Czy mnie słychać?
Meet The Chumbeques CC BY-NC-SA 2.0

11 minut czytania

/ Media

Czy mnie słychać?

Łukasz Łoziński

Pracując w domu, trzeba zadbać o tło – jeśli na ścianie masz kiepskie obrazki, to trochę wstyd się pokazać. Mimo problemów technicznych bardzo potrzebujemy się usłyszeć. A najlepiej jeszcze zobaczyć

Jeszcze 3 minuty czytania

Telekonferencje i wideomityngi stały się usługami niemal pierwszej potrzeby. Nie wiem, czy pamiętacie jeszcze Polskę z poprzedniej epoki, to znaczy sprzed koronawirusa. „Boże, czemu on po prostu nie napisze, jak normalny człowiek” – mawialiśmy nieraz, poirytowani telefonem, który przerwał nam spotkanie. A połączenia wideo? Na ogół były wynikiem pomyłki, ot, komuś omsknął się palec. Oczywiście gastarbeiterzy i erazmusi spędzali długie godziny na Google Hangouts, ale nie ludzie cieszący się zwyczajnym życiem społecznym.

Aż nastała pandemia. Nawet redaktorzy czy freelancerzy, i tak spędzający większość życia przed ekranem domowego komputera, mogli odczuć, że brakuje im ludzi. Pośmialiśmy się wprawdzie, że nasz zwykły styl życia jest dziś szumnie nazywany „kwarantanną”, ale w większości przypadków to nieprawda. Całkiem sporo osób przecież spotykaliśmy, poddając się w ten sposób codziennym zabiegom uspołeczniającym. Te zaś, choć często pozostają niezauważone, miewają zbawienny wpływ na naszą kondycję psychiczną.

Czy platformy do konferowania na odległość mogą zastąpić kontakt bezpośredni? Będziemy w tej kwestii znacznie mądrzejsi pod koniec wielkiego eksperymentu społecznego, jakim jest pandemia COVID-19. Ale już teraz nie ulega wątpliwości, że, mimo problemów technicznych, bardzo potrzebujemy się usłyszeć, a najlepiej jeszcze zobaczyć.

W biurze bez zmian

Wbrew pogłoskom o powszechności home office’u pracownicy znacznej części korporacji czy pomniejszych biznesów wciąż przychodzą normalnie do biura. Inni korzystają z dobrodziejstw i niedogodności biura domowego. Dla wielu w kwestii połączeń wideo nie zmieniło się prawie nic, bo i tak były codziennością.

„Kontakt się nie zintensyfikował, tylko siadła technologia” – mówi Karolina, rekruterka w międzynarodowej firmie. Głównym problemem są przeciążone łącza, ale pojawiają się też niepożądane dźwięki: „Dziś czyjaś mama otwierała makaron i szeleściła. A mój szef zapomniał wyłączyć muzykę. Zabawny motyw, bo sama ją ściszyłam, wydając Aleksie odpowiednią komendę”.

Pracując w domu, trzeba zadbać o tło – jeśli na ścianie masz kiepskie obrazki, to trochę wstyd się pokazać. Czy wobec tego nie lepiej zrezygnować z wideo na rzecz zwykłych połączeń głosowych? „Kiedy pracujesz z dziesiątkami osób w różnych krajach, to łatwiej wszystkich zapamiętać, jeśli się z nimi widzisz” – wyjaśnia Karolina. „Lepiej wyczuwasz ich styl i przez to jesteś skuteczniejszy. Codziennie negocjujesz milion spraw, chcesz, żeby ktoś ci oddał przysługę, albo musisz przekazać złe wieści. Możesz to rozegrać bez porównania lepiej, widząc czyjeś emocje na twarzy”.

Chociaż sposób pracy rekruterów nie uległ zasadniczej zmianie, to z powodów technicznych spadła produktywność. Odczuwa się chociażby brak dużego monitora, telefonu służbowego i innych sprzętów. Część aplikacji trzeba konfigurować od nowa, dlatego Karolina nie może się doczekać powrotu do biura: „Dziś nie przeszłam przez autentyfikację. Wiesz, musisz wieloetapowo udowodnić systemowi, że ty to ty. No i ja to oblałam”. Niewykluczone, że w domu Karolina nie jest sobą, tylko kimś zupełnie innym.


