Obietnica brukowanego zaułka
John McGarvey / CC BY-NC 2.0

19 minut czytania

/ Literatura

Obietnica brukowanego zaułka

Anna Wyrwik

Setne urodziny Jacka Kerouaca świętowane są nie tylko w Lowell, gdzie się urodził, i nie tylko w San Francisco. Dlaczego właśnie ten pisarz z Ameryki jest tak sławny, kultowy, legendarny albo po prostu popularny, mimo że umarł już ponad 50 lat temu?

Jeszcze 5 minut czytania

Siedzę na rogu długiego baru, piję piwo i obserwuję ludzi. Barmana, który sprawnie robi swoje, wlewa zawartości kolejnych butelek, ciach!, miesza, ciach!, na koniec wkłada słomkę do szklanki, ciach!, wyjmuje, sprawdza smak, sekunda namysłu i twardym ruchem stawia na blacie, ciach! Jest wysoki, gruby, brodaty, ma granatową bejsbolówkę i koszulę w kratę. W końcu podchodzi do mnie i pyta, co tu robię, bo widzi mnie któryś wieczór z kolei. Tak się złożyło, że niedaleko, w Chinatown, mam couchsurfing. Jestem w San Francisco, by zbierać materiały o Beat Generation.

Ten ruch literacko-społeczny, którego istnienie w Stanach Zjednoczonych rozciągało się od II wojny światowej do lat 60., jest znany głównie z powieści Jacka Kerouaca, przede wszystkim „W drodze”, poezji Allena Ginsberga, w tym „Skowytu”, cut-upów Williama Burroughsa, szczególnie „Nagiego Lunchu”, oraz sporego wpływu na hipisowskie lata 60. i kolejne pokolenia zbuntowanych artystów. To banalne, że przesiaduję właśnie przy tym barze, w Vesuvio Cafe, najbardziej beat knajpie w mieście. Barman Bob ma to gdzieś i zaczynamy gadać. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że Beat Generation to przede wszystkim Jack Kerouac, że Ginsberg, Burroughs, jasne, paru innych, wiadomo, ale gdyby nie Jack, to beatu by nie było.

Vesuvio istnieje od 1948 roku i znajduje się w artystycznej dzielnicy San Francisco, North Beach, przy skrzyżowaniu Columbus Avenue i Broadwayu. Knajpa od zawsze znana jest z jazzowo-poetyckiego klimatu. Legenda głosi, że w październiku 1955 roku Neal Cassady (ten, którego w powieści „W drodze” Kerouac nazwał Deanem Moriartym), idąc do Six Gallery – gdzie za parę godzin Ginsberg miał przeczytać swój „Skowyt”, co wywróciło do góry nogami Amerykę – zatrzymał się na jednego w Vesuvio. I to wywróciło do góry nogami życie baru. Zaczęli przychodzić tu wszyscy związani z Beat Generation. To tu odbyło się wielkie pijaństwo Jacka Kerouaca, po którym pisarz nie pojechał na zaplanowane spotkanie z Henrym Millerem. Opisał to w powieści „Big Sur”. Tu bywali szaleńcy i artyści z kolejnych generacji. Lokalsi, czasem turyści. Wymieszani.

Są tu dwa piętra, dużo drewna z kolorowym szkłem lamp i witraży, dzieła sztuki, obrazy, bo to też trochę galeria, a do tego setki pamiątek: plakatów, zdjęć, wycinków z gazet, głównie po Beat Generation, głównie po Kerouacu. Jest też drink nazwany jego nazwiskiem: tequila, rum, sok pomarańczowy, sok żurawinowy, limonka. To wszystko przy pierwszym piwie wydaje się harmidrem z przypadku, ale gdy kolejny raz siedzisz w Vesuvio, to czujesz już, że o to właśnie tu chodzi, a za chaosem przedmiotów idzie chaos ludzi, składający się z rozmów kobiet i mężczyzn siedzących przy barze, stałych bywalców przy stałych stolikach, z kawą i gazetą, starych i młodych stojących na środku, w przejściu, w rogu, przy toalecie, przysiadających się do stolika, na chwilę, na shota, w kapeluszach.

