„Cieszę się, że ja to ja”  – David Bowie i biografie
fot. Jimmy King / davidbowie.com

„Cieszę się, że ja to ja”
– David Bowie i biografie

Aldona Kopkiewicz

Postacie Bowiego zmieniły rock’n’rolla i całą kulturę: „ja” porzuciło wsobny kokon i odkryło możliwości odnajdywania siebie w brawurowych inscenizacjach

Jeszcze 3 minuty czytania

Trzeba było niespodziewanego powrotu z nową płytą, by polscy wydawcy uznali, że można zarobić na wydaniu biografii Davida Bowiego. Brak pośpiechu wynikał pewnie także z tego, że Bowie nie był nigdy w Polsce obiektem wielkich masowych fascynacji. Nasza kultura z trudem znosi jakiekolwiek ambiwalencje, Bowie natomiast stanowi ucieleśnienie nieuchwytności i niejednoznaczności. Jest mistrzem uniku: zgrabnie wymija wnyki nazw i tożsamości, naprawdę odnoszą się do niego tylko imiona jego i jego postaci (czy też jego jako postaci, w liczbie mnogiej).

Nie ma tekstu o Bowiem bez przypomnienia etykiety kameleona; mało wiem o zwierzętach, ale ostatnio na YouTube powstała znakomita seria dla takich lamerów nauk przyrodniczych jak ja – w każdym razie dzięki temu filmikowi odkryłam, że kameleon nie zmienia ubarwienia w zależności od otoczenia, ale od własnego nastroju; jego skóra jest czymś w rodzaju żyjącego tatuażu. To w kwestii Bowiego sprawa zasadnicza! Zwłaszcza że  możemy w końcu prześledzić kulisy słynnych transformacji, bo ukazały się aż dwie biografie: Marka Spitza, wydana pierwszy raz w 2009 roku, i Paula Trynki z 2012. Obaj są doświadczonymi dziennikarzami muzycznymi i oczywiście fanami Bowiego. Obie książki przeczytałam, i choć obie są w porządku, jedną z nich poleciłabym bardziej, ale o tym na końcu. 

W dokumencie Alana Yentoba „Cracked actor”, kręconym podczas trasy „Diamond Dogs” w Stanach w 1974 roku, kiedy Bowie ważył jakieś 39 kilogramów (według Spitza) i był na diecie składającej się z mleka, kokainy i czerwonej papryki, nie wspominając o kawie i papierosach, pojawia się właśnie wątek metamorfoz, tym bardziej fascynujący, że film otwiera słynna scena z piosenkarzem pijącym mleko i porównującym się do pływającej w nim muchy (obce, obce ciało!). Bowie zdążył już uśmiercić Ziggy’ego Stardusta, poszukiwał więc nowych form, które pozwoliłyby mu wynaleźć siebie. Na pytanie o niebezpieczeństwo grania ról odpowiada: „Nie wiedziałem, kiedy to wszystko się ze sobą pomieszało. (…) Moje kreacje są w rzeczywistości fasadami mnie. Niedawno to odkryłem, ale wtedy sam bym się do tego przed sobą nie przyznał. Tworzyłem szczere personifikacje tego, jak się czułem. Ziggy będzie czymś, i teraz widzę, że to odnosi się do mnie, Major Tom i Space Oddity były czymś, podobnie Aladdin Sane, one wszystkie były fasadami mnie. Byłem zgubiony, nie mogłem zdecydować, czy to ja piszę postacie, czy to postacie piszą mnie, czy może wszyscy jesteśmy jednym i tym samym”.

Postacie Bowiego zmieniły rock’n’rolla i całą kulturę: „ja” porzuciło wsobny kokon i odkryło możliwość odnajdywania siebie w brawurowych inscenizacjach. Bowie chciał dotknąć ekstremów nie z powodu buntu, ale by tworzyć ekscytujące ekspozycje siebie. Nowym źródłem rockowych inspiracji stały się kabuki, jazz i kabaret. Najważniejszym nauczycielem Bowiego był w końcu homoseksualny mim Lindsay Kemp; zrobił z nim nawet za młodu przedstawienie, do którego stworzył muzykę i grał postać Cloud (Chmurkę?). Wtedy pewnie nauczył się, jak przetwarzać poczucie obcości w fantastyczne, unikalne persony, i jak uwodzić nimi widownię.

