w 2020 roku, w epoce populizmu i odradzających się ruchów radykalno-narodowych ten gest zyskuje szczególną aktualność. Tęsknotę za sformatowaną, odgórnie ustaloną dyscypliną moralną nie tak dawno zauważył również Houellebecq, który zwracał uwagę w „Uległości”, że indywidualna, nieskrępowana wolność ponowoczesnego podmiotu przestała już wystarczać jako podstawowa determinanta rozwoju ludzkiego. Damasceńskie nawrócenie okazuje się w tej sytuacji desperacką walką o własne przetrwanie.

Religijną i ideologiczną epifanię przeżywała również inna bohaterka powieści o gniewie i dorastaniu, Merry Levov, która prowadziła osobistą i bezwzględną krucjatę przeciwko aspirującej klasie średniej, doprowadzając tym samym do absolutnej anihilacji wszystkiego, co drogie dla przeciętnego WASP-a, mieszkańca sennego Newark w stanie Nowy Jork. Pisząc o „Podpalaczach”, nie można bowiem zapomnieć o „Amerykańskiej sielance” Philipa Rotha, bo to właśnie na schedzie autora „Kompleksu Portnoya” buduje swoją opowieść Kwon. Choć punktem wyjścia Rothowskiej refleksji nad amerykańskim społeczeństwem jest okres pomiędzy II wojną światową a latami 70. – a więc czas ostatecznego porzucenia niewinności, tradycyjnie rozumianej odpowiedzialności społecznej i demaskacji fałszywego samozadowolenia starszych pokoleń – widzimy, jak niewiele zmieniło się w ciągu dekad dzielących oboje autorów. Mechanizm buntu obu bohaterek jest podobny – tłumione przez lata wstyd i frustracja, krępowane ciasnymi pasami mieszczańskiego wychowania, znajdują ujście w erupcji gniewu podsycanej radykalizmem – a więc w geście terroryzmu. Łączy je również wynikające z zachwianego poczucia tożsamości wyobcowanie. Merry odrzuca mieszczańskie dziedzictwo rodu Levovów, ale jednocześnie odnajduje wartość w zmarginalizowanej dotąd żydowskiej tradycji swojej rodziny. Phoebe natomiast, która dotychczas pragnęła jedynie asymilacji w amerykańskim społeczeństwie, wraz z religijnym nawróceniem przeżywa również okres celebracji swojej etnicznej odmienności i sięga do koreańskich korzeni.  

Choć nie można odmówić powieści R.O. Kwon zgrabnej, przemyślanej konstrukcji, nie zawsze udaje się autorce uciec przed banałem. Konkluzje w rodzaju „Da się kochać życie, nie kochając własnego” lub „Wiara dostrzega, jak ból może na nas wpłynąć – otwierając to, co wcześniej było zamknięte” trącą Coelhowską myszką. Przeszłość i pochodzenie poszczególnych postaci – kluczowe w świetle późniejszych wypadków – można by rozbudować z korzyścią dla całej narracji. To, co amerykańskiemu klasykowi udało się przenikliwie rozpisać na 600 stronach – rozpad więzi rodzinnych, amerykańskie fikcje tworzące niedziałające struktury społeczne, ucieczka w ideologiczny radykalizm – jest znacznie trudniejsze do opisania na przeszło 280. Powstaje niedosyt, choć oszczędny gest autorki od początku jest konsekwentny, a ona sama panuje nad narracją, umiejętnie dawkując (szczątkowe) informacje i rozkładając równomiernie napięcie. Ostatecznie udaje się Kwon pokazać niejednoznaczność życiowych wyborów. Uważnie rekonstruuje także mechanizmy przemocy symbolicznej, ale jednocześnie ostrzega przed próżnią, która pojawia się w miejsce odrzuconych ideologii. Jak na powieściowy debiut to więcej niż wystarczające.