Kolejne miejsce trójkąta beat w North Beach to Beat Museum. Pojawiło się tu w 2006 roku dzięki Jerry’emu i Estelle Cimino. Cel to: „Szerzenie ducha Beat Generation – tolerancji, współczucia i odwagi do życia zgodnie z własną, indywidualną prawdą”. Tak głosi strona internetowa, na której można przeczytać też o tym, jak wcześniej Jerry z Johnem Allenem Cassadym (synem Neala) jeździli kamperem po Ameryce śladami bohaterów „W drodze” i z tego narodził się projekt The Beat Museum on Wheels. W skrócie Beatmobile, czyli wystawa na kółkach, a do tego sceniczna prezentacja historii Beat Generation. Dziś, blisko dwadzieścia lat po tamtej podróży, Jerry ponownie ruszył w trasę. The Beat Museum on Wheels II wystartowało w Kalifornii i po tourze po Zachodnim Wybrzeżu, San Diego, Los Angeles, San Francisco, Portland, Seattle pojechali na wschód, by na początku marca znaleźć się w Massachusetts, w mieście Lowell.

Jack Kerouac, 1943 / US National ArchivesJack Kerouac, 1943 / US National Archives

To tam 12 marca 1922 roku, czyli dokładnie 100 lat temu, urodził się Jack Kerouac. Lowell to miasto z cegły, pełne pustych witryn sklepowych i niedymiących już kominów dawnych zakładów tekstylnych. Przepływa przez nie Merrimack, jedna z tych rzek, które nie chcą być tylko ozdobą wetkniętą w sieć mostków i kanałów, ale płyną szeroko i czasem rwą, a kiedy im się zachce, to przykrywają część miasta. Setna rocznica urodzin pisarza reklamowana jest hasłem Kerouac@100 i w Lowell ma swoje główne i – jakkolwiek to brzmi – najbardziej oficjalne obchody. Są wystawy dzieł lokalnych artystów i literackich archiwów, w tym fragmentu długiej na 36 metrów rolki maszynopisu „W drodze”, czytania poezji Jacka i innych, wycieczki z przewodnikiem po miejscach z życia pisarza, panele dyskusyjne, debaty, pokaz filmu, koncerty…

Jednym z głównych inicjatorów i organizatorów jest Jim Sampas, wykonawca testamentu pisarza, z rodziny jego trzeciej żony, Stelli. Na początku tego roku powołał The Jack Kerouac Foundation, której celem jest zebranie funduszy na budowę Jack Kerouac Museum & Performance Center. Oczywiście w Lowell – w kościele św. Jana Chrzciciela. Prezesem fundacji jest Christopher Porter, który na kwiecień planuje kolejne wydarzenie z cyklu Kerouac@100 – artystyczno-muzyczny festiwal The Town and The City, którego nazwa pochodzi od tytułu pierwszej powieści Kerouaca.

Urodziny Kerouaca świętowane są nie tylko w Lowell. Wydarzenia odbywają się też w Beat Museum w San Francisco i przynajmniej w kilku kawiarniach i barach. W październiku pewnie tradycyjnie odbędzie się impreza we Flamingo Sports Bar w Saint Petersburgu na Florydzie, ostatnim ulubionym barze pisarza. A potem znów Lowell wraz z corocznym festiwalem Lowell Celebrates Kerouac. Do tego dochodzą inne kraje. W Wielkiej Brytanii świętowano w miasteczku Hebden Bridge już w lutym debatą, muzyką i premierą krótkometrażowego filmu „American Joyride: 100 Lines for the Kerouac Centenary”. W Hiszpanii jesienią odbędzie się kolejna konferencja European Beat Studies Network. A w Polsce, w poznańskim Domu Bretanii planowana jest wystawa dotycząca pisarza i kilka wykładów.

Skąd do wszystko? Dlaczego właśnie ten pisarz z Ameryki jest tak sławny, a może nawet nie sławny, bo bardziej pasowałoby tu słowo „kultowy”, legendarny albo po prostu popularny i na pewno tak wciąż żywy, mimo że umarł już ponad 50 lat temu? W amerykańskich księgarniach wciąż można znaleźć wiele książek Kerouaca i wiele książek o nim, nie tylko biografii i akademickich opracowań. Są też przewodniki po kolejnych miastach śladami beatu, jak „Beat Generation in New York”, „The Beat Generation in San Francisco” czy „Beat Atlas: A State by State Guide to the Beat Generation in America” Billa Morgana, komiks „The Beats: A Graphic History” albo rysunkowa wersja „W drodze” dla dzieci. W internecie można kupić kubki i szklanki z podobizną pisarza, jego figurkę w niebieskich spodniach, białej koszulce, z plecaczkiem i kciukiem w górze jak przy łapaniu stopa, a także klasyczne suweniry w stylu magnesów czy pocztówek. Są też oczywiście koszulki i bluzy we wszystkich kolorach ze zdjęciami, rysunkami, cytatami, czapki, etui na telefony, pokrowce na piwa, podstawki pod piwa, otwieracze do piwa z cytatem „Don’t drink to get drunk. Drink to enjoy life”. A w sklepie wydawnictwa Penguin jest w sprzedaży pomarańczowy parasol z nadrukiem okładki „W drodze” i w tym samym stylu torba na ramię.

