Chęć bycia razem
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

Chęć bycia razem

Rozmowa z Justyną Jaworską, Agatą Zborowską i Błażejem Brzostkiem

Na pierwszym miejscu były relacje społeczne. To na nich opierał się fenomen odbudowy Warszawy – na ponownym zejściu się ludzi, którzy się znają, bo wtedy jeden drugiemu może pomóc

Jeszcze 5 minut czytania

BEATA CHOMĄTOWSKA: Jak wyglądała codzienność mieszkańców Warszawy tuż po wojnie?
AGATA ZBOROWSKA:
 Najszybciej, właściwie natychmiast, odradza się handel, z którego żyje wiele osób po powrocie do stolicy. Maria Dąbrowska w „Dziennikach” opisuje handel pyzami, fasolą i kompotem z rabarbaru w halach, które nazywa swoją stołówką, ironizując przy tym, że też może się przekwalifikuje, żeby mieć lepszy zarobek. Na rynek trafia wszystko, co ocalało, w tym znaleziska z ruin, z piwnic, a także szaber z Ziem Odzyskanych. We wspomnieniach z tamtego okresu, choćby u Moniki Żeromskiej, mamy mnóstwo opisów przekopywania piwnic i wynoszenia z nich różnych przedmiotów. Tak tworzy się powojenna moda. „Stolica” w ówczesnym duchu pisze, że „obiektem, który najszybciej odbudowuje się w Warszawie, jest niewątpliwie kobieta. Nie chodzi rzecz jasna o naturę: mowa o modzie”. Grażyna Woysznis-Terlikowska daje chronologiczny przegląd, z którego wynika, że początkowo kwitnie właśnie moda „darowano-szabrowana” – polegająca na „organizowaniu” różnych rzeczy: ma się spódniczkę od koleżanki z Krakowa, koc wygrzebany z ruin czy piwnic, coś zakupionego na bazarze z szabru.

JUSTYNA JAWORSKA: Albo suknie wieczorowe, jak w scenie ze znacznie późniejszego filmu „Prawo i pięść”, gdzie panie mierzą suknie po Niemkach. Ta zachowana moda nie zawsze była adekwatna do potrzeb, bo co można w zrujnowanym mieście zrobić z suknią balową do ziemi i etolą? Więc powszechnie je przerabiano. W „Przekroju”, który zaczął ukazywać się już w 1945 roku, ale też w „Modzie i Życiu Praktycznym” mamy natychmiast odpowiadający na społeczne zapotrzebowanie wysyp porad w stylu: „Jak z garnituru po mężu zrobić kostium”. Stąd moda na kwadratowe ramiona, a do tego wciąż na ulicach było widać charakterystyczne elementy mody okupacyjnej, jak choćby korkowe koturny, przejaw desperacji, by zrobić coś z niczego domowym sposobem.

AZ: Czasopisma radziły też, że jeśli chce się mieć futro, dobrze hodować króliki albo – to z „Przyjaciółki” – zabijać krety, by z ich skórek uszyć kamizelkę. „Stolica” zauważa również żartobliwie, nawiązując do zawartości paczek z UNRRA, że cały las sosen chodzi po Warszawie, czyli że każda instytucja może być odróżniana po kolorze jodełki – Biuro Odbudowy Stolicy miało granatową, Ministerstwo Odbudowy – zieloną, a Spółdzielcze Przedsiębiorstwo Budowlane – szarą. Ten dopływ jest bardzo istotny, zwłaszcza ze względu na materiały wysokiej jakości. Liga Kobiet organizuje wówczas szwalnie dla kobiet, oczywiście pod hasłami równouprawnienia i zapewnienia pracy, ale przy okazji też odpowiadając na inne potrzeby – przeszywa się w nich męską garderobę przychodzącą w paczkach z Zachodu. Widać też, jak wciąż żywa jest idea przedwojennego luksusu. Zofia Nałkowska narzeka, że zawyżono jej cenę, gdy chciała kupić perskiego sumaka, a to dlatego, że poszła na bazar w futrze z popielic, więc handlarze odpowiednio ją oszacowali. Potem wysyła w tym samym celu służącą, która negocjuje o wiele lepszą cenę. To jest właśnie handel naręczny, handel bazarowy, który kwitnie w całej parterowej Warszawie, budach przy Marszałkowskiej, na Różycu, potem też na Bazarze Mokotowskim (na rogu Puławskiej i Dworkowej), uwieczniony na zdjęciach Stefana Rassalskiego w zbiorach Narodowego Archiwum Cyfrowego.