W redakcji boją się bomby

Sporo tymczasem zmieniło się w telewizji. Rzadziej widać reporterów stojących gdzieś (przed Sejmem, przy zakorkowanej drodze, pod komendą policji) i powtarzających, że na razie NIC NIE WIADOMO. Da się bez tego żyć. Za to dużą zaletą programów publicystycznych stała się możliwość rzucenia okiem na gabinety, z których nadają luminarze komentatorstwa polskiego. Tradycja inteligenckiej biblioteczki trzyma się mocno – Paweł Wroński ma na przykład godną pozazdroszczenia serię Słowackiego. Są i ciekawostki, na przykład mieszkanie Marcina Makowskiego, które przypomina klubokawiarnię; goła cegła, industrialne lampy, rustykalne drewno – wygląda to nieźle. Ale najbardziej imponuje mi monstera Agnieszki Wiśniewskiej. Czy autentyczna roślinność nie jest tłem ciekawszym od generowanych cyfrowo miraży nowoczesności?

Paradoksalnie w dobie pandemii telewizje informacyjne nieco zwolniły. Publicyści i politycy rzadziej przerywają sobie nawzajem, bo przy opóźnieniach i obniżonej jakości dźwięku nie dałoby się już nic z debaty zrozumieć. Z tych samych względów kolegia redakcyjne, odbywające się w trybie wideokonferencji, nie są tak swobodne jak dawniej. „Brakuje mi wspólnego wymyślania tematów” – mówi Emilia Dłużewska z działu kulturalnego „Gazety Wyborczej”. „Mnie akurat lepiej myśli się na głos, w trakcie rozmowy. Tymczasem teraz ludzie starają się nie wchodzić sobie w słowo i przez to dynamika jest zupełnie inna. Wcześniej było tak, że ktoś rzucał pomysł, kto inny go komentował i w toku dyskusji powstawały świetne teksty”. Dłużewska podkreśla jednak, że codzienne kolegia zyskały dodatkowe znaczenie – poprawiają nastrój, nadwyrężony przedłużającym się odosobnieniem.

A jak sprawy wyglądają w redakcji portalu internetowego? Karol Kleczka z „Deonu” na razie nie narzeka, choć ważnych newsów jest więcej niż zwykle. „Każdego dnia mamy jedno kluczowe zebranie, podczas którego dzielimy się pracą. To można zrobić przez Hangouta. Potem każdy jest w miarę samodzielny, mamy stały kontakt na Slacku”. Na dłuższą metę praca zdalna może jednak stanowić problem. „Kiedy masz ludzi w jednym pomieszczeniu, dużo łatwiej się skonsultować, podzielić pracą, na chwilę przejąć czyjeś obowiązki” – tłumaczy Kleczka. I dodaje, że w warunkach home office’u trudno byłoby reagować na medialną bombę.

W szkole wielka improwizacja

O ile korporacje i media były w gruncie rzeczy gotowe na przeniesienie działalności do sieci, o tyle polska szkoła do tej pory stawiała czoło zupełnie innym wyzwaniom. Poprzez likwidację gimnazjów rządzący raz na zawsze rozwiązali problemy wychowawcze wieku dojrzewania. Później, reagując wzorowo na strajk nauczycieli, skonsolidowali środowisko, motywując je do ofiarnej pracy. Trudno jednak zadbać o wszystko.

„Większość nauczycieli w ogóle nie jest przygotowana do pracy online” – mówi Michał, polonista z Krakowa. Informacja o zawieszeniu zajęć i konieczności uczenia przez internet wywołała popłoch. „Jeszcze pół biedy ze mną, bo mam 28 lat, więc dla mnie sieć to środowisko naturalne. Ale mi też nie wypaliły pierwsze ćwiczenia online, jakie zaproponowałem”. Wygląda na to, że nowe sposoby pracy nauczyciele będą musieli wypracować samodzielnie, metodą prób i błędów. „Owszem, miałem szkolenie z nowoczesnych technologii” – śmieje się Michał. „Pokazali, jak zrobić prezentację w PowerPoincie i jak założyć blog na platformie Google”. Żadne z tych narzędzi nie wydaje się szczególnie przydatne w obecnej sytuacji.

Od 12 marca na stronach rządowych znajduje się rodzaj poradnika do zdalnego nauczania. Tego rodzaju szkolenie jest, oględnie mówiąc, niewystarczające. Jak gdyby brakowało problemów, nauczyciele w ostatnich dniach otrzymali serię sprzecznych komunikatów. „Zaraz po decyzji o zamknięciu szkół dyrekcja przekazała, że mamy uczyć online – relacjonuje Michał. – Tak jak normalnie, żeby kuratorium nie miało obiekcji i żeby nikt nam nie obniżył pensji. No to uczyliśmy”. 20 marca minister edukacji wydał jednak rozporządzenie, w którym sprecyzowano, że do realizacji podstawy programowej i oceniania uczniów należy powrócić dopiero 25 marca. Nauczyciele zastanawiali się, czy dostaną pełną wypłatę za pracę wykonaną we wcześniejszym okresie. Okazało się, że tak. Oczywiście nie zrekompensowano im dodatkowych godzin spędzonych na przygotowywaniu się do nauczania online, ale na to nawet nie liczyli.