Zresztą samo Beat Museum wygląda z zewnątrz trochę jak amerykańskie kino. Na ścianie jasnego budynku wisi wielkie czarno-białe zdjęcie Jacka i Neala, a obok wystaje zadaszenie pokryte czerwonym szyldem. W środku jak w muzeum, czyli wejście i wyjście przez sklep z pamiątkami, koszulki, pocztówki, naklejki, plakaty, przypinki, CD, DVD, a z boku wielki brązowy Hudson ’49, którym bohaterowie „W drodze” jeździli po Ameryce w nie najlepszej ekranizacji powieści w reżyserii Waltera Sallesa. Jest sporo książek i sporo takich, których nie ma gdzie indziej, podłoga w szachownicę i sympatyczny chłopak za ladą. Jak się kupi bilet, to przechodzi się przez bramkę do właściwej części muzeum, a tam są kolejne zdjęcia, prace, książki, rękopisy i ich odbitki, plakaty, wiszące w ramkach cytaty. Można posiedzieć na meblach z epoki albo obejrzeć maszyny do pisania należące do pisarzy i poetów beatu, czapeczkę Gary’ego Snydera (którego Kerouac we „Włóczęgach Dharmy” opisał jako Japhy’ego Rydera) czy koszulę Kerouaca w stylu lumberjack. Jeśli kogoś interesuje moda, to Christian Dior stworzył ostatnio kolekcję poświęconą „W drodze”. Ma ona być połączeniem krawiectwa z kontrkulturą, a dyrektor kreatywny Kim Jones, fan Beat Generation i kolekcjoner literackich pamiątek, mówi, że interesuje go moment, gdy kontrkultura staje się kulturą.

The Beat Museum / Kent Kanouse, CC BY-NC 2.0The Beat Museum / Kent Kanouse, CC BY-NC 2.0

No właśnie. Cimino to facet, który beatowi poświęcił całe życie, założył to muzeum, ciągle działa, organizuje, robi, tworzy, kocha Beat Generation i te książki. A jednak Beat Museum sprawia wrażenie, jakby pachniało trochę komercją (choć gdyby cała komercja tak wyglądała, to świat byłby dobry). Czy to problem? Może nie. Może wynika to z amerykańskiego luzu, bo przecież sam Allen Ginsberg rozwieszał po Nowym Jorku plakaty ze swą podobizną à la Wujek Sam i hasłem zachęcającym, by wstąpić do podziemia. Może my tu, w Europie, na takie sprawy jesteśmy za bardzo honorowi? Może taka kolej losu, z którą trzeba się pogodzić?

Po wydaniu „Skowytu” Ginsberga rozpętała się awantura, bo poemat został uznany za „obsceniczny”. Poety bronił jeden z najlepszych adwokatów w kraju i spora część środowiska. W końcu wygrali, a cały proces zrobił im po prostu wielką reklamę. To był październik 1957 roku. Chwilę wcześniej, we wrześniu w „The New York Timesie” ukazała się bardzo przychylna recenzja właśnie wydanej (po latach chodzenia od drzwi do drzwi z ciężką 36-metrową rolką) „W drodze”. Poetka beatu Diane di Prima opisywała kilka lat później wrażenia z pierwszej lektury „Skowytu”, kończąc słowami: „Zaczęła się nowa era”. Podobnie dziesiątki znanych artystów, pisarzy, muzyków, ikon nadchodzącej kontrkultury wypowiadało się o „W drodze”. Ginsberg i Kerouac dali upust buntowi, który w młodych ludziach tlił się, narastał i wybuchł.

Powieść Kerouaca kolejne zbuntowane dzieciaki wkładały do plecaków, gdy uciekały przed rodzicami stopem na Zachód. To już była moda. Hollywood zareagowało na nią paroma kiepskimi filmami, które to zjawisko potrafiły tylko spłycić (jak ekranizacja „Podziemnych”, gdzie czarnoskórą kochanką głównego bohatera jest francuska blondynka, a bebopowym zespołem kwintet białego saksofonisty spod znaku cool jazzu) albo obrzydzić (jak filmy „The Beat Generation”, „The Rebel Set” czy „The Beatniks”, w których beat to gangi chuliganów kryminalistów, którzy kradną, oczarowują i porzucają kobiety, fake bohemia i rebellion). I ostrzec poprawnych obywateli. Jak Herb Caen, który w 1958 roku w „San Francisco Chronicle” połączył ze sobą beat i „Sputnika I”, tworząc „beatnika” jako szemraną postać o komunistycznych poglądach, która nie zasługuje na społeczne zaufanie. Kerouac nigdy nie lubił słowa „beatnik”. Społeczne ataki nie były jeszcze najgorsze, bo budowały siłę. Najgorsze było spłycanie, mielenie przez skróty myślowe i proste odnośniki, tak że w końcu powstawało zjawisko na kilka haseł.