 

Justyna Jaworska

Historyczka kultury i redaktorka, pracuje w Zakładzie Filmu i Kultury Wizualnej w Instytucie Kultury Polskiej UW oraz w miesięczniku „Dialog”. Autorka książek: „Cywilizacja «Przekroju». Misja obyczajowa w magazynie ilustrowanym” (2008) i „«Piękne widoki, panowie, stąd macie». O kinie polskiego sockonsumpcjonizmu” (2019, Nagroda Michałka).

Agata Zborowska

Kulturoznawczyni, historyczka kultury XX wieku. Pracuje w Instytucie Kultury Polskiej UW. Autorka książki „Życie rzeczy w powojennej Polsce” (2019). Laureatka nagrody im. prof. Aliny „Inki" Brodzkiej-Wald (2019). Współredagująca i sekretarzująca czasopisma „Widok. Teorie i Praktyki Kultury Wizualnej”.

Błażej Brzostek

Ur. 1977, historyk, zajmuje się dziejami społecznymi Polski i Europy Środkowo-Wschodniej, w szczególności historią miast. Opublikował m.in. „Paryże Innej Europy. Warszawa i Bukareszt, XIX i XX wiek” (2015). Pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego i Narodowym Instytucie Architektury i Urbanistyki.

BŁAŻEJ BRZOSTEK: Moda wiąże się z możliwością wyboru, a tej początkowo nie było. Ludzie wracający do Warszawy na przełomie 1944 i 1945 roku stracili niemal wszystko, co mieli, pozostała im najwyżej nadzieja, że coś ocalało w piwnicach. Wracają do miasta dlatego, że to jedyne miejsce, gdzie mają szansę spotkać znajomych. Liczą też, że na miejscu zastaną resztki swoich zakładów pracy, co później opisywano w sposób cokolwiek patetyczny, tymczasem warsztaty pracy odtwarzano przede wszystkim po to, by uzyskać jakikolwiek dochód. A więc na pierwszym miejscu są relacje społeczne, to na nich opiera się fenomen odbudowy różnych przedsiębiorstw – na ponownym zejściu się ludzi, którzy się znają, bo wtedy jeden drugiemu może pomóc. Inaczej w tak trudnych warunkach człowiek skazany jest na głód. Pamiętajmy też, że Dąbrowska czy Nałkowska to elity, których położenie było stosunkowo dobre, nawet jeśli oznaczało to ratowanie resztek mieszkania. Pod nimi znajdowało się wiele pięter ludzi, którzy nie zostawili po sobie podobnych relacji, więc wiemy o nich jedynie tyle, że starali się przeżyć, gdziekolwiek zaczepić. Państwo tworzy od razu duże instytucje, jeśli ktoś zatrudnił się w jednej z nich, choćby w Biurze Odbudowy Stolicy, to mimo że etat miał marny, zapewniano mu paczki i przydział żywnościowy. Ci, którzy nie mogli zdać się na legalnie działające instytucje, byli zmuszeni rozkręcać własną inicjatywę, na którą nawet w tym pierwszym, przejściowym okresie państwo nie patrzyło szczególnie przychylnie. Zmierzam do tego, że obraz ożywionego życia kulturalnego i towarzyskiego tuż po wojnie, kiedy mimo trudności wciąż się baluje, tańczy, chadza na wieczorki, bo prawie każdy zakład pracy urządza imprezy, opiera się przede wszystkim na chęci bycia razem – i pozyskania funduszy. Większość organizowanych w tamtym czasie bali to imprezy składkowe, w tym studenckie, w których mogły uczestniczyć osoby z zewnątrz – za stosowną opłatą.