David Bowie „The Next Day”. ISO Records, RCA Records,
8 marca 2013
To znamienne, że Todd Haynes zrobił podobnie pomyślane filmy o dwóch przeciwstawnych ikonach – Bowiem i Dylanie. „I’m not there” to obraz Dylana po Bowiem: montaż fantazmatów opowiadających o natchnionych odmieńcach, który unieważnia pytanie o istotę osoby. Haynes doskonale zapamiętał, że wszystko zaczęło się od Rimbauda i Wilde’a. W przypadku Bowiego transformacje osobowości wynikały z poszukiwań muzycznych, poszukiwania te jednak nigdy nie wybiegały za daleko. Bowie nie spieszył na awangardowe podboje, nawet jeśli w oczach swoich współczesnych jego dokonania sceniczne uchodziły za niezwykle odważne. Pisanie piosenek miało więc nie tyle charakter eksperymentu, ile lepszego i doskonalszego przedstawienia „ja” Bowiego, w którym przeglądały się tłumy.

Początki jego kariery nie zapowiadały tak mocnego uderzenia. Bowie wiedział, że chce grać, ale całe lata 60. nie mógł złapać wiatru w żagle. Nie był przesadnie utalentowany, ale niezwykle uparty i pracowity, i bardzo punktualny. Wielu świadków tamtych czasów wspomina, że nie wiedzieli, czy Bowie coś potrafi, ale dawali mu kredyt zaufania ze względu na urok i „to coś”, co go podobno wyróżniało, choć do takich twierdzeń podchodziłabym z rezerwą. Wspominając sławne osoby po latach, wszyscy przypominają sobie „to coś”, bo aura genialności nie mogła powstać w wyniku pracy, ona musi być tam już od zawsze. Bowiego w Bowiem uwolniła dopiero Mary Angela Barnett, czyli przyszła Angie Bowie. Angie była inteligentną, wykształconą Amerykanką, tak głośną i bezczelną, że niewielu mężczyzn potrafiło ją znieść. Bowie był jednak pod wrażeniem, na fali jej energii i pomysłów zaczął się zmieniać. Angie wyciągnęła go z hipisowskiego kółka artystycznego, bo uwierzyła, że może być wielką gwiazdą. Stworzyła jego pierwszy image i ogarniała całą rzeczywistość, by ten mógł spokojnie pracować  – swoją karierę zostawiła na później (no i skończyło się tak, jak wiadomo, że kończą się tego typu historie). Późniejsze metamorfozy wynikały już z jego własnych eksploracji, Angie dała mu po prostu pierwszego kopa i biegała po papierosy, gdy tworzył. Przy okazji dodam, że właśnie ona rozgłaszała plotkę o tym, jak znalazła Bowiego w łóżku z Jaggerem, ale niestety, ten seks akurat nie doszedł do skutku.

Doszła za to nieskończona liczba innych, Bowie był w końcu jednym z prowodyrów rewolucji seksualnej, której nadał nowy, androgyniczny i biseksualny, wymiar. Podobnie jak inne gwiazdy glamu, wyrastał w kulturze modsów, z lekkim hipisowskim odchyłem. Te subkultury przenikały się wówczas z kulturą homoseksualną, w znacznej mierze zakulisową i podziemną, ale bardzo silną jeśli chodzi o wpływ na rozrywkę, zwłaszcza w przemysłach filmowym i muzycznym. Nie jest tajemnicą, że istotnym kryterium wyboru przyszłych gwiazd był wygląd, który będzie uwodził młode dziewczyny i gejów.