W przypadku Kerouaca jednym z takich odnośników jest podróż. To ona była jednym z głównych impulsów, przez który wszyscy zwariowali na punkcie „W drodze”. Oto dwóch młodych Amerykanów (Dean Moriarty i Sal Paradise, czyli alter ego autora) rusza w podróż po kraju, jeden z nich oczywiście ze Wschodu na Zachód, jak wszyscy przed nim. Jadą, mając gdzieś zasady, pijąc, paląc, podrywając kobiety, nie myśląc o jutrze i nie zastanawiając się nad takimi pierdołami jak praca, rodzina, przyszłość i w jakiej kondycji jest amerykańska gospodarka albo z kim aktualnie Stany mają konflikt, za to słuchając szalonego jazzu. Już w 1943 roku Kerouac pisał: „Moją jedyną ambicją jest być wolnym w sztuce”. Wielokrotnie też mówił o dążeniu do prawdy, miał obsesję na punkcie szczerego pisarstwa, walił w klawiaturę szybko i pragnął każdą najbardziej skrytą emocję wyciągnąć na powierzchnię, a zarazem przedstawić świat takim, jakim jest. Taka jest jego literatura.

Dziś Kerouac pojawia się w książkach, filmach, komiksach, albumach. Niektóre z tych rzeczy są naprawdę świetne, jak choćby „On the Road: An Artist Book of the Classic Novel by Jack Kerouac”, ogromny (108 × 78 cm) album Eda Ruschy, w którym artysta umieścił ilustracje-zdjęcia do fragmentów powieści: asfalt, tory kolejowe, reklama Greyhounda i Cadillaca, bar, motel, stacja benzynowa, saksofon, krawat, kierownica, szarlotka, kanapki, szklanka piwa… Albo jak ekranizacja „Big Sur” Michaela Polisha czy krótkometrażowy film Ty’a Robertsa „Luz Del Mundo” o narkotykowym tripie do Meksyku bohaterów „W drodze”. No i muzyka. Od lat 40. do dziś powstało już kilkaset utworów poświęconych Kerouacowi, w każdym możliwym stylu, od punka i metalu, przez rock, blues, folk, muzykę elektroniczną i hip-hop, aż po jazz i klasykę. Pop też.

Jack Kerouac jest traktowany interdyscyplinarnie i sam był artystą interdyscyplinarnym. Pisał prozę, poezję, współtworzył film „Pull My Daisy”, rysował, malował, w wielu jego obrazach widać wpływ abstrakcyjnych ekspresjonistów, którzy wtedy rządzili nowojorskimi pracowniami i barami, a z większością z nich Jack się przyjaźnił. W książce „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero” Magdalena Rittenhouse pisze: „Mówiono czasami, że muzyka jazzowa stanowiła dla ekspresjonizmu abstrakcyjnego ścieżkę dźwiękową. Ale tak naprawdę wszyscy dla wszystkich stanowili ścieżkę dźwiękową”. Tak było, a jazz był tego centrum i jeśli bez Kerouaca nie byłoby beatu, to bez jazzu mogłoby nie być Kerouaca.

Poznał go, szwendając się po nocnych klubach nowojorskiej Greenwich Village i Harlemu. W biografiach pisarza możemy przeczytać wypowiedzi muzyków, wspominających, jak siedział w pierwszym rzędzie, zawsze wpatrzony i zasłuchany. Jego opisy koncertów są genialne, ale przede wszystkim jego teksty to muzyka. „Chciałbym być uważany za jazzowego poetę / wydmuchującego długi blues podczas jam / session w niedzielne popołudnia…” – pisał na początku tomu „Mexico City Blues”. Kerouac pisał tak, jak grano jazz, dzielił tekst na frazy w zależności od konieczności wzięcia oddechu, zwalniał, przyspieszał. Ten rytm słychać na nagraniach, na których czyta swe dzieła na głos, czasem do muzyki. Jego głos jest niczym kolejny instrument na jam session. Swoją jazzową prozę nazwał spontaneouas bop prosody. Miała opierać się na spisanych przez niego zasadach, w których rządziły spontaniczność, improwizacja i tworzenie zgodnie ze swymi myślami bez przystanków, analiz, dyscypliny, strachu czy wstydu. Podobnie myślała wtedy cała podziemna nowojorska sztuka, abstrakcyjno-ekspresjonistyczne malarstwo, undergroundowy teatr, New American Cinema, performance, bebop w jazzie, spontaniczność i szaleństwo. „Bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i tłum krzyczy «Oooo!»” – pisał Jack, a koszulkę z tym jego najsłynniejszym cytatem nosi z dumą pewnie wielu fanów.