AZ: Przy okazji warto wspomnieć o enklawach, które tworzą się natychmiast, enklawach nieprzeznaczonych oczywiście dla przeciętnego warszawiaka, jak hotel Polonia, gdzie bywają ambasadorowie Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych i urzędników UNRRA. Czy hotel Central, gdzie mieszkał chociażby amerykański fotograf John Vachon, który przyjechał wtedy po raz pierwszy do Polski właśnie na zlecenie UNRRA. Vachon wspomina z podziwem w liście do żony, że gdy zamówił w hotelu śniadanie, dostał trzy jajka na ogromnym kawałku szynki o grubości pół cala pokrywającym cały talerz. W swoich fotografiach dokumentuje żywotność odradzającej się Warszawy i pokazuje, jak poza enklawami wygląda codzienność warszawiaków: zderzenie punktowego bogactwa z wszechobecną biedą.

JJ: Są przydziały kartkowe o normach kalorycznych porównywalnych z okupacyjnymi, a jednocześnie, jeśli ma się pieniądze, można wszystko kupić. Skoro już o jedzeniu mowa, fenomenem lat 40. w Warszawie były paszteciarnie, oferujące bułeczki z farszem – namiastkami mięsa. Była to prywatna inicjatywa, prowadzona głównie przez kobiety, które nie miały innego źródła utrzymania, często wdowy wojenne.

BB: Zmienia się rola kobiety, zaś etatyzacja gospodarki zmienia przekonanie o czasie pracy i czasie wolnym, w tym drugim – jak przekonywano – obywatel powinien korzystać z kultury, chodzić na wystawy czy koncerty. Zmienia się też prawo małżeńskie w 1945 roku. Przed wojną w Warszawie nie istniał odrębny stan cywilny, człowiek rodził się w określonej wspólnocie religijnej i w niej wchodził w związki małżeńskie, laicyzacja kultury była więc skrępowana z powodów instytucjonalnych. Po wojnie zawarcie ślubu stało się prostą formalnością. W tych niewiarygodnie trudnych warunkach rodzi się też mnóstwo dzieci.

JJ: I na te dzieci kieruje się uwaga władz, polityka edukacyjna i kulturalna państwa adresowana do najmłodszych, w ramach której rozwijają się szkoły nowego typu czy teatrzyki dziecięce. Dzieci stają się dowodem odrodzenia społeczeństwa i rodziny, dowodem na to, że żyjemy. Jednocześnie rozpada się wiele małżeństw, które przetrwały wojnę, w ich miejsce powstają nowe związki. Mimo trudności mieszkaniowych na gruzach stolicy kwitnie życie erotyczne – jeszcze jeden gwóźdź do trumny kultury mieszczańskiej. Polacy pędzą też masowo bimber, który był wymiernym płatniczym środkiem jeszcze w czasie okupacji, gdy pomagał ją przetrwać. To też wpływa na przemiany obyczajowe. Pojawia się picie kobiet i picie młodzieży, wcześniej tabuizowane, bo przed wojną kobieta nie mogła swobodnie powiedzieć, że idzie na wódkę. Po wyzwoleniu picie służy do odreagowania, Polska jest na kompletnym rauszu. Pije się właściwie przy każdej okazji. Społeczeństwo jest wygłodzone, więc wódka pozwala też uzupełnić kalorie.

Zdjęcia z albumu „Warszawa na nowo”. Wydawca: DSH

A co z kulturą wysoką? Czy w ogóle było na nią zapotrzebowanie wśród mieszkańców, skoro w obliczu biedy na pierwszy plan wysuwają się potrzeby bardziej pierwotne?
JJ: Reaktywowano wydawnictwa, które oferowały to, co przed wojną: komiksy, romanse, literaturę brukową, sensacyjną. Nawet szatą graficzną te książki nawiązywały do lat 30. Otwierały się małe teatry, trochę kin, z którymi było jednak gorzej, bo zachowało się niewiele sal i sprzętu. Grano repertuar kabaretowy, małoobsadowe farsy, które cieszyły się dużą popularnością, podobnie jak przed wojną. Zachowała się więc ciągłość stylu i repertuaru, choć wielu twórców kultury, zwłaszcza Żydów, zabrakło. To nie wojna przyniosła tej sferze wielkie cięcie, ale rok 1949.