Paul Trynka „David Bowie. Starman.
Człowiek, który spadł na ziemię”
, przeł.
Agnieszka Wójtowicz. Wydawnictwo SQN,
w księgarniach od kwietnia 2013
Z jednej strony Bowie należał do swingującej elity, przecierał szlaki wszelkich eksperymentów seksualnych, i mówiąc dosadnie – był monstrualnym kobieciarzem. Zgodnie z duchem czasów umówili się z Angie na otwarte małżeństwo, które oczywiście nie wypaliło, także z powodu długich tras, ale głównie dlatego, że nie ma miłości bez zazdrości (za Villas). Mężczyźni też się zdarzali, ale nie tak znów wielu; Bowie przedstawiał się jako osoba biseksualna albo gej, ponieważ takie publiczne wyznania były nie do pomyślenia w ówczesnej Anglii. Później, kiedy zmieniał personę, gejowscy aktywiści obrazili się oczywiście za to, że nie był gejem naprawdę (bo też przemiany osobowości Bowiego sprawiały, że oskarżano go o cynizm). Z drugiej strony jego sukces polegał na umiejętności uwodzenia publiczności, przyciągał wzrok swoją teatralnością i enigmatycznością, zachowywał delikatnie chłodny dystans. Woolf Byrne z the Manish Boys, zespołu, w którym Bowie występował na początku kariery, zauważył: „Uważałem, że Johnny miał lepszy głos – głębszy i bardziej chrypiący. A potem nagle zauważyliśmy, że gdy śpiewał John, dzieciaki zajmowały się tańcem i sobą, kiedy rolę wokalisty przejmował David, stawali przed nim i patrzyli” (za Trynką).

Początek jego drogi twórczej polegał głównie na ciągłym otrząsaniu się po kolejnych porażkach, ale Bowie był zdeterminowany i odważny, no i nie ćpał wtedy tyle, ile jego koledzy (według Spitza trawa, według Trynki wino). Jego przewaga nie polegała tylko na wyglądzie i nieokreślonej kreatywności, którą podobno emanował; doskonale rozumiał, na czym polega PR, widział w scenie rockowej przemysł. Poza tym był zdyscyplinowany i pracowity, dzięki czemu ostatecznie zaszedł dalej niż Lou Reed czy Iggy Pop, idole jego młodości, którym bardzo zazdrościł szaleństwa. Kiedy koło 1970 roku zorientował się, że – mimo uwielbienia dla czarnej muzyki – nic już nie zdziała w międlących bluesa kapelach, zwrócił się w stronę innej techniki twórczej, obcej rockowi: „David przyszedł na świat w urodziny Elvisa, ale nie został obdarowany podobnym talentem. Z żalem opowiada, jak ciężką drogę musiał przebyć, by wykrzesać z siebie talent. Często w procesie autokreacji, gdy nie jest się z natury cudownie obdarzonym, pojawiają się dodatkowe możliwości. Wypracowując technikę od samych początków, David mógł po raz drugi w życiu zacząć od zera. Pianino było nowym początkiem: nowym kanałem dla pomysłów rodzących się w podświadomości. Piosenki tworzone na klawiszach powstają w inny sposób, są bardziej płynne, opierają się raczej na przejściach niż statycznych akordach. Twórczość Davida została zdominowana przez nowy instrument na następne sześć lat – najbardziej twórczy okres jego kariery” (Trynka).

Kolejny bardzo twórczy okres, zwłaszcza środek lat 70., kiedy mieszkał w L.A., to zwrot w stronę funku i kokainy, dzięki którym narodził się Thin White Duke. W Anglii pociągały go seks, wino i buddyzm, w Stanach kokainowa paranoja sprawiła, że jego nowym hobby intelektualnym stała się ezoteryka, zwłaszcza okultystyczne źródła nazizmu, no i oczywiście Aleister Crowley. Cierpiał na mnóstwo lęków i był nieznośny, a ilość wciąganej przezeń kokainy przeraziła nawet Keitha Richardsa. W końcu musiała egzorcyzmować go, ceniona przez gwiazdy rocka, biała wiedźma Walli Elmlark: „Wezwana do rezydencji Bowiego szybko i najwyraźniej skutecznie dokonała egzorcyzmu w basenie. W domu mieszkała też wtedy Angie, która wspominała później, że widziała, jak woda bulgotała i dymiła (ale utrzymywała także, że za oknem domu Davida padało, a niebo nad resztą miasta było jasne). Elmlark napisała Bowiemu serię zaklęć i inkantacji, w razie gdyby demonom przyszła chęć na powtórne igraszki” (Spitz). Jeśli chodzi o duchy, polecam szczególnej uwadze wątek „nasi tu byli”, kiedy to Bowie nagrywał w pałacyku, gdzie mieszkali Chopin z Sand, i wyraźnie czuł ich obecność, natomiast Blackmore z Deep Purple skontaktował się z nimi podczas seansu spirytystycznego –i  odpowiedzieli (u Trynki).