Vesuvio Cafe, 2011 / Digital Archaeology, CC BY-NC 2.0Vesuvio Cafe, 2011 / Digital Archaeology, CC BY-NC 2.0

W 1988 roku uliczkę o nazwie Adler, znajdującą się pomiędzy Vesuvio Cafe i City Light, przemianowano na Jack Kerouac Alley. City Light to jedna z najsłynniejszych niezależnych księgarni świata i zarazem trzecie miejsce beat-trójkąta. Została założona w 1953 roku przez poetę Lawrence’a Ferlinghettiego i Petera D. Martina. Dwa lata później Ferlinghetti założył też wydawnictwo, które również działa do dziś, wydając m.in. słynną Pocket Poets Series. To w niej ukazał się „Skowyt” Ginsberga, „Scattered Poems”, „Poems All Sizes” i „Scripture of the Golden Eternity” Kerouaca i wiele innych słynnych tomików beat-poezji. Z pewnością gdyby nie Ferlinghetti, wieść o Beat Generation roznosiłaby się ciszej i wolniej. Sama księgarnia ma trzy poziomy, dziesiątki regałów z książkami, parę gadżetów, takich jak torby czy naklejki. Na górze jest oddzielny dział poświęcony Beat Generation, kanapa i światło z dużego okna, niżej inna literatura, dużo książek o zacięciu społecznym, rewolucja, lewica, obrona klimatu i ogólna niezgoda na globalne rozpasanie. To nie tylko księgarnia, ale też miejsce spotkań, czytań, wydarzeń, literatura tu żyje, żyje tu poezja, a duch beatu wykonuje swoją robotę.

Jack Kerouac Alley jest wąska i kolorowa. Po obu stronach znajdują się murale, na ziemi kwadraty z cytatami azjatyckich mistrzów, Johna Steinbecka, Ferlinghettiego i paru innych. Jest też wypukłe koło, na którym widnieją słowa Kerouaca: „Było ciepło, gwiazdy tak piękne, obietnica każdego brukowanego zaułka tak kusząca…”.

Na jednej ze ścian Vesuvio wisi ksero artykułu z „Washington Post” z 1995 roku z tytułem „Beat Go On” i podtytułem: „Karma Kerouaca i jego Włóczęgów Dharmy wciąż przenika North Beach w San Francisco”. Wtedy to była prawda, i jeszcze dwa lata temu na pewno. Nie wiem, jakie Vesuvio jest teraz, po dwóch ostatnich latach, gdy świat poturbowało, wiem, że działa. Mam nadzieję, że wciąż dzieją się tam artystyczne akcje, kartki latają w powietrzu, a wszędzie snują się kable od instrumentów i mikrofonów; że Vesuvio wciąż jest sobą, nie tak, jak wiele barów rozsianych po Ameryce, które chwalą się tym, że kiedyś upił się u nich „Król Beat Generation”, ale ściany pachną bylejakością.

Jack Kerouac pisał o społecznych nizinach, bo to w dole siedziało według niego prawdziwe życie. Był zawsze pomiędzy, pomiędzy Wschodem a Zachodem, pomiędzy rozumem a duszą, pomiędzy katolicyzmem a buddyzmem, pomiędzy intelektualnym Nowym Jorkiem a instynktownym San Francisco. W swojej flanelowej koszuli, z marynarskim workiem na ramieniu, łapiąc stopa, by podjechać na plandece ciężarówki z robotnikami, był swój, taki amerykański, i na uniwersytet, i do baru.

Do barmana Boba podchodzi dwóch mężczyzn o zniszczonych twarzach i trzęsących się dłoniach, stare koszule, brudne spodnie, zamglone oczy i szczere uśmiechy. Kładą na bar brudne szkło, a on nalewa im piwo. Teraz jest tych dwóch, ale podobnych przychodzi więcej. Czasem otwierają komuś drzwi, czasem podają ogień przed wejściem, gdzie kłębi się tłum palaczy. No i sprzątają stoliki. W zamian mogą się napić. Jackowi na pewno by się to podobało.