BB: To były bardzo blade echa, jeśli dodamy, że segment elitarnej kultury nie mógł się odtworzyć, bo tworzący ją artyści nie mieli przedwojennej publiczności ani miejsc, gdzie mogliby się spotykać, prezentować swoje dzieła. Ta kultura jest w rozsypce. Nie ma jeszcze filharmonii, Teatru Wielkiego, jedynie sala Romy przy Nowogrodzkiej, gdzie odbywają się najważniejsze wydarzenia. Nie ma już Adrii ani Małej Ziemiańskiej, a władze patrzą coraz mniej przychylnie na burżuazyjny styl życia. Warszawa przed wojną była miastem wielokulturowym, o dużej rozpiętości społecznej między elitą a ubogimi masami, zwłaszcza w porównaniu z Europą Zachodnią. Ale niższe warstwy też miały apetyt na kulturę, tylko taką, do której sceptycznie podchodziły elity, opartą na fascynacji kulturą amerykańską – czyli właśnie wspomniane powieści, komiksy, wyświetlane w małych kinach filmy sensacyjne, kryminalne, westernowe. Cały ten segment zaczyna się odradzać, tyle że powojenne władze mają do niego jeszcze bardziej niechętny, by nie powiedzieć wrogi stosunek, więc od 1948 roku zwalczają go jako przejaw wpływów imperialistycznych.

JJ: Przedwojenni mieszczanie nie zmienili radykalnie przyzwyczajeń, choć oczywiście w sytuacji, gdy każdy myśli, jak zapewnić sobie byt na podstawowym poziomie, dostęp do kultury jest pewnym naddatkiem. Z drugiej strony tuż po wojnie zaczynają organizować się teatry, wydawnictwa drukują klasyków w olbrzymich nakładach. Pytanie, czy była to odpowiedź na istotne, żywotne potrzeby społeczeństwa, czy bardziej polityka kulturalna państwa.

Jaką rolę odgrywają w tym ożywieniu władze?
BB: Rząd lubelski, który przybywa do Warszawy ze wschodu, rzeczywiście prowadzi szeroko zakrojony program kulturalny. Otwiera się mnóstwo nowych pism, od „Odrodzenia” po „Przekrój”, zarówno w Warszawie, jak i poza nią, bo Warszawa nie jest jeszcze wtedy centrum kulturalnym, drukarnie ocalały w innych miastach.

Na ile możemy mówić wówczas o rewolucji kulturalnej, upolitycznieniu tej sfery?
BB: Pierwsze trzy lata po wojnie to okres względnej swobody, ale też dramatycznych wyborów wielu twórców: czy wracać? Wielu wróciło, wierząc, że nastał dobry czas dla rozwoju bliskich im idei. Równocześnie władze dopuszczały jeszcze krytykę: Waldorff czy Tyrmand publikowali felietony, w których nie dawali się uwieść propagandzie odbudowy. Pokazywali związany z nią chaos, na przykład pisząc o tym, co działo się z pałacami lub dworkami przechodzącymi pod państwową kuratelę, gdy na te salony, przerobione na domy wczasowe lub inne ośrodki, wchodził lud, niszcząc wyposażenie. Istniał więc wciąż wielogłos. Trzeba jednak przypomnieć, że urząd cenzury istniał od samego początku, od 1945 roku. Dopóki jednak działała opozycja, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe i jego prasa, można było w jakimś stopniu otwarcie walczyć z cenzurą, opierać się propagandzie. Od sfałszowanych wyborów na początku 1945 roku opozycja miała już bardzo wąskie, a wkrótce żadne możliwości działania. Jednocześnie rósł nacisk ZSRR na integrację tego, co stanie się wkrótce blokiem komunistycznym. Kultura została poddana presji politycznej, podobnie jak przemysł czy rolnictwo. Na tym polegał totalitarny scenariusz.