Mem o wideokonferencjach

Mimo wszystko Anna, polonistka z Gliwic, przez cały okres zawieszenia zajęć siadała do Skype’a. Czytała na głos kolejne fragmenty trzeciej części „Dziadów”, dodając objaśnienia, proponując interpretacje i odpowiadając na pytania uczniów. „Pisali, że nareszcie da się coś z tego zrozumieć, i przysyłali mi serduszka – śmieje się. – Zapytali nawet, czy nie mogłabym czytać w weekend. Mnie to pasowało, bo mąż mógłby przypilnować córki i miałabym spokojniejszą głowę. Ale jedna z matek napisała do mnie z pretensjami, że przecież w weekend dzieci powinny odpocząć. Dałam sobie spokój. Jeszcze poskarżyłaby się dyrekcji – już to przerabiałam”.

Może lepiej było wysłać listę ćwiczeń do zrobienia i się nie przemęczać? „Na wideoczacie jest fajniej – odpowiada Michał. – Jakoś już przywykłem, że co dzień widzę tych trzydzieści znajomych twarzy”. Platforma WebEx, z której korzysta wielu nauczycieli, daje złudzenie normalności. Problemów jednak nie brakuje – pierwszego dnia obowiązkowych lekcji zdalnych doszło do krachu systemów Librus i Vulcan, które stanowią podstawową drogę komunikacji nauczycieli z uczniami i ich rodzicami.


Na kampusie eksperymenty

Na uniwersytetach nauczanie zdalne było trochę bardziej rozpowszechnione niż w szkołach, więc teraz przyszła pora na dalsze eksperymenty. Znajomi z uczelni nagrywają wykłady, zakładają grupy na Facebooku, powoli stają się youtuberami. Ich przemyśleń nie będzie trzeba rekonstruować ze szczątkowych notatek. Los Ferdynanda de Saussure’a, który zaniedbał utrwalanie swoich wywodów o strukturze języka, nie jest im pisany.

Mimo wszystko, tak samo jak w szkole, kluczowe znaczenie mają telekonferencje i połączenia wideo, umożliwiające w miarę swobodną dyskusję. „Sesje na Zoomie zapewniają elementarny kontakt ze studentami, którzy zmagają się z kwarantanną lub dobrowolną izolacją” – mówi Mike Klein z Wydziału Studiów nad Sprawiedliwością i Pokojem Uniwersytetu Saint Thomas w Minnesocie. „Dostaję mnóstwo wiadomości od studentów, którzy podkreślają, jak ważny w tych dniach jest kontakt i psychiczne wsparcie. Zresztą ja też ich potrzebuję. Podobnie jak na sali wykładowej, na Zoomie komunikacja przebiega w obie strony”.

Sam się o tym przekonałem, prowadząc wirtualne konwersatorium na antropologii. Spotkania przebiegają bezproblemowo, a że studenci zawsze mają coś ciekawego do powiedzenia, na dyskusji trudno nie skorzystać. Efektem ubocznym jest przypływ endorfin. Izolacja ma to do siebie, że niepostrzeżenie otula mgiełką melancholii, tę jednak inni ludzie mogą szybko rozproszyć. Ale – jak zauważa Mike – za nami dopiero początek odosobnienia. Czy wkrótce nie zdziczejemy do reszty? „Na razie musimy oswoić się z technologią i popełnimy jeszcze wiele błędów. Ważne jednak, że zaczęliśmy”.

Wirtualne tło jednej z aplikacji do wideokonferencji

Mike na dobry początek przetestował opcję wirtualnego tła – Zoom pozwala zastąpić nieciekawe wnętrze zupełnie innym obrazem. Ponieważ jednak cera wykładowcy zlała się ze ścianą, zniknął i on sam, zostały tylko oczy. Nie śmiejcie się. Jeszcze kilka tygodni izolacji i wszystkich nas może spotkać podobny los. Bladzi jak ściany, odzwyczajeni od międzyludzkich kontaktów, odlecimy na orbitę.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).