Mark Spitz „David Bowie. Biografia”,
przeł. Błażej Kubacki. Dobre Historie,
w księgarniach od kwietnia 2013
W końcu dzięki pracowitości, a także przeprowadzce najpierw do Paryża, a potem do Berlina, gdzie zmienił tryb życia, nagrał wspaniałą trylogię berlińską, która swoje nowatorstwo zawdzięcza także Brianowi Eno i Tony’emu Viscontiemu (Visconti był najważniejszym producentem albumów artysty). Bowie zmieniał się jeszcze wiele razy, tworzył postacie w filmach i teatrze – warto wspomnieć o wystąpieniu w „Baalu” Brechta i roli Merricka, „człowieka słonia”, z którą także przez jakiś czas się utożsamiał. Stawał się coraz bardziej zwyczajny, ale to stopniowe odpuszczanie teatralności i tak jest odbierane jako kolejna postać. W latach 80. nie radził sobie najlepiej, był to czas depresji, kiedy zmarł jego chory psychicznie brat Terry, i kiedy presja bycia gwiazdą zaczęła mu naprawdę ciążyć. Lata 90. z kolei to okres gentlemańskiego wyluzowania, końca intensywnych poszukiwań scenicznych i muzycznych, z dwoma wyjątkami: „Outside” i „Earthling”, które moim zdaniem są jednymi z najświetniejszych, choć nie tak cenionych, osiągnięć jego dorobku. Obecnie Bowie ustatkował się i z klasą pokazuje światu, że już naprawdę nic nie musi. 

I mimo teledysku z Jezusem warto sięgnąć po ostatnią płytę, choćby dla ostatniej piosenki,  zimnej i melancholijnej, w której Bowie śpiewa: „And I tell myself, I don't know who I am” („But I am a seer, I am a liar”).  

 Jeśli chodzi o biografie, to Trynkę czyta się zdecydowanie lepiej. Obie nie zostały autoryzowane, a praca nad nimi odbywała się poprzez wywiady z ludźmi, którzy przewinęli się przez życie artysty. Trynka tworzy jednak spójną, wciągającą narrację, Spitz natomiast próbuje tego na początku, kończąc dość chaotycznym lepieniem różnych wypowiedzi. Spitz zamierzał osadzić Bowiego na szerszym tle kulturowym, ale nie najlepiej mu to poszło, a przydługie porównania do Wilde’a są niestety pretensjonalne, jak wiele innych momentów, zwłaszcza zwierzeń z cyklu „moje życie jako fana”. Pomijam fakt, że książka została niechlujnie zredagowana, a tłumaczenie pozostawia wątpliwości, dajmy na to: moderniści nie narodzili się pod koniec lat 50. i ich główną cechą nie było jeżdżenie na skuterach, czytanie bitników i poszukiwanie fajnych ciuchów, to byli modsi. Trynka natomiast pisze inteligentnie i wybiera naprawdę smakowite historie. Ponadto jest dość krytyczny, szczegółowo i konkretnie przedstawia zwłaszcza zakulisowe historie tworzenia kolejnych albumów, ich muzyczne znaczenie i recepcję, a także interesująco odsłania wieloznaczności wynikające z rozmaitych opowieści o tym, kim jest David Bowie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.