AZ: Warto wspomnieć w tym miejscu również o Jerzym Borejszy, który w dużym stopniu animował powojenne życie społeczno-kulturalne. Pierwszy redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, stał na czele Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, był pomysłodawcą Domu Słowa Polskiego i autorem głośnego artykułu-programu „Łagodna rewolucja”. Ta oferta, właściwie nie do odrzucenia, skierowana była do inteligencji, która miała się włączyć w odbudowę kulturalną kraju. W zamian za to oferowana była opieka czy też pomoc dla literatów, w dużym stopniu oczywiście materialna, oparta na załatwianiu różnych, często codziennych spraw. Borejsza też projektuje konieczność włączenia nowych warstw społecznych w ten obieg kulturalny. Ważne było popularyzowanie czytelnictwa po wojnie, tworzenie klubów czytelniczych, wydawanie takich czasopism jak „Wieś” czy „Chłopi”. Wiele z tych rzeczy zamiera wraz z politycznym odsunięciem Borejszy z dotychczasowej działalności w 1948 roku.

Ta data wyznacza pierwszą cezurę w powojennej historii. Co wówczas się zmienia?
JJ: W 1949 roku zwołuje się artystów na kolejne zjazdy (literatów w Szczecinie, filmowców w Wiśle, kompozytorów w Łagowie itd.), gdzie wprowadzana jest doktryna socrealistyczna. To już właściwie koniec autonomii artystycznej, traci też rację bytu dotychczasowa kultura popularna, bo burżuazyjnie się kojarzy. Wkraczają produkcyjniaki, powieści tendencyjne, pieśni masowe, rzeźby i obrazy w stylu soc – ale to wiadomo. Z okładek „Przekroju” znikają fotosy gwiazd w perłach i kapeluszach, pojawiają się robotnice w chustkach. Ewentualnie – aktorki radzieckie. Uosobieniem polityki kulturalnej pierwszych powojennych lat są ludzie pokroju Jerzego Borejszy czy Stefana Żółkiewskiego. Władza określa, co jest w kulturze akceptowalne, a co nie, ale wyjściowo ustawia te granice dość szeroko. Nie ma szczególnego nacisku na artystów.

BB: Z drugiej strony władze nie pozwalały od samego początku na odtworzenie pełnego spektrum politycznego w kulturze, która była zdominowana przez obóz szeroko rozumianej lewicy. Jej trzonem byli przedwojenni działacze PPS, w tym ideowcy pokroju Cyrankiewicza. Ludzie związani z tą grupą mieli określone upodobania estetyczne, które siłą rzeczy zaczęły dominować w kulturze – egalitaryzm, myślenie o mieście w duchu corbusierowskim czy ruch spółdzielczy.

Przed wojną projektowanie w duchu Corbusiera uchodziło jednak za awangardę. Idea osiedla społecznego, realizowana przez żoliborską inteligencję, też nie do końca odzwierciedlała potrzeby potencjalnych użytkowników. W jakim stopniu udawało się przekonać warszawiaków do takiej estetyki?
BB: To się zmienia bardzo szybko pod wpływem reform społecznych. Domy kultury odpowiadają na różne potrzeby mieszkańców. Powstają osiedla społeczne, które są de facto kontynuacją przedwojennych pomysłów, zaspokajając głód mieszkaniowy i odpowiadając na różne potrzeby mieszkańców. Środowisko WSM-owskie ma poczucie posiadania ochronnego parasola politycznego – wywodził się zeń przecież i Bierut – a w dodatku komunalizacja gruntów pozwala na realizację inwestycji mieszkaniowych w niespotykanej dotąd skali. Te projekty zakładają, że w centrum każdego osiedla będzie dom społeczny, dom kultury, obok przedszkole i żłobek, ogródek jordanowski, na dziedzińcach place zabaw dla dzieci, a wszystko na zasadach spółdzielczych, w duchu partycypacji społecznej.

JJ: Te udogodnienia pozwalają rozwiązać choćby problem opieki nad dziećmi, zwłaszcza wśród pracujących matek, w sytuacji gdy ojcowie są nieobecni albo też pracują. Prasa publikuje pełne ognia reportaże z placów budowy nowych osiedli, w których padają pytania o zieleniec, dostęp do słońca, duże okna i inne udogodnienia. Przebija z nich ton niecierpliwy – kiedy się wreszcie wprowadzimy? – i autentyczny, jeszcze nie propagandowy entuzjazm.

Jak wobec tego wytłumaczyć niechęć, jaką warszawiacy szybko zaczynają odczuwać względem Biura Odbudowy Stolicy, te wszystkie utyskiwania na zatrudniający mnóstwo ludzi BOS, który „tylko lata po mieście”, zamiast zapewnić szybko ludziom dach nad głową?
BB: Nie jestem pewny, czy była generalna niechęć. Krytykowano wciąż różne aspekty odbudowy, ale wydaje mi się to zjawiskiem normalnym. Społeczeństwo żyło w bardzo trudnych warunkach, pragnęło spektakularnych postępów i przede wszystkim nadziei na poprawę losu. Ta poprawa była zdecydowanie widoczna w latach 1945–1948, chociażby w konsumpcji, która rosła bardzo szybko. Lecz Warszawa 1948 roku była wciąż miastem przerażających ruin. Niewątpliwie, gdyby istniała jeszcze wówczas swobodna rywalizacja polityczna, temat przewlekłości odbudowy stałby się paliwem wyborczym. Wtedy dopiero by krytykowano BOS! Lecz takich możliwości nie było, a prasa nabierała cukierkowego tonu, pokazując głównie postępy i sukcesy. Na tym tle każdy krytyczny felieton wydaje się ważny. Spora niechęć wynikała zresztą właśnie z charakteru propagandy, która zostawiała coraz mniej miejsca na wyrażanie indywidualnych problemów i pragnień. To napięcie będzie tylko narastać w latach stalinizmu.

JJ: Trzeba wziąć pod uwagę czynnik psychologiczny: dawnej Warszawy już nie było i cokolwiek proponował BOS („Bodaj Odbudowali Sutereny”, jak żartowano), musiało się wydawać albo niewystarczające, albo obce. Kpiono też z opóźnień, bałaganu, papierologii, bo z tego można było sobie jeszcze kpić. Z samej doktryny już nie, ale z biurokracji – tak.

Czy warszawiaków, pragnących przede wszystkim mieszkać w przyzwoitych warunkach, interesował w ogóle kształt przyszłej odbudowy – urbanistyka, architektura nowej Warszawy?
JJ: Mogę tylko powiedzieć, że w powojennym „Przekroju”, który wychodził w Krakowie, regularnie ukazywały się reportaże o najpiękniejszych nowych osiedlach w Warszawie, o planach urbanistycznych też. „Stolica” pisała głównie o tym i miała wielu czytelników. Ludzie tym żyli, choć oczywiście nie byli bezinteresowni, czekali na mieszkania.

BB: Władze robiły sporo, aby zainteresować społeczeństwo wizjami rozwoju, w tym projektami nowych tras i dzielnic, a spektakl budowy i otwarcia Trasy W-Z w latach 1947–1949 można tu uznać za przykładowy. Wokół tej trasy istniało realnie wielkie zainteresowanie, a po jej inauguracji ogromne tłumy chodziły w tę i z powrotem po jezdniach. W ten sposób pobudzano apetyt na „nową Warszawę”. Z drugiej strony oczywiście przeważająca większość żyjących byle jak ludzi marzyła po prostu o suchym i widnym mieszkaniu, a kształty architektoniczne miasta były z tego punktu widzenia drugorzędne. Wiadomo skądinąd, że propaganda odbudowy budziła silne resentymenty wśród tych, którzy na niej bezpośrednio nie korzystali.

AZ: Myślę, że podobnie jak dzisiaj – część na pewno była zainteresowana kształtem powojennej Warszawy, ale przeważała część zainteresowana dachem nad głową, a zdarzało się, że powrotem pod swój dawny, znany dach. Być może stąd po części brała się niechęć warszawiaków i warszawianek do działań BOS-u, który sprzeciwiał się nieraz remontom i kierował kamienicę do rozbiórki. Ze znanych mi materiałów z tego okresu widać, że zainteresowanie koncentrowało się przede wszystkim na lepszych warunkach mieszkalnych, również higienicznych. Więcej światła i brak suteren, zieleńce, przestrzeń i oddech. To też mogło mieć aspekt terapeutyczny – szybkie uprzątnięcie ruin pomagało w zapomnieniu o zniszczeniach, czyli o doświadczeniu wojny.